PiS wygrywa kolejne wybory i niezmiennie prowadzi w sondażach, chociaż ma nonszalancki stosunek do prawa, stopniowo wyprowadza Polskę z Unii Europejskiej, ogranicza wszystko, co jest od tej partii niezależne i konfliktuje społeczeństwo. Wydawałoby się, że działania PiS-owskiej władzy powinny być znakomitym paliwem dla partii opozycyjnych. Tymczasem nie są. Warto więc zastanowić się nad przyczynami tego stanu rzeczy i ocenić możliwości jego zmiany.
Można wyróżnić trzy główne przyczyny słabości opozycji demokratycznej w Polsce. Są to: brak zaufania społecznego do partii sprawujących wcześniej władzę, brak jednolitej narracji demokratyczno-liberalnej oraz niemożność zjednoczenia się opozycji.
- Brak zaufania społecznego
Początki zmiany ustrojowej przebiegały pod hasłem integracji z cywilizacją zachodnią. Przejście od komunistycznego autorytaryzmu, zwanego realnym socjalizmem, do demokracji liberalnej wydawało się czymś oczywistym i niekwestionowanym. Podobnie, jak przejście od systemu nakazowo-rozdzielczego w gospodarce do gospodarki rynkowej. Niestety, nie wykorzystano przy tym potencjału społecznego, który ujawnił się w czasach pierwszej „Solidarności”. Nie tylko go nie wykorzystano, ale wręcz o nim zapomniano, uważając, że w nowych warunkach ustrojowych należy w pełni zaufać mechanizmom rynkowym i wspierać przede wszystkim indywidualne inicjatywy ludzi przedsiębiorczych. Ludziom masowo zwalnianym z upadających przedsiębiorstw oferowano zasiłki i zupy Kuronia, ale nie przedstawiano żadnych alternatywnych form zatrudnienia. Podobnie postąpiono z pracownikami PGR-ów, którzy z chwilą likwidacji tych gospodarstw znaleźli się w społecznej i gospodarczej próżni. „Radźcie sobie sami” – tyle pozostało z dawnej dumnej i szlachetnej solidarności. Tak więc pojawiły się ofiary transformacji – ludzie, którym w czasach komuny żyło się lepiej. Wśród nich nierzadko ludzie zasłużeni w walce z komuną, jak robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych, które teraz padały jeden po drugim. Do tego wszystkiego państwo słabo sobie radziło z przestępczością zorganizowaną, z korupcją, z wykrywaniem rozmaitych afer i przekrętów. Wielu ludzi, z trudem zarabiających na swoje utrzymanie, mogło jednocześnie obserwować jak szybko rosną fortuny beneficjentów zmian, niekoniecznie tylko tych najbardziej zdolnych i pracowitych. Czarę goryczy przelała afera Rywina, w wyniku której prawica zaczęła zyskiwać przewagę, jako siła sprzeciwiająca się zachodniej wizji rozwoju.
Nic więc dziwnego, że w tych warunkach tworzył się potencjalny elektorat partii antysystemowej. Tym bardziej, że poprawa następowała powoli i wciąż wielu ludzi skazanych było na zasiłki i pracę na umowach śmieciowych. PiS doszedł do władzy w okresie największego ożywienia gospodarczego, przy braku bezrobocia i inflacji. I oczywiście natychmiast to wykorzystał, stosując obfite transfery socjalne, zwłaszcza w okresach przedwyborczych. Ludzie czujący się pokrzywdzonymi w wyniku transformacji ustrojowej, mogli się wreszcie poczuć usatysfakcjonowani. Dlatego łatwo było im uwierzyć w zapewnienia polityków PiS-u, że wszelkie niedogodności i braki, jakich wciąż doświadczają, są w całości zawinione przez poprzednie rządy, a zwłaszcza rząd PO-PSL.
- Brak jednolitej narracji
Głęboka zmiana ustrojowa zapoczątkowana w 1989 r. wymaga odpowiedniego wsparcia kulturowego i intelektualnego u większości obywateli, aby jej oczekiwane skutki mogły realnie zaistnieć w przestrzeni społecznej. W końcu lat 80. większość Polaków niewątpliwie tęskniła za tzw. wolnym światem, reprezentowanym przez kraje demokracji liberalnej, za wolnością słowa, swobodą zrzeszania się i zgromadzeń; za normalnością życia, wolną od natrętnej indoktrynacji i propagandy. Ta tęsknota nie oznaczała jednak równoczesnego przyswojenia wzorów kulturowych charakterystycznych dla obywateli „wolnego świata”, ani posiadania wiedzy na temat szczegółowych praktyk i zasad funkcjonowania demokracji liberalnej jako systemu politycznego. Stare, mocno utrwalone wzory myślenia i zachowania funkcjonowały zatem nadal, zderzając się z wymaganiami nowego porządku społecznego i politycznego. Wysuwanie na plan pierwszy praw człowieka jako jednostki, kłóciło się z wpajanym od lat przekonaniem o potrzebie służby państwu i narodowi. O wolności mówiło się u nas najczęściej w kontekście suwerenności państwa, tak bardzo ograniczonej w czasach komuny, a nie o wolności osobistej, którą mylnie traktowano jako zależną od tej pierwszej. Pluralizm w życiu społecznym ograniczał się do tolerancji dla nietypowych stylów życia, związanych z wyborami światopoglądowymi czy orientacją seksualną, pod warunkiem wszakże, że nie są one publicznie demonstrowane. Przywiązanie do kultury patriarchalnej nie pozwalało na więcej. Tymczasem w kulturze zachodniej pluralizm społeczny oznacza równość praw dla różnych środowisk i grup społecznych, łącznie z prawem do otwartego manifestowania swoich przekonań i obyczajów.
Żyjąc w kraju, który formalnie jest państwem o ustroju demokracji liberalnej, większość obywateli nie rozumie istoty tego ustroju; nie wie, co oznacza trójpodział władzy i do czego jest on potrzebny, jakie są najważniejsze instytucje demokracji i jakie spełniają funkcje, czym jest społeczeństwo obywatelskie i dlaczego jest ono w tym ustroju niezbędne, w czym się wyraża praworządność. Dla wielu ludzi są to zagadnienia abstrakcyjne i zupełnie nie związane z ich codziennym życiem, które od życia w komunie różni się tylko bogactwem rynku i lękiem przed bezrobociem. Poza tym, tak wtedy, tak i teraz jest jakaś władza, która o wszystkim decyduje i robi co chce. Trudno więc dostrzec im różnicę, jeśli chodzi o ich własny wpływ na bieg spraw, nie tylko w kraju, ale choćby w swoim najbliższym otoczeniu. W tych warunkach trudno mówić o rozwiniętych formach społecznej samorządności i kontroli władzy, co jest istotą demokracji.
Za ten kulturowy chaos i polityczny analfabetyzm odpowiedzialność ponoszą wszystkie kolejne rządy po 1989 roku, deklarujące przywiązanie do demokratycznych wartości. Nie starano się bowiem tych wartości upowszechniać w szerokich kręgach społecznych, ani uczynić je ważnym przedmiotem nauczania w szkolnych programach. Być może to zaniechanie wynikało z niechęci do ideologicznej indoktrynacji, tak bardzo rozpowszechnionej i wyśmiewanej w czasach komuny. Być może uważano, że sama praktyka funkcjonowania demokratycznego państwa będzie niejako wymuszać wzory myślenia i zachowania podobne do tych, które funkcjonują na Zachodzie, bez potrzeby odgórnie inspirowanych działań edukacyjnych i wychowawczych.
Być może tak by było z biegiem czasu, gdyby nie zamieszanie ideologiczne po upadku komunizmu. Nie wszystkie środowiska polityczne w Polsce były bowiem zwolennikami radykalnej zmiany kulturowej. Zupełnie inną wizją Polski po upadku komunizmu kierowali się przedstawiciele ugrupowań konserwatywnych i narodowych, którzy akceptując gospodarkę rynkową, jednocześnie sprzeciwiali się liberalnym zmianom obyczajowym. Postulowali oni wzmocnienie patriarchatu, ograniczenie praw mniejszości i oparcie życia społecznego na etyce katolickiej. W tych środowiskach prawa człowieka podporządkowano enigmatycznym interesom narodu, co pozwalało na ostrą krytykę i sprzeciw wobec Europejskiej Karty Praw Podstawowych, projektów ustaw równościowych i przeciwko przemocy w rodzinie czy liberalizacji prawa do aborcji. Rygoryzm obyczajowy i skłonność do silnej, scentralizowanej władzy państwowej wykluczały w tych środowiskach poparcie dla demokracji liberalnej. Tendencje te spotkały się z silnym poparciem Kościoła katolickiego, obawiającego się, że krzewienie wzorów kultury zachodniej przyspieszy proces sekularyzacji społeczeństwa polskiego.
Sprzeciw wobec zmian kulturowych, warunkujących rozwój cywilizacyjny kraju, nasilił się zwłaszcza po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Okazało się bowiem, że korzyści związane z pozycją Polski w Unii wymagają akceptacji i zrozumienia podstawowych wartości europejskich. Aby tak było, adaptacja kulturowa społeczeństwa jest niezbędnym warunkiem pełnoprawnego uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Silny opór Kościoła i środowisk narodowych i konserwatywnych przeciwko tej adaptacji zyskał poparcie większości Polaków, zwłaszcza tych żyjących w oddaleniu od większych centrów nauki i kultury, a tym samym bardziej poddanych wpływom środowisk przeciwnych demokracji w stylu zachodnim. Ludzi obawiających się zmian i przywykłych do tradycyjnych wzorów myślenia i zachowania łatwo było przekonać, że inwazja kultury „zgniłego” Zachodu jest zagrożeniem dla polskości, dla naszej wiary i moralności. Dlatego opór przeciwko tej inwazji, wyrażający się w haśle „wstawania z kolan”, uznano za patriotyczny wyraz narodowej godności. Jakże to wielkie i szlachetne w porównaniu z narracją odwołującą się do godności człowieka, bez względu na jego narodowość.
Opozycja demokratyczna nie jest w stanie stworzyć jednolitej narracji w obronie demokracji liberalnej, bo w sprawach ideologicznych i obyczajowych jest niespójna. Ta niespójność jest wynikiem zróżnicowanej zależności poszczególnych partii od Kościoła i od zróżnicowanego stopnia konserwatyzmu ich elektoratów. Wszyscy w tej opozycji mówią o potrzebie równości, wolności i tolerancji, ale co innego te wartości znaczą dla progresywnej lewicy, co innego dla umiarkowanej Koalicji Obywatelskiej i co innego dla tradycjonalistycznego PSL-u.
- Niemożność zjednoczenia się opozycji
Przy całym swoim sprzeciwie wobec destrukcyjnych dla demokracji poczynań PiS-u, partie opozycyjne i ich liderzy wciąż zdają się nie dostrzegać w nich skali zagrożenia dla losów kraju. Tu już nie chodzi o samą zmianę ustroju demokratycznego na półdyktaturę, ale o długofalowe konsekwencje cywilizacyjne. Rezygnacja z dziejowej szansy, jaką daje uczestnictwo w Unii Europejskiej, skazuje nasz kraj na wegetację w relacjach międzynarodowych i coraz większe opóźnienie cywilizacyjne. Wcześniej czy później oznaczać to będzie znalezienie się w orbicie wpływów Rosji. Liczenie na to, że znajdować się będziemy pod kuratelą Stanów Zjednoczonych jest wyjątkowo naiwne. Jakąkolwiek wspólnotę interesów polskich i amerykańskich można sobie wyobrazić tylko wtedy, gdy Polska będzie częścią zjednoczonej Europy. Gdyby liderzy partii opozycyjnych byli w pełni świadomi tych konsekwencji i czuli się rzeczywiście odpowiedzialni za cywilizacyjny rozwój Polski, mieliby jeden wspólny cel, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy. Potrafiliby przeciwstawić się tezie podsuwanej przez pisowską propagandę, iż samo odsunięcie tej partii od władzy jest celem niewystarczającym dla pozyskania szerokiego poparcia. Byłoby to słuszne, gdyby walka polityczna była prowadzona według reguł demokratycznych. Tymczasem PiS bezczelnie łamie wszelkie reguły, na co opozycja reaguje bezradnością, bo jej oburzenie i protesty nie mają znaczenia dopóki PiS ma poparcie swojego żelaznego elektoratu. Nie potrzeba zatem szczególnej lotności umysłu, aby się zorientować, że jedyną możliwością pokonania PiS-u w demokratycznych wyborach (dopóki one są) jest zjednoczenie całej opozycji demokratycznej. Utworzenie z partii opozycyjnych trzech bloków wyborczych okazało się bowiem niewystarczające.
Niestety, słabością opozycji demokratycznej jest partykularyzm partyjny, który sprawia, że interes partii stawiany jest wyżej od interesu kraju. Działacze partyjni zajęci są przede wszystkim zdobywaniem i rozdziałem intratnych stanowisk w aparacie państwa i państwowych korporacji. Wszak utarło się, że w ten sposób zdobywa się lojalność i poparcie wpływowych osób, a nie przez dochowanie wierności określonym wartościom. Ten sposób myślenia otworzył drogę do politycznej korupcji, którą dzisiaj uważa się za zjawisko niemal naturalne. Dlatego nie tyle ważne staje się zwycięstwo w wyborach, tylko ile korzyści uda się osiągnąć startując w nich. I to właśnie jest głównym przedmiotem negocjacji przy próbach tworzenia koalicji wyborczych. Partykularyzm partyjny sprawia, że opozycja nie była w stanie wystawić wspólnego kandydata w wyborach prezydenckich. Pogodzono się widać ze zwycięstwem Andrzeja Dudy, a szczytem marzeń stało się uzyskanie przywództwa w opozycji. Machanie partyjnymi szabelkami i bojowe okrzyki to za mało, żeby odsunąć PiS od władzy. Do tego potrzebny jest jeden silny kandydat całej opozycji.
To, co jest przyczyną podziału opozycji demokratycznej, zarówno jeśli chodzi o partie, jak i ich elektoraty, to ahistoryzm, przywiązanie do dawnych podziałów i konfliktów. Stąd niemożność zaakceptowania we własnych szeregach byłych komunistów lub byłych nacjonalistów. Niedostrzeganie kontekstu historycznego lub prawa człowieka do ewolucji swoich poglądów bynajmniej nie świadczy o wyższości moralnej, ale o bezmyślnym zacietrzewieniu. Jeśli do tych resentymentów dodać liczne animozje osobiste, to trudno się dziwić żałosnemu stanowi opozycji. Wyraźnie daje też o sobie znać negatywna selekcja do zawodu polityka. Od lat nie ma w Polsce nikogo, może poza Donaldem Tuskiem, kto choć trochę zbliżałby się do formatu osobowościowego tak wybitnych postaci, jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jan Nowak-Jeziorański czy Władysław Bartoszewski.
W tej sytuacji demokrację liberalną w Polsce uratować może tylko spadek zaufania społecznego do PiS-u, czego ta partia obawia się w związku z nadchodzącym kryzysem gospodarczym. Nie znaczy to jednak wcale, że wzrośnie dzięki temu zaufanie do którejś z partii opozycyjnych. Konieczne jest bowiem pojawienie się na scenie politycznej nowego ugrupowania, które wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i lękom większości Polaków będzie w stanie zjednoczyć rozproszony elektorat demokratycznej opozycji.