
„Nigdy nie używaj języka drugiej strony. Jej język narzuca bowiem jej ramę”. A jeśli ramę tę tworzy akurat wyobrażenie słonia, to przygniecie cię ona swoim ogromem, a twój sprzeciw nakarmi jedynie duże zwierzę i doda mu mocy. Cóż bowiem może powiedzieć liberalny demokrata, stojąc naprzeciw kilkutonowego giganta? Że urósł zbyt wielki? Że jego siła narusza kruchą równowagę społeczną? To wszystko prawda, ale im więcej będziemy o tym mówili, tym więcej ludzi dostrzeże, że słoń naprawdę posiada siłę, za którą być może warto podążyć.
Słonie to mocarne zwierzęta, język zaś to narzędzie, które przesądza o sile polityka. Sposób, w jaki mówimy, może więc stać się źródłem politycznej potęgi. Może jednak również sprawić, że staniemy się słoniem w składzie porcelany. Gruboskórnym zwierzęciem, które nie dostrzega swojej siły i niszczy wszystko wokół.
Wprowadzenie słonia do rozważań o tym, w jaki sposób język kształtuje naszą rzeczywistość polityczną, nie wyrasta jednak z sieci metaforycznych asocjacji, jakie nakreśliłem we wstępnym akapicie. Skojarzenie siły słonia z mocą wyrażeń, którymi się posługujemy, powstało w mojej wyobraźni za sprawą lektury książki George’a Lakoffa „Nie myśl o słoniu!”, w której amerykański językoznawca dokonuje charakterystyki języka amerykańskich konserwatystów i demokratów. Książka Lakoffa nie jest jednak chłodną naukową analizą funkcji języka w polityce, ale raczej gorącym poradnikiem, w którym wybitny profesor uniwersytetu w Berkeley stara się wskazać demokratom drogę do zwycięstwa. Wydana w 2004 roku po kolejnej porażce demokratów książka stała się dla nich drogowskazem do odzyskania pola i wyjścia z zapaści.
Tytułowego słonia można zatem potraktować jako figurę autoironii. Z drugiej jednak strony w ogromie swojej materialności nakierowuje on uwagę czytelnika na twardą pragmatykę. Lakoff stara się bowiem w tym swoistym podręczniku politycznej mowy powiązać ulotne idee i ideały z namacalną skutecznością wypowiedzi. Dlatego już na samym jego początku formułuje stanowcze polecenie, aby czytelnik przestał myśleć o słoniu, wyjaśniając w następnym zdaniu, że jak dotąd nikomu nie udało się zrealizować tego zakazu. Starając się bowiem go wypełnić, myślimy przecież intensywnie, aby nie myśleć, i tym sposobem idea słonia umacnia się w naszym umyśle. To właśnie ze względu na ten mechanizm działania naszego mózgu „nie powinniśmy mówić językiem strony przeciwnej”. Bowiem używając słów naszych oponentów, zmuszamy naszych słuchaczy do myślenia zgodnie z porządkiem wartości, który staramy się podważyć. Jeśli więc na przykład próbujemy opisać istotę współczesnego „kryzysu rodziny”, to bardzo trudno nam uciec od wdrukowywanego w nasze głowy przez słowo „kryzys” przekonania, że zmiany zachodzące w relacjach społecznych zmierzają w kierunku rozwiązań bezwzględnie negatywnych. Aby ludzie przestali się bać nadchodzącej nowej rzeczywistości, musimy zaproponować odmienny sposób ujmowania zachodzących przemian. Innymi słowy, chcąc zmienić rzeczywistość, musimy zmienić nasz język.
Takie właśnie zadania stawia sobie Lakoff, którego książka to swoiste kompendium nowego języka amerykańskich demokratów. Zgodnie bowiem z diagnozą wykładowcy z Berkeley konserwatyści opanowali język publiczny, skutecznie ubierając swoje wartości w popularne formuły i czyniąc go tym samym obowiązującym dyskursem społecznym. W czym jednak powstałe niemal dekadę temu kompendium retoryki amerykańskich demokratów może być pomocne polskiemu czytelnikowi? Jacek Wasilewski, autor wstępu do polskiego wydania książki Lakoffa, zaznacza, że publikacja ta pojawia się w Polsce „w dobrym czasie i jest co najmniej inspirująca”. Tak ogólne ujęcie wartości pracy Lakoffa sprowadza jego książkę do kolejnego podręcznika sztuki politycznej perswazji. Dla amerykańskiego czytelnika wyróżnikiem książki pozostaje metodyczne uporządkowanie języka, który skutecznie wyraża idee tamtejszych demokratów. Dla Polaka czytającego książkę jako instruktarz polityczny pozostaje ona w głównej mierze zbiorem ciekawych przykładów, często niestety już przebrzmiałych lub mało dobitnych.
Przyjrzyjmy się opisywanemu przez Lakoffa zabiegowi przyprawiania demokratom „gęby”. Dokonali tego konserwatyści, którzy dzięki „kilkudziesięcioletniej pracy swoich najwybitniejszych intelektualistów, specjalistów od języka, pisarzy, agencji reklamowych oraz znawców mediów sprawili”, że ludzie zaczęli myśleć o liberalnych demokratach jako o ugrupowaniu elitarnym, odseparowanym od codziennych problemów życia szarego człowieka. W celu stworzenia takiego negatywnego wizerunku przedstawicieli partii demokratycznej zaczęto nazywać: „liberałami hollywoodzkimi, liberałami limuzynowymi czy liberałami latte”. Mechanizm wprzęgnięcia języka do wytworzenia dystansu pomiędzy partią demokratyczną a jej potencjalnymi wyborcami jest tutaj całkowicie przejrzysty. Tyle że w kontekście współczesnego życia politycznego w Polsce negatywne określenia liberałów wydają się zaledwie drobnymi uszczypliwościami wobec politycznych konkurentów. Porównując wyniki – jak podkreśla Lakoff – „kilkudziesięcioletniej pracy” najlepszych specjalistów amerykańskich z produktywnością i barwnością dzisiejszego języka polskich polityków, można dojść do wniosku, że wyniki inwencji twórczej politycznych marketingowców zza oceanu blakną w konfrontacji z kreatywnością i wigorem naszych rodzimych „wytwórców” języka oraz inżynierów społecznej wyobraźni. Dobrze znane Polakom określenia takie jak: „oszołomy”, „porno grubasy”, „mohery”, „lumpenliberałowie”, „łże-elity”, „wykształciuchy” z pewnością stanowią znacznie bardzie intrygujący materiał odkrywający pokłady ludzkiej wyobraźni oraz żywotności języka politycznego. Przytoczone przykłady można oczywiście potraktować także jako dowody braku umiaru czy wręcz degrengolady politycznej.
Wykładowca rzadko sprawdza się w roli copywritera. Dlatego przykłady argumentacji, jakie przedstawia Lakoff, wydają mi się mało porywające. Idea ramowania, którą w pewnym uproszczeniu można przedstawić jako narzucanie oponentom swoich definicji sytuacji, jest bowiem toporna (choć skuteczna w sztuce perswazji) w porównaniu do koncepcji metafory, jaką w swoich pracach naukowych rozwinął Lakoff. Głównym jego wkładem w ten aspekt wiedzy o naszym języku było zwrócenie uwagi na kilka niedocenianych (niedostrzeganych) wymiarów procesu metaforyzacji. Po pierwsze więc, wedle amerykańskiego językoznawcy metafora nie ogranicza się do wyrażeń wyjątkowych, ale funkcjonuje często w sposób niezauważalny w potocznym języku. Po drugie, nie stanowi ona jedynie domeny wyobraźni poetyckiej, ale podlega systematyzacji, tworząc spójne i praktyczne sposoby pojmowania/ujmowania rzeczywistości.
Podobne spostrzeżenia można odnieść do procesów ramowania. Z jednej strony mamy do czynienia z fajerwerkami spin doctorów czy innych mistrzów językowej manipulacji. Z drugiej strony nasz codzienny język jest przepełniony „niewinnymi” formułami, które wydają nam się niemal przezroczyste, podczas gdy ich wpływ na nasz sposób myślenia oraz system wartości jest przemożny.
Reprezentantem pierwszego rodzaju inwencji twórczej jest w książce Lakoffa między innymi wprowadzony przez konserwatystów slogan „podatek od śmierci”. Pojawia się on za każdym razem, kiedy dyskutowana jest sprawa opodatkowania spadku, na plan dalszy spychając racjonalne argumenty. Określenie „podatek od śmierci” sprowadza opodatkowanie spadku do czynu wręcz niemoralnego, a jego zwolenników do hien cmentarnych. Dla mnie osobiście znacznie bardziej zaskakującym wskazaniem źródła ramowania sposobu myślenia o naszych zobowiązaniach finansowych wobec państwa było tak oczywiste przecież stwierdzenie, jak „obciążenia podatkowe” czy jego pozytywny rewers „ulga podatkowa”. Koncentrując się na tej drugiej frazie, Lakoff odkrywa dość oczywistą prawdę, że mówienie o ulgach podatkowych zakłada istnienie jakiegoś niemiłego obciążenia. Dotknięty tym strapieniem człowiek czeka więc na bohatera, który wybawi go od tej przykrości. Każdego zaś, kto podatki podnosi, „traktuje jak łajdaka próbującego uniemożliwić ukojenie”. W pozytywnej części swojego wywodu Lakoff stara się przeramować myślenie o podatkach, pokazując, w jaki sposób należy mówić o podatkach jak o mądrej inwestycji, o koniecznej składce itd. Afirmatywna koncepcja podatków wydaje mi się mało przekonująca, ale to sprawa na inną dyskusję. Najważniejsze jest to, że Lakoff uczy nas przyglądać się tym sferom języka, które na co dzień tworzą pozór niewinności.
Drugim odkryciem amerykańskiego językoznawcy była koncepcja systematyczności i spójności języka metafor, a w konsekwencji także i ram, które – jak zapewne czytelnicy zdążyli się już zorientować – często są metaforami. Rama rozrasta się zatem w rozbudowany system obrazów, które układają się w logiczną sumę. Co przy tym ważne, logika ta nie jest wynikiem jakiegoś imperatywu, ale własnością naszego umysłu, który często nieudolnie, ale konsekwentnie dąży do spójności wyobrażeń (tak przynajmniej pouczają kognitywiści).
Dzięki temu Lakoffowi udaje się zarysować klarowną różnicę pomiędzy sposobem myślenia o państwie i społeczeństwie, jaki jest charakterystyczny dla konserwatystów oraz liberałów. Najogólniej rzecz ujmując, myślenie o państwie konserwatystów rozwija się zgodnie z ramą „surowego ojca”. Zakłada ona, że państwo odgrywa rolę surowego ojca, obywatele zaś dzielą się na dobrze i źle wychowane dzieci. Te właściwie przystosowane do życia płacą podatki i przyczyniają się do ogólnego wzrostu dobrobytu. Te złe to osoby, które powinny być ukarane za zbyt mały wkład w rozwój wspólnoty. Obywatele-dzieci wychowywani są więc przez konserwatystów zgodnie z przewrotnie traktowaną zasada biblijną „tym, co mają, będzie dodane, a tym, co nie mają, zabrane”. Obraz surowego rodzica rozciąga się jednak znacznie szerzej na wszystkie przestrzenie aktywności państwa. Surowy ojciec to przecież także twardy obrońca rodziny, który nie tylko bierze odwet na tych, którzy skrzywdzili oddanych mu pod opiekę, ale także potrafi – a jako ojciec ma do tego prawo – uderzyć z wyprzedzeniem kiedy przewiduje niebezpieczeństwo. Dla swoich dzieci (obywateli) jest on także wcieleniem ideału, wzorem nie tylko dla swojej rodziny, lecz także dla innych. Zgodnie z tą ramą stojący na czele USA prezydent jest także ojcem odpowiedzialnym za cały świat, który jednak, w pewnym uproszczeniu, dzieli się na rozwinięte państwa świata Zachodu i te, które jeszcze nie dojrzały i tym samym wciąż pozostają dziećmi. A skoro tak, to zgodnie z konserwatywnym porządkiem rodzinnym należy je wychować, stosując kary i zachęty.
Temu mocno zakorzenionemu w naszej świadomości obrazowi państwa Lakoff przeciwstawia demokratyczno-liberalny wizerunek rodzica opiekuńczego i współczującego. Zadaniem rodziców (dodajmy – obojga rodziców) w takim modelu „jest opieka, a ostatecznie wychowanie dzieci na dobrych opiekunów. Opieka ma dwa aspekty: empatię oraz odpowiedzialność (za siebie i za innych). Empatia oznacza, że chcemy dla innych obrony przed krzywdą, spełnienia w życiu, uczciwości, wolności oraz otwartej i dwustronnej komunikacji”. W ogólnym zarysie model ten wydaje się atrakcyjną kontrpropozycją dla konserwatywnego wzoru surowego ojca. Szczególnie bliskie wydają mi się jako liberałowi te fragmenty, w których Lakoff pisze o wzajemnej odpowiedzialności, szczerej, obustronnej komunikacji czy wspólnocie ludzi obdarzonych prawami, ale i wzajemnymi obowiązkami (odpowiedzialnością za innych).
Niezwykle istotne jest także spostrzeżenie, że możliwość pomagania innym wymaga zadbania o własny interes. A jednak w koncepcji wspólnoty, jaką promuje Lakoff, uparcie powraca obraz rodziców odpowiedzialnie wychowujących swoje dzieci. To jasne, że modele wychowania młodego pokolenia stanowią istotną kwestię społeczną, którą warto poruszać w wystąpieniach ideologicznych. Jak jednak ma się ona do ustanowienia właściwych relacji pomiędzy państwem a obywatelami? Można by wprawdzie uznać, że wychowanie dziecka pojawia się w opisach Lakoffa jako element całościowego ujęcia modelu rodziny. Jego własne wykłady pouczają jednak, że logika metafor oraz ram jest inna. Wciąż przywoływane jako modelowe relacje pomiędzy rodzicami i dziećmi sprawiają, że rama ta staje się istotna także dla naszego pojmowania rzeczywistości państwowej. Mówiąc krótko, państwo to rodzice, a jego obywatele to dzieci, z czego wynikają szczególne obowiązki jednej i drugiej strony takiego układu. Z koncepcji odpowiedzialnego współczującego rodzica Lakoff wyprowadza więc całość lewicowego programu, zobowiązującego państwo do opieki zdrowotnej, zapewnienia obywatelom bezpieczeństwa, dostępu do wiedzy oraz informacji, stworzenia możliwości korzystania z infrastruktury, a nawet nauczenia, jak być szczęśliwym i spełnionym.
Przywołane przykłady zadań państwa wobec obywatela w swojej ogólności wydają się słuszne. Rzecz jednak w tym, że w gruncie rzeczy pod wieloma z nich podpiszą się także konserwatyści, proponując być może inne sposoby działania, ale jednak wciąż podkreślając konieczność przynajmniej częściowej odpowiedzialności państwa za wymienione dziedziny życia społecznego. Czym zatem różnią się amerykańscy demokraci od amerykańskich konserwatystów? Z tekstu Lakoffa wynika, że kluczowymi ramami, które tworzą różnicę, są współczucie i odpowiedzialność. I tu znów wracamy do rodziców, gdyż konkretne przykłady Lakoffa swobodnie przeplatają zadania państwa z obowiązkami rodziców. Wszystkie wartości w wychowaniu (sic!) wyrastają bowiem ze wspomnianych ram, jakie tworzą koncepcje współczucia i odpowiedzialności. I tak na przykład „jeśli troszczysz się o swoje dziecko, będziesz je ochraniał. Przed czym chronisz swoje dzieci? Z pewnością przed narkotykami i zbrodniami. Starasz się również ustrzec swoje dzieci przed jazdą samochodem bez pasów bezpieczeństwa, przed paleniem czy też toksycznymi substancjami w jedzeniu. Takie postępowanie – zdaniem Lakoffa – przechodzi do polityki na wiele sposobów, w postaci ochrony środowiska, ochrony pracowników i konsumentów oraz ochrony przed chorobami”. W przytoczonym fragmencie książki „Nie myśl o słoniu!” Lakoff potwierdza zatem, że relację pomiędzy państwem a obywatelem kształtuje wyobrażenie o odpowiedzialnych za swoje dzieci rodzicach. Ten sposób myślenia nie odpowiada jednak nakreślonej wcześniej ramie społeczeństwa wzajemnie odpowiedzialnych za siebie obywateli. Innymi słowy, model partnerski oparty na wzajemności ma swoje granice, które zdradza porządek ram oraz metafor, jakimi posługuje się Lakoff.
Obywatele jednak to nie dzieci i tu rozchodzą się drogi demokraty Lakoffa i ludzi identyfikujących się jako liberałowie. Jednym z głównych powodów, dla którego zajmuję się koncepcją, jaką Lakoff przedstawił w swojej książce „Nie myśl o słoniu!”, jest to, że jej lektura uświadomiła mi zasadniczą różnię pomiędzy myśleniem liberalnym a konserwatywnym i lewicowym (amerykańskich demokratów). Zanim jednak przejdę do przedstawienia zasadniczych konkluzji, chciałbym wrócić na chwilę na nasze rodzime podwórko. Geneza niniejszego tekstu wyrasta bowiem tylko w połowie z rozważań amerykańskiego językoznawcy. Drugą połowę stanowi znakomite opracowanie mojej koleżanki z katedry Łucji Iwanczewskiej. Opisując postać dziecka bohatera w polskiej kulturze XX w., swoje rozważania zamyka ona obrazem stanowiącym diagnozę postawy polskiego społeczeństwa wobec rzeczywistości i jednocześnie wskazującym na jej źródła. Obrazem tym jest tradycyjna polska szopka, która przenika naszą kulturę zarówno w rejestrach kultury wysokiej, jak i w przestrzeniach życia codziennego.
Motywem przewodnim, który staje się przewodnikiem po historii polskiej fascynacji szopką, jest w tekście Iwanczewskiej utwór Lucjana Rydla „Betlejem polskie”, o którym na początku wieku XX w następujący sposób pisał recenzent „Gazety Lwowskiej”: „Urok niewypowiedziany ma ten utwór gołębiej prostoty i szczerego poetyckiego natchnienia, przetopiony w gorącym polskim sercu! Przenosi on widza czarem słów naiwnej kolędy w jego dzieciństwo sielskie, anielskie, stawia mu przed oczami przeszłość górną jego narodu, a dalej i wszystkie bóle i wszystkie łzy, i klęski wszystkie, aż po dzień dzisiejszy…”.
Zaprojektowane przez Rydla widowisko rozpalało polskie serca przez cały trudny dla naszego kraju wiek XX, by po roku 1989 stać się – jak podkreśla Iwanczewska – widowiskiem niemalże obowiązkowym, „wystawianym w każdym województwie. Polacy zyskali tym samym szansę uczestnictwa w wielkim narodowym rytuale, podczas którego przed żłóbkiem stawiają się wszyscy polscy bohaterowie, składając przed Jezusem narodowe pamiątki i symbole walk. Sens tego pochodu polskiej historii przed obliczem dzieciątka dobrze oddają słowa jednej z postaci – Mieszczki z Księstwa Poznańskiego – która mówi: „Cała Polska ze wszystkimi swoimi bohaterami znajduje schronienie pod płaszczem Matki, pod skrzydłami białego orła i staje przed obliczem Dziecięcia”.
Dla Iwanczewskiej procesja Polaków do żłóbka staje się praktyką utwierdzającą stan, w którym „zarówno Polska, jak i jej bohaterowie są jak dzieci projektem niegotowym i niedomkniętym […]. Wciąż oczekującym na dorosłość, która nie nadchodzi. Zamiast niej przychodzi kolejny regres, osunięcie w zdziecinnienie”.
Tak sformułowana konkluzja odnosić się może do okresu przejściowego, w którym Polska niefortunnie znajduje się już od ponad wieku. Myślę jednak, że to, co Iwanczewska słusznie rozpoznaje jako jedną z charakterystycznych cech Polaków, jest jednocześnie mechanizmem dość powszechnym w pozostałych demokracjach, choć być może nie tak ostro uwydatnionym. Inne narody także pożądają wodzów, nadnaturalnych opiekunów, ojców, przywódców, którzy zdejmą z nich odpowiedzialność. Bycie dzieckiem jest bowiem dość wygodne. Nie wyklucza możliwości spełnienia czynów wielkich czy wręcz bohaterskich, nie zobowiązuje nas jednak do ponoszenia odpowiedzialności za efekty naszych codziennych działań. W razie porażki możemy przecież zawsze liczyć na interwencję rodzica lub przynajmniej jego zrozumienie.
Druga strona medalu wygląda jednak znacznie mniej korzystnie. Rama rodzica – niezależnie czy srogiego, czy opiekuńczego – daje bowiem państwu narzędzia oraz prawo do „wychowywania” swoich obywateli. Obojętne, czy władza działa wedle reguł srogiego ojca, czy współczującego rodzica – w obu przypadkach zyskuje wyłączne prawo do decydowania o tym, co dla obywateli jest dobre i bezpieczne. Za jeżdżenie bez zapiętych pasów możemy zatem być karani mandatami lub nakłaniani do bezpiecznej jazdy przez różnego rodzaju zachęty czy nauki. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku zostajemy jednak postawieni w pozycji ludzi, którzy nie wiedzą, których trzeba wychować, pouczyć lub przymusić. Taka sytuacja stanowi oczywisty atak na naszą wolność i godność. Na tym jednak nie kończą się skutki myślenia z wykorzystaniem ramy wyznaczanej przez relację rodzic–dziecko.
Postulat konieczności wychowania obywateli skazuje ich bowiem na niemotę. Ktoś, kto nie wie, może wprawdzie mówić, ale jego mowa nie ma większego znaczenia. W takiej zaś sytuacji deklarowana przez Lakoffa światła idea obustronnej i szczerej komunikacji jest niewykonalna. Jak można mówić o obustronności, kiedy jednej ze stron odmawia się zdolności do przedstawiania swoich racji. W tym zatem miejscu łamie się spójność „rodzinnej ramy” troskliwego rodzica, którą promuje Lakoff. Zaś konsekwencje tego pęknięcia nie ograniczają się jedynie do jego identyfikacji w ramach analizy zaproponowanego przez Lakoffa modelu.
Idea ojca (rodzica), który poucza, wie lepiej, jest odpowiedzialny oraz słucha swojego dziecka, ale tylko po to, aby naprostować jego naiwne, czasem niebezpieczne pomysły, odciska mocne piętno w praktycznym funkcjonowaniu życia politycznego w Polsce (a także w innych krajach). Oczywiście, nie da się wskazać ośrodka władzy rodzicielskiej, gdyż zależy on od tego, kto będzie się starał go określić. Nietrudno za to wskazać, częściową przynajmniej, listę pretendentów do pozycji wychowawcy narodu. Najpierw wśród różnych opcji politycznych szermujących określeniami „oszołomy”, „wykształciuchy”, „mohery” itp. Znacznie wyraźniej mechanizm „upupiania” społeczeństwa zarysowuje się natomiast w podziale na centrum oraz prowincję, w odmawianiu ludziom z regionów biedniejszych racji w sporach o metody rozwiązywania problemów państwa polskiego. O wciąż istniejącym podziale na ośrodki miejskie, klasę średnią oraz prowincję z zamieszkującymi ją „nienadążającymi grupami” nie trzeba wspominać. I nie ma tu większego znaczenia, czy obrażamy naszych oponentów za pomocą epitetów ideologicznych, czy z troską pochylamy się nad pokrzywdzonymi. W jednym i drugim przypadku traktujemy ich jak niesforne lub niedojrzałe dzieci, które można wysłuchać, ale z którymi nie trzeba się liczyć. W końcu, jak stwierdził po przegranej Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich Bronisław Geremek: „Polacy nie dorośli do demokracji”. Wszyscy zatem nadajemy się do oddania pod opiekę surowego ojca, w którego rolę podajże najlepiej wcielił się George W. Bush, lub dobrego rodzica, którego sugeruje Lakoff.
Paradoksalnie tytuł książki Lakoffa jest frazą wymierzoną w samo serce wyrażonej w treści książki idei wspólnoty rodzinnej, budowanej zgodnie z zasadą wzajemnej odpowiedzialności oraz zaufania. Znajdująca się na okładce prowokacyjna formuła jest bowiem wstępem do paternalistycznego w swojej formule pouczenia, aby nigdy nie mówić (a zatem – zgodnie z złożeniami kognitywizmu – także nie myśleć) językiem naszych politycznych przeciwników. Taka postawa stanowi jednak fundament walki o przywództwo, które z jednej strony ujawnia patriarchalną wolę władzy symbolicznej nad całością społeczeństwa, z drugiej strony, paradoksalnie, ujawnia dziecięce lęki przed zgodą na fakt istnienia konkurencyjnych modeli rzeczywistości. Jeśli jednak przestaniemy myśleć o społeczeństwie jak o rodzinie, której ramy określa stosunek rodzic–dziecko, dostrzeżemy, że zakres wartości, jaki tworzy wspólnota, wykracza poza obowiązki kreślone postawą współczucia i odpowiedzialności, wzbogacając nas o szacunek dla innych, który czyni z nas nie tylko osoby bardziej etyczne, lecz także silniejsze i skuteczniejsze. Niezależnie bowiem od sympatii do dzieci, która jest mi bliska, współpraca z osobami dorosłymi jest w przytłaczającej większości przypadków znacznie bardziej efektywna. Dlatego nie warto ustawiać sobie innych, nawet naszych oponentów, w pozycji dzieci. Znacznie lepiej jest żyć i myśleć wedle metafory, w której ramach państwo to szeroka wspólnota rodzinna ludzi dojrzałych, choć – jak to w modelu wielkiej rodziny bywa – różnorodnych. Taki właśnie sposób myślenia o państwie odróżnia moim zdaniem liberałów zarówno od konserwatystów, jak i lewicowców (demokratów). Wcale jednak nie dlatego, że czują się oni bardziej dojrzali, ale dlatego, że jako dojrzałych traktują zarówno swoje siostry z lewej strony sceny politycznej, jak i braci z prawej. Lepiej bowiem i praktyczniej jest pomyśleć o „innym” jak o słoniu, który narzuca nam się z odmiennymi od naszych ramami, aniżeli odnosić się do ludzi myślących inaczej od nas ze współczuciem należnym osobnikom niedojrzałym lub nieszczęsnym zwierzątkom zamkniętym w klatkach swojej „umysłowej ciasnoty”. Apeluję więc: „liberale, nie bój się myśleć o słoniu!”.
