Ostatni tydzień przyniósł trzy ciekawe wypowiedzi na temat związków zawodowych.
W czwartek goszcząca na sejmowym zespole „Społeczeństwo Fair” warszawska profesor socjologii Wiesława Kozek wskazała na brak wzajemnego zaufania jako na przyczynę niskiego (7%) uzwiązkowienia polskiej gospodarki i przypomniała ekonomiczną zależność, która od dawna stanowi dla prawicy zagwostkę, a dla lewicy główny argument za redystrybucją: biedni konsumują większą część swojego dochodu niż bogaci. Wynika z tego, jeśli chce się pobudzić gospodarkę w kryzysie należy zwiększyć płace najmniej zarabiających, którzy natychmiast wydadzą je na artykuły pierwszej potrzeby – podczas gdy lepiej sytuowani zwiększony dochód odłożą w jak najbardziej bezpieczne miejsce.
W poniedziałek występujący na seminarium w PAN Wiesław Gumuła, szef krakowskiego oddziału NBP i wykładowca UJ, w słabości niemieckich związków zawodowych dostrzegł jedną z przyczyn greckiego kryzysu: Schroederowski sukces w stymulowaniu gospodarki przyniósł nieproporcjonalnie mało korzyści robotnikom. Gdyby dostali więcej z wypracowanych pieniędzy, wzrosłaby niemiecka konsumpcja, nierównowaga bilansu handlowego nie byłaby tak wielka, mniejsze byłyby też niemieckie inwestycje w greckie papiery wartościowe. Gumuła mówił także o gwałtownie rosnącym rozdźwięku między realną a wirtualną (finansową) gospodarką. Również ten problem byłby mniej poważny, gdyby większa część wartości dodanej trafiała do szeregowych pracowników.
Wreszcie dziś rano (tzn. w środę 27 marca) Wojciech Maziarski powiedział w TOK FM, że postulaty strajkujących na Śląsku są wymierzone w interesy milionów Polaków – w tym samego Maziarskiego – którzy nauczyli się jakoś funkcjonować na umowach śmieciowych. Jak związki osiągną swoje i umowy śmieciowe znikną, miliony pójdą na bruk i dopiero zacznie się bieda.
Trudno o bardziej przekonującą pochwałę związków zawodowych. Siła negocjacyjna pojedynczego pracownika z założenia jest mniejsza niż wielkiej firmy, która go zatrudnia. Tak było w XIX-wiecznych angielskich przędzalniach i tak jest we współczesnych polskich mediach. Cóż można zrobić? Zacisnąć zęby i pozwolić na kolejne niekorzystne zmiany warunków pracy – lub zwiększyć swoją siłę negocjacyjną współpracując w innymi osobami w tym samym położeniu, czyli tworząc związek zawodowy. Klasycznemu liberałowi, jakim jest Maziarski, to drugie rozwiązanie wydaje się ohydne: uzgadnianie stanowisk z konkurentami jest podstępną zmową, działaniem nie fair na szkodę przedsiębiorcy, który dzięki podejmowanemu ryzyku i wrodzonej innowacyjności odgrywa kluczową rolę w kreacji społecznego bogactwa.
Jeśli ktoś zastanawiał się, co Karol Marks miał na myśli pod nazwą „fałszywej świadomości”, to już wie: ostatnim bastionem godności i podmiotowości jest przekonanie, że jest się dla swojego pracodawcy równorzędnym partnerem w negocjacjach. W takim właśnie złudzeniu żyje zdecydowana większość Polaków, którzy bardziej ufają szefom niż kolegom i którzy zaskakująco często – mimo tęsknoty za bardziej, wręcz namolnie opiekuńczym państwem – związki zawodowe uważają za cwaniaków, którzy żerują na składkach szeregowych frajerów.
Tymczasem, silne związki zawodowe mogą nie tylko zwiększać zdolności przetargowe publicystów zatrudnianych na wierszówkę i supermarketowych kasjerek zmuszanych do wyrabiania coraz bardziej wyśrubowanych norm, lecz także stabilizować gospodarkę w skali makro. To prawda, że domagając się większego udziału w wypracowanym produkcie zmniejszają zyski przedsiębiorstw – ale tym samym zwiększają popyt wewnętrzny i tworzą podstawy do trwalszego, nawet jeśli wolniejszego wzrostu. Działają więc stabilizująco – a siła tego oddziaływania zależy od pozycji, jaką się im pozwoli zająć. Zbyt silne są w stanie zamrozić wolnorynkową gospodarkę, zbyt słabe nie uchronią jej przed przegrzaniem koniunktury i spekulacyjnymi bańkami. Skoro nie mamy problemów z regulowaniem „temperatury” za pomocą stóp procentowych, to czemu nie robić tego przy pomocy prawa pracy? W warunkach spowolnienia oznaczałoby to poluzowanie norm i ograniczenie roli związków – tyle tylko, że w Polsce nie da się tego akurat zrobić, bo oba parametry mamy już bardzo poluzowane i ograniczone. Warto jednak o sprawie pamiętać kiedy już nadejdzie ekonomiczna wiosna.