Jesteśmy obecnie świadkami arabskiej wiosny, czwartej fali demokratyzacji jak niektórzy mówią. Tak naprawdę nie wiemy, czy efektem wydarzeń w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie będzie demokracja, ale są szanse na pewną liberalizację. Tymczasem na Białorusi nadal spokojnie panuje Łukaszenka. Dlaczego Białoruś jest wciąż odporna na demokrację?
Spokojny to Łukaszenka nie jest już od dawna. Ma ogromne problemy, a największy z nich ma nie z opozycją, nie z Zachodem i nie z Rosją, lecz po prostu z gospodarką. Model, który stworzył działa tylko, jeśli są dotacje z zewnątrz. Zaczął proces jednoczenia z Rosją, bo marzył o Kremlu, i pewnie nie było to nierealne, bo jest genialnym populistą. Ale dojście do władzy Putina przekreśliło te szanse i pozostało mu tylko kontynuowanie pustej retoryki zjednoczeniowej. Przez co najmniej 10 lat otrzymywał dotacje z Rosji, nie przeprowadzając żadnych reform. Dzisiaj gospodarka jest w opłakanym stanie, jej niska produktywność jest w dużej mierze pokłosiem braku prywatyzacji – ponad 70 procent przedsiębiorstw białoruskich wciąż należy do państwa. Przez dłuższy czas byliśmy odcięci od inwestycji zagranicznych, a tym samym od dostępu do najnowszego know-how. Tym samym eksport kuleje, bo coraz trudniej znaleźć nam rynki zbytu na nasze produkty. W kantorach od miesięcy brakuje dewiz, a inflacja w coraz szybszym tempie pożera oszczędności zwykłych ludzi.
Krótko mówiąc Łukaszenka ma wielkie problemy i traci poparcie społeczeństwa. W Afryce ludzie siedzieli zamknięci przez 30-40 lat. Myślę, że Łukaszenka tyle nie wytrzyma, choć dnia zwycięstwa nie znamy, bo to zależy przede wszystkim od świadomości ludzi. Ale jestem optymistą, bo liczba osób oczekujących zmian rośnie – dzisiaj już 70 procent uważa je za niezbędne. W ostatnich miesiącach zwiększa się nawet odsetek tych, którzy wołają o radykalne zmiany – za zwyczaj ludzie boją się takich zmian, ale teraz opinia publiczna czuje, że jeśli nie nastąpią szybko, to może być źle.
Od grudnia 2010 r. doszło do nasilenia represji przeciwko własnemu społeczeństwu. Czy jest to oznaka słabości? Czy wręcz przeciwnie pokazuje to, że reżim jest zdeterminowany trwać do końca?
Silna władza zawsze umiała organizować dialog społeczny, w mediach, z organizacjami pozarządowymi, z partiami opozycyjnymi. Jak wiemy, Łukaszenka nie może się tym pochwalić. Zawsze stawiał na siłę, a jego najskuteczniejszym instrumentem ucisku jest szerzenie strachu przed utratą pracy. Ponieważ kontroluje niemalże wszystkie przedsiębiorstwa w kraju (nawet te prywatne) i wprowadził system krótkotrwałych kontraktów, może sobie pozwolić na zwalnianie tych, którzy okazują nieposłuszeństwo, wyrażając własną opinię bądź uczestnicząc w kampaniach opozycji. Oczywiście nie jest to Syberia, to nie są szpitale psychiatryczne, ale strach w społeczeństwie jest powszechny.
W takiej sytuacji najlepszą bronią przeciwko władzy – często stosowaną przecież w Polsce Ludowej – jest żart. Ostatnio ludzie zaczęli wychodzić na ulicę i wyrażają swój sprzeciw ironicznie oklaskując decyzje Łukaszenki. Wrzucając ich za to do więzienia, nie zdaje sobie sprawy, że w ten sposób przegrywa jeszcze szybciej.
Łukaszenka jest dyktatorem, wiemy to nie od dziś, ale mimo to do tej pory cieszył się zawsze sporym poparciem opinii publicznej. Teraz – tak jak Pan powiedział – fundament legitymacji władzy zaczyna się kruszyć, bo gospodarka jest w poważnym kryzysie. Niedawno Białoruś poprosiła Międzynarodowy Fundusz Walutowy o kredyt. Czy MFW powinien udzielić tej pożyczki?
Gospodarka Białorusi potrzebuje trwałych zmian strukturalnych. Toteż kredyty te nie byłyby w stanie poprawić sytuacji na długą metę, jeżeli miałyby być wykorzystane na rozwiązanie problemów społecznych. Gdyby kredyty był przyznane na reformy, leżałoby to w interesie białoruskiego narodu. Natomiast w więzieniach siedzi ponad 40 więźniów politycznych. Dlatego nawet jeśli kredyty są przyznawane ze względów ekonomicznych, a nie politycznych, ważne było by, żeby sytuacja wewnątrz kraju była brana pod uwagę podczas rozpatrywania wniosku o udzielenie kredytu. Dopóki Łukaszenka nie wypuści bezwarunkowo wszystkich więźniów politycznych i nie zrehabilituje ich, nie powinien otrzymać kredytu.
Dylemat polega jednak na tym, że problemy gospodarcze coraz bardziej pchają nas w stronę Rosji. A Rosja nie stawia takich warunków. Rosja żądałaby „tylko” sprzedaży najlepszych naszych przedsiębiorstw na ich korzyść. Z jednej strony potrzebna jest moralna polityka Zachodu, ale z drugiej strony stoi Rosja zagrażająca niepodległości Białorusi. Jednak w tym przypadku obstawałbym twardo przy kryteriach moralnych, bo w innym przypadku istnieje niebezpieczeństwo utraty zaufania białoruskiej opinii publicznej, która jest obecnie bardzo proeuropejska. Jeżeli Europa da się wciągnąć w grę z Łukaszenką, dając pieniądze, nie żądając niczego w zamian, może to bardzo źle wpłynąć na odbiór Europy w społeczeństwie białoruskim.
No właśnie, do tej pory była to trochę taka gra w kotka i myszkę. Łukaszenka wypuszczał więźniów, następowała liberalizacja polityki Zachodu wobec Białorusi, potem on znowu zaostrzał kurs – i tak naprawdę kręcimy się w kółku i nie ma żadnej realnej poprawy.
Ja jestem jednak twardym zwolennikiem dialogu. Dialog był potrzebny, żeby zostać suwerennym państwem i zachować szansę na integrację europejską. Nie może być tak, że Łukaszenka udaje, że coś robi, a MFW wspiera reżim. UE deklarowała, że oczekuje od Białorusi demokratyzacji. Łukaszenka zgadzał się, ale nic nie robił w tym kierunku, co nie jest bynajmniej zadziwiające, bo trudno sobie wyobrazić, żeby dyktator dobrowolnie rezygnował z władzy.
Podczas ostatnich wyborów doświadczyliśmy wielkiego święta demokracji, bo można było wszędzie przeprowadzać zebrania i manifestacje nawet bez pozwolenia. Łukaszenka chciał w ten sposób pokazać, że u nas jest nawet lepiej niż gdzie indziej. W zamian za to oczekiwał wsparcia finansowego. Nikogo nie bili, nie aresztowali, ludzie czuli, że można głosować, na innych kandydatów, którzy mieli jak na białoruskie warunki sporo czasu antenowego w telewizji, by przedstawić swój program. Ale w ostatnim dniu przed wyborami puściły mu nerwy, bo dużo ludzi wyszło na ulicę, mimo że opozycja była skłócona. On się przestraszył i sięgnął ponownie po represje kosztem dobrych relacji z Zachodem. Jestem jednak przekonany, że próba dialogu zostanie ponowiona. Ale konieczna jest jasna mapa drogowa integracji Białorusi z Europą. W przeciwnym razie będziemy trwali w impasie. Ja wiem, że wśród unijnych ministrów spraw zagranicznych rośnie poparcie dla przedstawienia Białorusi mapy drogowej – niektórzy chcieli ją opracować już przed ostatnimi wyborami. Mam nadzieję, że wszyscy wyciągnęli lekcję, i doszli do wniosku, że z dyktatorem trzeba rozmawiać bardzo konkretnie i twardo.
Jest Pan laureatem nagrody im. Sergio Vieira de Mello. De Mello często podejmował dialog z oprawcami, aby rozwiązać problemy natury humanitarnej – na początku lat 90 wynegocjował z Czerwonymi Khmerami powrót kilkuset tysięcy uchodźców do kraju. Rozwiązań politycznych nie udało mu się jednak osiągnąć w ten sposób. Doświadczenie z Łukaszenką też nie napawają optymizmem, a Pan mimo to wierzy w dialog. Dokąd zaprowadzi on Białoruś?
Kraje europejskie od 1996 r. słusznie nie uznają żadnych wyborów na Białorusi, bo nie ma tu nawet normalnej komisji wyborczej. Represje są na porządku dziennym. W takiej sytuacji izolacja Białorusi jest z moralnej perspektywy absolutnie uzasadniona. Ale trzeba się zastanowić, jaki to może mieć wpływ na los Białorusinów. Przez dwanaście lat izolacji ekonomiczna zależność od Rosji wzrosła dramatycznie. W więzieniach jest coraz więcej więźniów politycznych, dziennikarze są szykanowani, gazety mają coraz mniejsze nakłady. I powstaje uzasadnione pytanie, co zyskał białoruski naród na izolacji. Tak jak w przypadku Kuby czy Korei Północnej izolacja całkowita nie daje nic prócz satysfakcji moralnej. W polityce zagranicznej muszą być przestrzegane wartości, ale musi ona być też skuteczna.
Czy można z mordercami rozmawiać? W 1989 r. Solidarność zasiadła do Okrągłego Stołu i rozmawiała z komunistami, którzy mieli krew na rękach. Wartości są ważne, ale polityka ma przede wszystkim przynosić konkretne rezultaty i rozwiązywać konkretne problemy. Łukaszenka wprawdzie nie stanie się przez to demokratą, ale czy ktoś tego kiedykolwiek oczekiwał? Chcieliśmy wprowadzić reżim w pewien korytarz, w którym nie mógłby nie robić pewnych kroków na rzecz liberalizacji. W gospodarce doszło do pewnych zmian – organizacje międzynarodowe stwierdzają, że coraz łatwiej jest prowadzić biznes dla małych i średnich firm.
Ale najważniejsze jest to, żeby społeczeństwo poczuło, że jednak mamy szansę na integrację ze zjednoczoną Europą. Do tej pory Łukaszenka przekonywał wszystkich, że w Europie nikt na nas nie czeka. Tymczasem ludzie widzą, że politycy europejscy spotykają się nie tylko z Łukaszenką, ale też z przedstawicielami społeczeństwa obywatelskiego, że wymiana gospodarcza z Europą przynosi korzyści i coraz bardziej uświadamiają sobie, że w UE żyje się lepiej. Od wyborów w grudniu 2010 r. do dnia dzisiejszego liczba euroentuzjastów, którzy jutro chcieliby przystąpić do UE, wzrosła z 37 procent do 52 procent. Do Związku Radzieckiego chce wrócić zaledwie 10 procent. Dla porównania: na Ukrainie odsetek ten oscyluje wokół 30 procent. Czy to nie jest dowód na skuteczność dialogu? Trzeba rozmawiać nawet z Łukaszenką.
Ostatnio UE nałożyła sankcje na trzy białoruskie firmy. Zamroziła ona zagraniczne aktywa finansowe producenta broni, firmy hazardowej i spółki telekomunikacyjnej. Jak Pan ocenia te posunięcia?
Z zasady jestem za wszystkim rodzajom sankcji – dyplomatycznym, politycznym, personalnym. Ale bardzo ostrożny jestem, jeśli chodzi o sankcje ekonomiczne, bo musimy pamiętać, że najczęściej uderzają one w prostych ludzi, podczas gdy dyktatorzy dalej żyją sobie dobrze i tylko zrzucają winę za kryzys na Zachód. Dlatego ja uważam, że dobrze się stało, że nie zostały wprowadzone sankcje ekonomiczne w ostatnich miesiącach pomimo represji wobec opozycji, bo w wielkim kryzysie, który doświadczamy na Białorusi, wszyscy oskarżają Łukaszenkę, a jego propaganda antyzachodnia nie może się przebić. Natomiast te trzy firmy, o których Pan wspomniał, prawdopodobnie stanowią ważne źródło utrzymania reżimu Łukaszenki i jego rodziny. To są punktowe sankcje, które nie uderzają w społeczeństwo.
Jerzy Buzek apelował, żeby odebrać Białorusi prawo do zorganizowania mistrzostw świata w hokeju na lodzie. Czy uważa Pan, że to jest właściwy środek walki z dyktaturą?
Na pewno byłby to bardzo bolesny cios dla Łukaszenki, który jest wielkim miłośnikiem hokeja. Wybudował mnóstwo aren sportowych, by móc nawiązać rywalizację z największymi potęgami hokejowymi świata. Z drugiej strony ludzie też chcą, żeby mistrzostwa odbyły się w ich kraju. Ci, którzy są zaangażowani w politykę nie mają wątpliwości co do konieczności odebrania nam mistrzostw, ale zwyczajny człowiek ubolewałby raczej z tego powodu. Nie jest to więc takie proste.
Jaką decyzję Pan by podjął?
Niech decyduje niezależna światowa federacja hokeja. Stanowisko Jerzego Buzka jest dla mnie zrozumiałe, bo on jako przewodniczący Parlamentu Europejskiego musi bronić wartości europejskich, musi stać na straży praw człowieka. Ja tę pozycję rozumiem.
Białoruś jest w unii celnej z Rosją i Kazachstanem. Ale Rosja może niedługo przystąpić do Światowej Organizacji Handlu. Ukraina kończy negocjacje o strefie wolnego handlu z UE. Jakie to może mieć skutki dla Białorusi?
Łukaszenka jest wspaniałym taktykiem, ale słabym strategiem. Zawsze potrafił rozwiązywać dzisiejsze problemy i często z powodzeniem grał pomiędzy Brukselą i Moskwą, strasząc jednych drugimi. Przystąpienie Białorusi do unii celnej z Rosją i Kazachstanem daje pewne korzyści dzisiaj i jutro, ale pojutrze nie, bo osłabia poważnie nasze szanse integracji gospodarczej z UE. Rosja i Kazachstan eksportują przede wszystkim surowce, podczas gdy my produkujemy maszyny, wyroby chemiczne – mamy więc bardzo różne struktury gospodarcze. Fatalne byłoby gdybyśmy wprowadzili rosyjski rubel. To byłby poważny cios dla naszej niepodległości. Łukaszenka traci władzę, ale utraci ją i tak i tak prędzej czy później. Groźne jest natomiast to, że Białoruś traci szansę na powrót do europejskiej rodziny i może się stać prowincją rosyjską.
Cofnijmy się do lat 90 XX w. Dlaczego nie udało się na Białorusi przeprowadzić transformacji demokratycznej? Czym różniła się Białoruś od innych krajów Europy Wschodniej – od Polski, krajów bałtyckich, a nawet Ukrainy?
Jednym z najważniejszych przyczyn porażki transformacji jest fakt, że po rozpadzie Związku Radzieckiego na Białorusi nie było wielu prawdziwych Białorusinów. Poziom życia był może i najwyższy w ZSSR, ale nie było świadomości narodowej, bo najpierw był carat, który wyniszczył elity narodowe, a potem Białorusini zostali poddani radykalnej sowietyzacji. Tożsamość narodowa nie mogła rozwinąć się, bo język białoruski został prawie doszczętnie wytrzebiony, a wspólna pamięć historyczna nigdy nie zdążyła powstać. Na Litwie komuniści chcąc przeprowadzać reformy i zaczęli od budowania swojej odrębnej partii komunistycznej. U nas nomenklatura zawsze patrzyła na Moskwę i na początku lat 90 zaczęła podążać tą samą drogą co Rosja, doprowadzając gospodarkę w ciągu trzech lat na skraj przepaści.
Litwa dokonała transformacji pomimo tego, że przez tysiąc lat byliśmy w tym samym państwie – czy to w Wielkim Księstwie, później w Rzeczypospolitej, potem w ZSSR. Litwa miała łatwiej, bo w ciągu dwudziestu lat niezależnego państwa litewskiego udało tam się wychować pokolenie, które już chciało niepodległości, które już postrzegało siebie jako Litwinów. W tym czasie zdążyli zdemitologizować swoją historię. (Chociaż też nie do końca, bo mity też są potrzebne do budowania fundamentów wspólnoty narodowej.) Natomiast u nas w latach dwudziestych XX w. we wschodniej części trwała rusyfikacja – w szkołach po krótkim okresie białorutenizacji dominował język rosyjski, w podręcznikach tylko historia Rosji; z kolei na ziemiach zachodnich w trzydziestych latach też nie było już żadnej szkoły białoruskiej. Mój dziadek Aleksandr Milinkiewicz był wnukiem i prawnukiem powstańców z 1863 r., ale siedział w więzieniu za to, że walczył o szkołę białoruską.
Z jednej strony narzucony był język rosyjski i historia Rosji, a po drugiej stronie język polski i historia polska.
Dokładnie. Ponieważ elita została albo wymordowana, albo zrusyfikowana, albo spolonizowana, Białorusini dzisiaj to w przeważającym stopniu naród wiejski.
Język odgrywa często decydującą rolę w budowaniu tożsamości narodowej. Mówi Pan, że są pewne postępy na tym polu, ale większość Białorusinów wciąż mówi w domu po rosyjsku.
W miastach mówi się przede wszystkim po rosyjsku z białoruskim akcentem. Na wsi mówi się prawie wszędzie po białorusku. Ale ja jestem optymistą. Moim zdaniem proces tworzenia narodu na Białorusi musi jeszcze potrwać parę lat. W spisie powszechnym 84 procent ludności powiedziało, że używa białoruskiego w domu. Ta liczba jest na pewno zawyżona, ale jest to dla mnie czytelny znak, że zależy nam na tym, by być Białorusinami. I rzeczywiście język białoruski przestaje być traktowany jako język wiejski, drugorzędny, którego się trzeba wstydzić. Staje się językiem kultury i elit intelektualnych. Dużo młodzieży stara się mówić po białorusku.
Gdy byłem wiceburmistrzem Grodna na początku lat 90 lat i stopniowo wprowadzałem białoruski do żłobków, przedszkoli i szkół, spotkałem się z dużym poziomem akceptacji. W ogóle nie było sprzeciwu. Ten proces okazał się łatwiejszy niż można się było spodziewać, bo ludzie szukają swojej prawdziwej tożsamości, swoich korzeni. Czują, że jest to dla nich też ważne w celu wyzbycia się kompleksów niższości. W ZSSR Białorusini należeli do tych najlepiej zarabiających i najlepiej wykształconych, ale ciągle mieliśmy wrażenie, że jesteśmy Rosjanami drugiej kategorii. Ja sam tak to odczuwałem – niby jesteśmy Rosjanami, bo w domu mówimy po rosyjsku, ale nie czujemy się nimi. Ludzie, którzy poznają naszą prawdziwą historię, wyzbywają się w końcu tych kompleksów i stają się wreszcie ludźmi.
Wspólny naród to wspólny język, wspólna historia, wspólna tradycja, wspólna kultura. Jeszcze nie ma u nas tego wspólnego języka, ale ludzie czują coraz większą potrzebę życia w swoim państwie. Dzisiaj tylko dwa procent społeczeństwa chce, żeby Białoruś stała się częścią Rosyjskiej Federacji, bo chcemy być gospodarzami na swoim kawałku ziemi. Łukaszenka niszczy ten zalążek wspólnej białoruskiej kultury, bo sam nie czuje się Białorusinem tylko Sowietem i szkoły białoruskie postrzega jako zagrożenie.
W 2006 r. został Pan wspólnym kandydatem całej opozycji. Rok później opozycja ponownie rozpadła się na wiele małych kawałków i w wyborach prezydenckich w 2010 r. wystartowało dziewięciu kandydatów opozycji. Pan wycofał swoją kandydaturę. Dlaczego opozycja nie jest w stanie zjednoczyć się przeciwko reżimowi?
Opozycja to są też zwykli ludzie. Każdy ma swoje ambicje i zabrakło odpowiedzialnej postawy. Zjednoczenie jest tylko możliwe, jeśli ktoś się podporządkuje w imię pewnej idei. Po 2006 r. mieliśmy wielki kryzys w opozycji. Teraz jest lepiej. Wyciągnęliśmy pewne wnioski. W dniu dzisiejszym nie potrzebujemy wprawdzie jednego kandydata, bo nie ma wyborów, ale potrzebna jest wspólna praca na rzecz wspólnej strategii. W związku z tym podpisaliśmy dokument od lewa do prawa (6 największych ugrupowań ruchu na rzecz demokracji) i będziemy próbowali wspólnie coś zrobić dla Białorusi.
W 2010 r. każdy dbał o swoją osobistą popularność, a nie o dobro kraju. Ponieważ wszyscy raczej rozumieją, że prawdziwych wyborów za Łukaszenki nie ma, potraktowali start w wyborach przede wszystkim jako szansę na rozpowszechnienie organizacji o sobie, o organizacji. Czysty egoizm. To była raczej walka o drugie miejsce po Łukaszence, o to, kto zostanie szefem opozycji. Ja nie chciałem uczestniczyć w tym spektaklu. W sondażach byłem z duża przewagą na drugim miejscu, ale uznałem, że bez sensu walczyć przeciwko kolegom z opozycji.
Poza tym ja zawsze jestem za tym, żeby stawiać władzy pewne warunki. Nie może być tak, że Łukaszenka ogłasza wybory, a opozycja idzie do nich jak stado baranów. Podstawowym warunkiem jest wspólne liczenie głosów. „Jeśli wprowadzicie nas do komisji wyborczej, to my uznamy te wybory.” Jeśli władza nie przystaje na to, pozostają inne możliwości, np. można kandydować i w ostatnim momencie się wycofać, żeby przynajmniej uzyskać uwagę mediów.
W grudniu 2010 r. opozycja nie postawiła żadnego warunku. Uważam, że dobrze zrobiłem, że się wycofałem, bo niczego bym nie zyskał. Ale pracowałem na rzecz innych kandydatów, uczestniczyłem w pikietach. Zachowałem Ruch „O Wolność”, który jest moim zdaniem jednym z najszerszych i najmocniejszych ruchów opozycyjnych na Białorusi. A decydująca rozgrywka i tak zostanie stoczona w pierwszych wyborach po Łukaszence. Bo on zostanie zniszczony albo przez gospodarkę, która wywoła protesty społeczne, albo przez Rosję, która chciałaby go wymienić i ma znacznie więcej instrumentów niż Zachód.
Tzn. że przewrót nie nastąpi w wyniku wyborów?
Nie. Bo on kontroluje wybory. Nie ma jednak pełnej kontroli nad sytuacją gospodarczą. Dlatego trzeba myśleć o pierwszych wyborach po, bo odejście Łukaszenki nie będzie jeszcze zwycięstwem demokracji – jego następca będzie miał takie same instrumenty i może wcale nie być lepszy od niego. Dopiero ten człowiek będzie mógł przeprowadzić zmiany konstytucji, które zapewnią trwałe demokratyczne przemiany. I ja myślę, że tu się okaże, czy będziemy potrafili zachować się odpowiedzialnie i tym samym zachować niepodległość oraz szansę na integrację z Europą.
Natomiast obecnie opozycja jest bardzo zróżnicowana. To nie jest polska Solidarność.
… Solidarność też była bardzo zróżnicowana, a po przemianach te różnice doprowadziły do rozłamu i polaryzacji, która trwa do dzisiaj.
. oczywiście były różne obozy, które preferowały różne metody walki z władzą. Ale nie było opcji promoskiewskiej, która by kwestionowała konieczność dążenia do niepodległości. U nas jest pewna grupa ludzi, która sądzi, że trzeba się integrować z Rosją, a z Unią zawiązać partnerstwo. Ja proponuję odwrotną drogę – integracja z Europą i partnerstwo z Rosją. Przede wszystkim dlatego, że nie wierzę, że w wyniku integracji z Rosją, będziemy w stanie utrzymać niepodległość i wrócić do rodziny europejskiej. Z Rosją trzeba mieć bardzo dobre stosunki sąsiedzkie. Można uwzględniać interesy Rosji, które nie są wbrew naszym interesom. Część opozycji patrzy na Moskwę, bo ma tam swoje interesy. Ale są na szczęście i tacy, którzy nie chcę, aby Białoruś stała się łupem oligarchów rosyjskich.
Więc tu istnieją fundamentalne różnice w szeregach opozycji i po Łukaszence ludzie będą musieli dokonać wyboru między różnymi opcjami ideowymi, między różnymi podejściami geopolitycznymi. Ja uważam, że nie powinniśmy się skupiać na tym, jak zniszczyć Łukaszenkę. Trzeba myśleć strategicznie. Odrzucam ten reżim oczywiście, ale nie ma pewności, że jego następca będzie lepszy. A transformacja, która nas czeka będzie bardzo trudna.
Na czym polega obecnie Pana działalność opozycyjna?
Najważniejszym zadaniem mojego ruchu jest europeizacja, upowszechnienie struktur obywatelskich i odbudowanie tożsamości białoruskiej. Dążę do tego, żeby Białorusini zrozumieli, że są odrębnym narodem z odrębną historią, a jednocześnie Europejczykami.
Otworzyliśmy kluby europejskie – w zeszłym roku było ich cztery, teraz otwieramy kolejne w piętnastu różnych miastach. Zainicjowaliśmy serię debat zarówno w dużych, jak i w małych miejscowościach, w których trafiamy do zwyczajnych ludzi nie zaangażowanych w politykę. Są to debaty nie o tym, że Łukaszenka jest zły, bo to i tak wszyscy wiedzą, ale o tym, jaką mamy wizję Białoruś. Rozmawiamy m.in. o edukacji, ochronie zdrowia, biznesie i finansach, o obronności i ochronie środowiska naturalnego. We wrześniu odbędzie się druga edycja Białoruskiego Forum Europejskiego, na który zaprosimy ekspertów różnych dziedzin i będziemy przy okrągłych stołach dyskutowali o przyszłości Białorusi. To jest inicjatywa obejmująca nie tylko ludzi z mojego ruchu, ale wszystkich zainteresowanych – coś w rodzaju polskiego Uniwersytetu Latającego.
Zależy mi na proeuropejskiej edukacji, bo to, że 52 procent chce wejść do UE, to dobrze, ale jest to raczej oparte na intuicji, a nie rzetelnej wiedzy o Europie. Ludzie wiedzą tylko tyle, że jest wolność, niezawisłość sądów, że praca się opłaca. Ale to za mało, bo trzeba sobie uświadomić jakie są plusy i minusy, warto się zastanowić, co się w Polsce udało i co poszło nie tak.
Jesteśmy takimi społecznikami, którzy wykonują pracę u podstaw. Gdy będą wybory, może utworzymy partię, pewnie o profilu konserwatywno-liberalnej – bo takie są poglądy większości ludzi na Białorusi – ale na razie nie ma takiej potrzeby, bo nie moglibyśmy mieć swoich przedstawicieli ani w parlamencie, ani w miejscowych władzach. Dlatego nie spieszymy się. Może uda się zjednoczyć kilka partii o zbliżonych poglądach i wystartujemy w bloku probiałoruskim i proeuropejskim. A dzisiaj musimy zrobić wszystko, żeby mniej było Łukaszenki, a więcej Europy w naszych głowach.
Siedzimy właśnie w pięknym parku natolińskim, gdzie się odbywa konferencja europejska organizowana przez ruch „O wolność”.
Tak. To jest taka szkoła letnia, do uczestnictwa w której zachęcaliśmy poprzez Internet. Chcemy młodym ludziom pokazać trochę Europy. Zorganizowaliśmy konkurs referatów pt. „Dlaczego Białoruś powinna wybrać drogę europejską”. I dostaliśmy kilka wspaniałych prac, które też publikujemy w Internecie, żeby ludzie mogli się zapoznać z tym, co myśli naród, a nie politycy. Następnie przyjechaliśmy z nimi tutaj i skupiamy się na pytaniu, jakie są białoruskie problemy w drodze do Europy.
Mówi Pan dużo o konieczności powrotu Białorusi do Europy. Tymczasem Europa to projekt postnarodowy, byt w dużej mierze oparty na instytucjach ponadnarodowych. Nawet jeśli obecnie przeżywa kryzys i coraz częściej mówi się o powrocie egoizmów narodowych, to długofalowy trend ku przezwyciężeniu nacjonalizmów raczej się nie urwie. Czy wobec tego Europa nie stanowi w pewnym sensie zagrożenie dla tak wątłej tożsamości narodowej Białorusinów?
Świetnie zdaje sobie sprawę z tego problemu. Rozmawiamy o tym. Na dzień dzisiejszy jesteśmy jednak jeszcze bardzo daleko od przystąpienia do UE, a i UE nie jest gotowa, żeby nas przyjąć. Niemniej pozostaje to naszym celem strategicznym. Dla mnie powrót do Europy to na razie powrót do prawa europejskiego, do wartości europejskich, do praw człowieka. I możemy to budować, nie będąc członkiem UE. Jest bardzo wiele rzeczy, które możemy zrobić w ramach różnych programów jak np. Partnerstwo Wschodnie. Na członkostwo w UE trzeba zasłużyć.
Łukaszenka mówi, że na nas nikt w Europie nie czeka. A na Polskę ktoś czekał? Nie, trzeba o to walczyć, bo nikt nie przesyła zaproszenia na bal. My nie wejdziemy do UE i za 10 lat, ale możemy wykonać ważną pracę i jestem pewien, że jak nadejdzie ten moment, to naród białoruski już będzie na to gotowy. Przede wszystkim państwo będzie białoruskie, podczas gdy dzisiaj jest sowieckie. Dzisiaj i bez telewizji odnotowujemy pewne sukcesy, a kiedy telewizja będzie sprzyjała, będzie łatwiej scementować tożsamość białoruską.
Poza tym my nie mamy absolutnie żadnej alternatywy. My nie możemy pozostać neutralni tak jak Szwajcaria czy Norwegia, bo po pierwsze nie mamy takich zasobów, a po drugie nasze położenie geopolityczne jest inne, przynajmniej dopóki Rosja będzie prowadziła politykę imperialną – nawet jeśli to jest imperializm bardziej gospodarczy niż polityczny.
Z inicjatywy Polski i Szwecji zostało powołane wspomniane przez Pana Partnerstwo Wschodnie. Czy z perspektywy dwóch lat ta inicjatywa coś zmieniła i jakie są szanse na jej powodzenie?
Na Białorusi zadaje się często pytanie: co to jest za partnerstwo jeśli jest tak mało pieniędzy na sześć krajów. Ale nie liczy się przecież tylko to, co daje pieniądze. Kontakty, know-how, wsparcie przy przeprowadzaniu reform, albo współpraca pomiędzy tymi sześcioma krajami – to są konkretne korzyści. Ja postrzegam Partnerstwo Wschodnie przede wszystkim jako zalążek spójnej polityki UE wobec Wschodu. Przez wiele lat UE pracowała sama dla siebie, a teraz coraz bardziej zaczyna dostrzegać to, co jest na jej obrzeżach. Nam musi zależeć, żeby być objętym tą rodzącą się polityką zagraniczną UE.
Jest Pan doktorem fizyki i matematyki – dlaczego zdecydował się Pan angażować w politykę i czy nie korci Pana, żeby znowu wrócić do kariery akademickiej?
Parę dni temu byłem w Ratyzbonie, przepięknym mieście w Bawarii, gdzie wygłaszałem wykład – wprawdzie nie z fizyki, ale tak, ma Pan rację, to są chwilę, gdy odżywa we mnie tęsknota za pracą akademicką. Ja lubiłem tą pracę, 25 lat spędziłem na uniwersytetach, przede wszystkim w Grodnie, ale też Afryce i we Francji. I brakuje mi tego trochę, bo praca na uczelni ożywia intelektualnie.
Obecnie nie ma jednak takiej możliwości. W 2000 r. byłem zmuszony do odejścia z uniwersytetu, gdy zostałem szefem sztabu wyborczego Szymona Domasza. Na Białorusi opozycjonista nie może pracować na państwowym uniwersytecie. Od czasów pierestrojki byłem społecznikiem i angażowałem się w pierwszych powstających organizacjach pozarządowych. Do polityki trafiłem zupełnie przypadkowo. Byłem fizykiem na uniwersytecie, ale bardzo interesowałem się historią. Wraz z kolegami odrestaurowałem własnym sumptem najstarszy zegar ratuszowy we Wschodniej Europie, który dzisiaj można podziwiać w kościele farnym w Grodnie.
W związku z tym media zainteresowały się moją osobą i zaczęto mnie zapraszać do telewizji, żebym opowiadał o tej prawdziwej, nieznanej historii Białorusi – nie tej która była w podręcznikach szkolnych. To był dosyć popularny program, który sam przygotowywałem i realizowałem i mimo że istniał jeszcze ZSSR nie byłem poddawany żadnej kontroli. Prowadziłem ten program przez osiem lat i stałem się bardzo znanym człowiekiem w Grodnie. Na początku lat 90 zostałem wiceburmistrzem Grodna i tak się zaczęło. Raczej nie wrócę już do pracy na uniwersytecie, ale takie z przyjemnością będę przyjmował kolejne propozycje wykładów.
Rozmawiał Krzysiek Rutkowski