To nie wyborcy opuścili Platformę. To PO porzuciła swoich wyborców.
Platforma przegrała te wybory nie 25 października, lecz ponad rok temu, kiedy wbrew swojemu elektoratowi rozmontowała OFE. A może i jeszcze wcześniej, kiedy „tymczasowo” podniosła podatek VAT do 23 procent, a po upływie terminu zapomniała go przywrócić do pierwotnej wysokości. Albo wtedy gdy w lipcu 2013 Donald Tusk rozsiadł się na fotelu u Tomasza Lisa i patrząc w oczy swoim wyborcom najbezczelniej w świecie stwierdził, że zmienił poglądy i teraz ma socjaldemokratyczne. No chyba że wtedy gdy (też w programie Lisa) 12 października 2012 roku palnął, że jest przeciwny związkom partnerskim bo jest „staroświeckim człowiekiem”. Już wówczas sondażownie ostrzegały przed prowadzeniem takiej polityki: według TNS OBOP PiS miał 30 proc. poparcia a PO – 23 proc.; według CBOS PiS – 27 proc., PO – 23 proc (dane z lipca 2013). Sygnał do zmian dała Warszawa – ostoja platformianego elektoratu, w której w tym samym czasie z zaskakującą łatwością zebrano wymaganą liczbę podpisów pod referendum nad odwołaniem Hanny Gronkiewicz Waltz. Prezydent Warszawy cudem przetrwała to referendum, ale wołanie o zmianę zgubnej polityki PO było już tak czytelne, że pisały o tym wszystkie gazety, głośno mówiła cała warszawka.
Jednak Tusk z uporem prowadził politykę działania na przekór własnemu elektoratowi łudząc się, że „w 2015 r. odzyskamy pozycję lidera na kilka miesięcy przed wyborami. Jestem o tym przekonany” – to z wywiadu, którego w lipcu 2013 udzielił Adamowi Michnikowi. No, to nie odzyskali.
Intuicja zawiodła sztukmistrza z Gdańska
Działanie wbrew swoim wyborcom musi skończyć się wyborczą porażką – to wie każdy. Jak to się mogło stać, że Donald Tusk tak głupio wyzbył się wyborców i to pomimo ostrzeżeń? Bo nie jest zagadką dlaczego Ewa Kopacz splunęła w oczy wolnorynkowemu elektoratowi i wykształconym mieszkańcom wielkich miast, kiedy na oczach całej Polski w styczniu 2015 roku sypnęła 4 miliardami złotych górnikom, którzy i tak głosowali na PiS, a po tym jak dostali te pieniądze i tak obrzucili ją stekiem wyzwisk. Kopacz po prostu ślepo kontynuowała politykę Tuska, swojego mistrza, wychodząc z założenia, że skoro on tak robił, to widocznie to działa.
Nie działa, bo nie może działać. W demokracji parlamentarnej żeby zdobyć głosy wyborców trzeba o nich zabiegać, a nie stale, uporczywie, ostentacyjnie, wbrew ostrzeżeniom i zdrowemu rozsądkowi, działać przeciwko nim, mając nie wiadomo skąd pochodzącą pewność, że i tak się zdobędzie ich głosy. Chodzenie po mediach i opowiadanie, że się ma inne poglądy niż się deklarowało w kampanii wyborczej było szaleństwem. Schlebianie elektoratowi konkurencji kosztem swojego elektoratu było jeszcze większym szaleństwem.
Tym bardziej, że o tych wyborcach (np. o górnikach, albo o konserwatywnych katolikach) z góry było wiadomo, że i tak nie zagłosują na PO. Zatem Tusk przez kilka lat konsekwentnie pakował swoją partię w koszty, nie mając z tego żadnych zysków.
Chyba uwierzył w swój geniusz. Kiedy we wspomnianym wywiadzie opowiadał o tym, jak ma świadków na to, że już kilka lat wcześniej przewidywał, iż w 2013 PO spadnie w sondażach poniżej PiS, a w 2015 na kilka miesięcy przed wyborami PO odzyska prowadzenie, trudno było nie odnieść wrażenia, że chełpi się swoją rzekomo wyjątkową intuicją polityczną, że pozuje na wielkiego proroka. Z jego wielkiej przepowiedni sprawdziła się tyko połowa: że PO spadnie poniżej PiS. 25 czerwca Platforma uzyskała niecałe 24 procent poparcia, wobec 39 procent cztery lata wcześniej. I to pomimo, że PKB rośnie, płace rosną, bezrobocie spada i gołym okiem widać, że kraj się rozwija. Reszta jej elektoratu zagłosowała na Nowoczesną, na Kukiza, albo została w domu.
Okazało się, że nic niewarta jest Tuskowa polityka „ciepłej wody:” fikuśna, oparta na paradoksie, zamiłowaniu do ryzyka i poczuciu bezkarności teoria odwracająca naturalny porządek rzeczy. Bo tak jak zawsze zadziałała najprostsza prawda: aby zdobyć głosy wyborców trzeba im dać powód do głosowania na siebie, a nie zniechęcać ich do tego.
