Powstanie nowoczesnego państwa polskiego w roku 1918 było wynikiem niezwykłego zbiegu okoliczności, zaskakującą i nieprzewidzianą konsekwencją połączenia rosyjskich ambicji, austriackiej indolencji, pruskiej arogancji, francuskiego sprytu i amerykańskiego idealizmu.
Gdyby nie rosyjskie dążenie do podporządkowania sobie – kosztem Austrii i Turcji – Bałkanów, katastrofalna dla Europy, a dla Polaków emancypująca wojna nie wybuchłaby. Gdyby w trakcie jej trwania Niemcy nie zrazili do siebie Amerykanów, mogli ją wygrać, zabierając Rosji tereny Królestwa Kongresowego i tworząc na nich autonomiczne państwo polskie. Gdyby zaś francuski premier Clemenceau nie przechytrzył amerykańskiego prezydenta Wilsona, model pokojowego współistnienia przypominający obecną Unię Europejską mógł zostać wdrożony już w roku 1919, zapobiegając II wojnie światowej i 45 latom sowieckiego dyktatu. Tworzone przez polskich liderów koncepcje i wizje były jedynie praktycznym zastosowaniem tych rzeczywistych alternatyw.
(…)
Gdzie dwóch się bije…
Spór o przyczyny wybuchu I wojny światowej prawdopodobnie nigdy nie zostanie w pełni rozstrzygnięty. Ponieważ historię piszą zwycięzcy, większość analiz kończy się oskarżeniem pod adresem Niemiec i ich, wcale przecież nie wyjątkowego w tamtych czasach, narodowego egoizmu. W podręcznikach problem kwitowany jest paroma ogólnikowymi zdaniami o zawikłanych sojuszach, mylnych kalkulacjach sztabowców i nieodpowiedzialności dyplomatów. W rezultacie wydarzenie o kolosalnych konsekwencjach dla Polaków staje się niezbadanym, ale niewątpliwie korzystnym zrządzeniem opatrzności.
By wywikłać się z tego fatalizmu – a równocześnie nie ugrzęznąć w szczegółowym opisie polityki przełomu XIX i XX wieku – postawię tezę dość uproszczoną, ale usprawiedliwioną: głównymi przyczynami I wojny światowej były rosyjski ekspansjonizm i francuski strach.
Otrząsnąwszy się z upokarzającej klęski w wojnie z Japonią, Rosja w latach 1908–13 doświadczała cudu gospodarczego na skalę dzisiejszych Chin. Jedna z ostatnich w świecie monarchii absolutnych opierała się na prawosławnej ortodoksji i pansłowiańskiej ideologii. Przez większość XIX wieku Rosjanie czuli się zobowiązani pomagać bałkańskim Słowianom – przede wszystkim Serbom – w wyzwoleniu się spod tureckiego panowania. Ambicją Rosji było odrodzenie wschodniego cesarstwa rzymskiego ze stolicą w Konstantynopolu. Stawiało to ją na konfrontacyjnym kursie wobec Austrii, która postrzegała Bałkany jako swoją naturalną strefę wpływów.
W czerwcu 1903 roku spiskowcy wymordowali związaną z Wiedniem serbską dynastię Obrenowiciów. Rosja, mimo oburzenia królobójstwem, rychło uznała nowego serbskiego króla Piotra Karadziordziewicia oraz powołany przez niego rząd i stała się ich opiekunem i sponsorem. Austria przeistoczyła się zaś z protektora Serbii w jej głównego wroga i cel ataków terrorystycznych, niemal otwarcie wspomaganych przez Belgrad. Serbię, oprócz Sankt Petersburga, wspierał także Paryż, uważający Austrię za wroga ze względu na jej sojusz z Niemcami.
Francuska polityka tego okresu była mieszanką strachu i chęci zemsty: upokorzeni w roku 1870 przez Bismarcka, Francuzi drżeli na myśl o kolejnej konfrontacji, a równocześnie żywili nadzieję na odzyskanie Alzacji i Lotaryngii. Słusznie zakładali, że jeśli chcą osiągnąć ten cel, muszą działać w sojuszu równocześnie z Rosją i z Wielką Brytanią – które były jednak dla siebie potencjalnymi konkurentami.
Brytyjsko-rosyjskie porozumienie, które domykało wymarzoną przez Paryż koalicję, zawarto w roku 1907, na osiem lat. Obawiając się, że nie zostanie ono odnowione i że układ międzynarodowy już nigdy nie będzie równie korzystny, francuski premier i prezydent przebywający w Petersburgu wnet po sarajewskim morderstwie zrobili wszystko, by usztywnić pozycję swoich rosyjskich sojuszników.
Poszlaką świadczącą o rosyjsko-francuskiej winie za wybuch I wojny światowej są deklarowane cele wojenne. Austro-Węgry, które formalnie rozpoczęły wojnę, chciały wyeliminować zagrożenie ze strony serbskich terrorystów. Niemcy swój program określiły dopiero we wrześniu 1914 roku, kiedy ich wojska zbliżały się już do Paryża. Co znamienne, był to bardziej pomysł, jak zagospodarować ewentualne zwycięstwo niż agresywna doktryna: po wypchnięciu Rosji z Europy, wyzwolone spod jej władzy narody (wśród nich Polacy) miały stworzyć wraz z Niemcami i Austro-Węgrami unię gospodarczą, w której Rzesza miałaby „pakiet kontrolny” na takiej samej zasadzie, na jakiej Prusy kontrolowały samą Rzeszę. Ten związek celny miał być otwarty dla pokonanych wrogów (w szczególności dla Francji i Belgii) oraz dla państw neutralnych.
Niestety, arogancja niemieckich sztabowców i polityków sprawiała, że lekceważyli oni propagandowy wymiar wojennych zmagań. Nie zrobili więc nic, by powyższy plan – potencjalnie korzystny nie tylko dla Rzeszy – przedstawić europejskiej opinii publicznej. Ułatwiło to aliantom, sprawniejszym w propagandzie, przedstawianie państw centralnych jako krwiożerczych imperialistów, a siebie samych – jako obrońców wolności.
Na tle austriackiej samoobrony i niemieckiej wizji nowego ładu, wojenne cele ententy wypadają dość zaborczo: Francja od początku konfliktu nie ukrywała dążenia do odzyskania Alzacji i Lotaryngii, Rosja – do podporządkowania sobie Bałkanów wraz ze świętym miastem Konstantynopolem i strategiczną kontrolą nad cieśninami łączącymi morza Czarne i Śródziemne. Gdy w latach 1915–16 ententa wciągnęła do wojny Włochy, Rumunię i Grecję, okazało się, że ogólny obszar terenów mających zmienić przynależność państwową w razie zwycięstwa był wielokrotnie większy niż to, co w niemieckim „programie wrześniowym” wskazano jako możliwe nabytki terytorialne Rzeszy.
Sprawa polska pojawiała się w latach poprzedzających wybuch wojny marginalnie, jako odwetowy ruch Austrii, wymierzony we wspierającą serbską irredentę Rosję. Nie przypadkiem Związek Strzelecki – pierwsze od ponad półwiecza oddziały zbrojne działające otwarcie i pod polską komendą – powstał w okresie narastających napięć w stosunkach Wiednia z Belgradem i Petersburgiem. Ich dowódca, Józef Piłsudski, podjął grę z habsburskimi służbami specjalnymi i był świadom tego, że jest instrumentalnie wykorzystywany. W razie wybuchu wojny stworzone przez niego jednostki paramilitarne miały przekształcić się w polskie wojsko, wkroczyć do zaboru rosyjskiego i wywołać tam powstanie.
Gdy na początku sierpnia 1914 roku nadeszła chwila próby, okazało się, że ludność Kongresówki (z wyjątkiem kieleckich strażaków) nie rwie się do walki o narodowe wyzwolenie i kompania kadrowa musiała wrócić, skąd przyszła. To rozczarowanie doczekało się upamiętnienia w żołnierskich słowach dorobionych do melodii marsza kieleckiej straży ogniowej, zaczynających się od „My, Pierwsza Brygada”, a kończących się dosadnym „jebał was pies!”.
Gdyby Piłsudski zrealizował swój plan i wzniecił powstanie, Rosjanie zostaliby wyparci z Kraju Przywiślańskiego już w roku 1914, a nie, jak w rzeczywistości, latem 1915. Wątpliwe, by przyspieszyło to rewolucję w Rosji, ale na pewno wzmocniłoby państwa centralne i – biorąc pod uwagę utrzymującą się aż do lata 1918 równowagę sił – mogłoby przesądzić o ich ostatecznym zwycięstwie.
W takiej alternatywnej historii Polska odrodziłaby się jako państwo zależne od Niemiec w ramach środkowoeuropejskiej unii celnej naszkicowanej w „programie wrześniowym”. W tym stanie przetrwałaby zapewne do dziś, będąc krajem zupełnie innym od tego, który znamy: mniejszym, zorientowanym ku południu (możliwe, że królem zostałby austriacki cesarz), niezniszczonym i niestraumatyzowanym przez II wojnę światową, wielonarodowym (dużą część ludności Galicji stanowili Ukraińcy, a w obydwu zaborach mieszkało wielu Żydów), bogatszym i mniej mobilnym społecznie (nie byłoby ani nazistowskiej rzezi inteligencji, ani komunistycznego dowartościowania osób pochodzenia robotniczo-chłopskiego).
Zatrzaśnięte okiennice w Miechowie – małopolskim miasteczku, które jako pierwsze po rosyjskiej stronie granicy zostało opanowane przez oddziały Piłsudskiego – dobitnie pokazały, że powyższy scenariusz nie mógł się zrealizować. Wobec zaskakującej (jeśli porównać ją z wcześniejszymi powstańczymi zrywami) bierności głównych zainteresowanych, odbudowa polskiego państwa zniknęła z agendy, tym bardziej, że po drugiej stronie frontu carski rząd nie zdecydował się (jeszcze) użyć polskiej karty do mobilizacji poparcia.
Francja i Wielka Brytania uważały kwestię polską za wewnętrzną sprawę Rosji. Znaczenia kampanii prowadzonych na zachodzie przez Paderewskiego i Dmowskiego nie należy przeceniać – wszystko, co mogły osiągnąć, to wzrost świadomości wśród opinii publicznej.
Tak minęły dwa lata, w czasie których państwa centralne zaczęły odczuwać brak żołnierzy. Był to główny powód, dla którego jesienią 1916 roku Berlin i Wiedeń powróciły do pomysłu reaktywacji Polski. Akt wydany 5 listopada w imieniu Franciszka Józefa i Wilhelma II ogłaszał zamiar z „ziem polskich przez waleczne ich wojska ciężkiemi ofiarami rosyjskiemu panowaniu wydartych utworzenia państwa samodzielnego z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem”. Dokładny przebieg granic przyszłego „wolnego, szczęśliwego i własnem narodowem życiem cieszącego się” Królestwa Polskiego pozostał nieokreślony.
W grudniu ogłoszono powoływanie Tymczasowej Rady Stanu oraz banku centralnego, 10 kwietnia 1917 roku stworzone przez Piłsudskiego oddziały podporządkowano niemieckiemu generalnemu gubernatorowi warszawskiemu i przemianowano na Polską Siłę Zbrojną. W lipcu zażądano od nich przysięgi, że „w wojnie obecnej dotrzymają wiernie braterstwa broni wojskom Niemiec i Austro-Węgier oraz państw z nimi sprzymierzonych”.
Pod wpływem Piłsudskiego – podówczas już na własną prośbę zdymisjonowanego ze służby i spodziewającego się niemieckiej przegranej – ponad dwie trzecie żołnierzy odmówiło. Tych dysydentów, którzy pochodzili z zaboru rosyjskiego (około 3300 osób), Niemcy osadzili w obozach internowania. Nieco liczniejszych poddanych austriackich wcielono do armii cesarsko-królewskiej i wysłano na front włoski.
Zakładany pierwotnie stan liczebny polskiego wojska (50 tysięcy) nie został osiągnięty do końca wojny, oscylując wokół śmiesznie niskiej liczby 3 tysięcy osób. Rozczarowani okupanci znaleźli nowego wasala-sojusznika: w lutym 1918 roku zawarli traktat z Ukraińcami, przekazując im wschodnie tereny dawnego Królestwa Kongresowego (okolice Chełma) i obiecując autonomię we wschodniej Galicji. Na wieść o tym dowodzona przez generała Hallera II Brygada złamała złożoną przysięgę i przeszła na stronę rosyjską. Jej dowódca okrężną drogą przedostał się do Francji, gdzie stanął na czele „błękitnej armii”, tworzonej z amerykańskich Polonusów oraz z polskich jeńców pojmanych do niewoli na froncie zachodnim.
Zaplanowane dziecko Wersalu
Jedną z nieprzewidzianych przez francuskich strategów konsekwencji wojny było polityczne przebudzenie rosyjskiego społeczeństwa. Do postępowych krytyków caratu dołączyli nacjonaliści wskazujący na niemieckie koneksje Romanowów. Porażki na froncie i rosnące trudności z zaopatrzeniem doprowadziły na początku roku 1917 do rewolucji i abdykacji cara. Ententa mogła od tej pory uznawać się za sojusz postępowych demokracji przeciw autorytarnym monarchiom. To propagandowe nadużycie (w rzeczywistości zakres politycznej partycypacji i swobód obywatelskich był większy w Rzeszy i Austro-Węgrzech niż w wielu państwach sprzymierzonych z Francją i Wielką Brytanią) przyczyniło się do powiększenia koalicji o Stany Zjednoczone i, w konsekwencji, do zwycięstwa.
Jeszcze jesienią 1916 roku ubiegający się o ponowny wybór amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson obiecywał utrzymanie neutralności. W następnych miesiącach lekkomyślność Niemców namawiających Meksyk do ataku na Stany Zjednoczone (telegram został przechwycony i upubliczniony przez Brytyjczyków), zaostrzenie wojny na Atlantyku (co prowadziło do śmierci amerykańskich obywateli i strat armatorów) oraz lobbing nowojorskich finansistów (którzy obawiali się, że w razie niemieckiego zwycięstwa stracą pieniądze pożyczone Francji i Wielkiej Brytanii) zmieniły nastawienie Waszyngtonu. Zainspirowany rozważaniami Immanuela Kanta – który pod koniec XVIII wieku dowodził, że tylko demokratyczne państwa mogą zawrzeć między sobą trwały („wieczny”) pokój – 6 kwietnia 1917 roku Wilson poprosił Kongres o wypowiedzenie wojny Niemcom, twierdząc, że jej celem jest sprawienie, by „świat stał się bezpieczny dla demokracji”. To quasi-religijne podejście cechowało prezydenta od początku wojny. Zniknięcie caratu sprawiło, że wsparcie ententy stało się realistycznym sposobem jego realizacji.
Późnym latem tego samego roku prace rozpoczęła grupa około 150 amerykańskich uczonych – historyków, ekonomistów, geografów, prawników, lingwistów i reprezentantów innych dziedzin, mających coś do powiedzenia o ówczesnym świecie – której zadaniem była konkretyzacja celów wojennych. Ostateczną listę prezydent przedstawił Kongresowi 8 stycznia 1918 roku. Osiem z 14 punktów odnosiło się do zmian terytorialnych (eksperci przeanalizowali tajne traktaty zawarte przez ententę i pozostawili z nich to, co uznali za uzasadnione i akceptowalne), pięć opisywało nowe zasady mające rządzić stosunkami dyplomatycznymi, a jeden – ostatni – przewidywał powołanie Ligi Narodów, która miała zagwarantować „zarówno małym, jak i dużym państwom” polityczną niepodległość oraz terytorialną integralność.
Wilson podkreślał, że celem Stanów Zjednoczonych jest stworzenie „sprawiedliwego i trwałego pokoju”, a nie osiągnięcie nowej równowagi sił. By zwiększyć wiarygodność tej obietnicy, prezydent świadomie dystansował się od Francji i Wielkiej Brytanii, mówiąc o Stanach Zjednoczonych, że nie są ich sprzymierzeńcem (ang. ally), lecz jedynie partnerem (ang. associate).
Bez pomocy USA Francja i Wielka Brytania nie wygrałyby wojny. Niemiecka flota podwodna miała techniczne możliwości, by odciąć zaopatrzenie Wielkiej Brytanii, a po kapitulacji Rosji i Rumunii państwa centralne zyskały silne zaplecze surowcowe i mogły wzmocnić swoje oddziały na froncie zachodnim. W rzeczywistej historii pozwoliło to wiosną 1918 roku na ofensywę, która upadła w wyniku błędów w dowodzeniu i doprowadziła do załamania się równowagi sił, ponieważ polegli żołnierze ententy zostali zastąpieni milionem Amerykanów, a strat niemieckich nie było komu wyrównać. Jednak w razie zachowania neutralności przez USA, to Berlin mógł jesienią 1918 roku dyktować Paryżowi warunki zawieszenia broni.
Nie bez znaczenia był wymiar propagandowy. Niemiecki pomysł na powojenną Europę pozostał tajny (nie mówiąc już o tym, że twarda imperialna retoryka „programu wrześniowego” prędzej zraziłaby do Rzeszy Austriaków niż przekonała Włochów). 14 punktów Wilsona wprost przeciwnie: zrzucano je, przetłumaczone na niemiecki, za linię frontu, dając szeregowym żołnierzom obietnicę sprawiedliwego i honorowego pokoju. Strategia ta okazała się skuteczna – 9 listopada w Berlinie wybuchła rewolucja, a dwa dni później w okolicach francuskiego Compiègne podpisano rozejm. Strategiczna sytuacja niemieckich wojsk była wówczas beznadziejna, ale to Niemcy okupowali francuskie terytorium, a nie odwrotnie – co pozwalało im naiwnie wierzyć, że „wojna kończy się bez zwycięzców i przegranych”.
Rozstrzygające znaczenie Stanów Zjednoczonych było oczywiste dla współczesnych: portrety Wilsona wieszano w miejscach publicznych, Włosi nazwali jego imieniem bulwar w zdobytym na Austriakach Trieście, a wzdłuż trasy pociągu, którym w grudniu 1918 roku jechał z atlantyckiego portu do Paryża, w środku nocy wiwatowały tłumy ludzi.
Gorące powitanie było rodzajem pułapki. Francuzi zdawali sobie sprawę z własnej słabości, ale tym usilniej starali się, by traktat pokojowy oznaczał trwałe osłabienie Niemiec. Proponując, że zostaną gospodarzami konferencji pokojowej stworzyli wrażenie, że to oni są głównym zwycięzcą. Unikali jednak wyznaczenia oficjalnej daty rozpoczęcia obrad, przekonując sojuszników, że najpierw powinni we własnym gronie wypracować wspólne stanowisko.
Rezultatem była półformalna, hierarchiczna struktura obrad: prezydent Wilson, brytyjski premier David Lloyd George i francuski premier Georges Clemenceau (ze względu na drapieżność, upór i brak litości nazywany przez prasę „Tygrysem”) we trzech negocjowali kształt powojennego świata. Do wypracowania szczegółów – głównie wytyczenia nowych granic – powoływali wyspecjalizowane komisje. Zapraszano przed nie wysłanników pozostałych rządów sojuszniczych, co czyniono wedle uznania i z małym wyprzedzeniem, arogancko skazując ich niekiedy na całe tygodnie bezczynności w hotelach.
Gdy alianci osiągnęli porozumienie w najważniejszych kwestiach, do Paryża wezwano także przegranych, bo dopiero teraz miała rozpocząć się „właściwa” konferencja pokojowa. Nikt jednak nie zamierzał z Niemcami negocjować: mogli podpisać podyktowane przez ententę traktaty lub czekać na wznowienie działań wojennych. (…)
Forma prac miała bezpośrednie przełożenie na ich rezultat, czego koronnym dowodem jest los Węgier. Gdy na jedną mapę nałożono decyzje wszystkich komisji wytyczających węgierskie granice – z Rumunią, czterokrotnie powiększoną Serbią (od 1929 roku państwo miało nosić nazwę Jugosławii), oraz z Czechosłowacją – okazało się, że pod kontrolą Budapesztu zostanie obszar zaledwie 93 tys. km2, czyli około jednej czwartej terytorium, z którym Węgry przystępowały do wojny (328 tys. km2).
Było to niesprawiedliwe zarówno w kategoriach starej gabinetowej dyplomacji (w roku 1914 to właśnie węgierski premier próbował wyperswadować swoim austriackim kolegom militarną interwencję przeciw Serbii, a liberalna opozycja testowała możliwość secesji z monarchii habsburskiej i zawarcia separatystycznego pokoju), jak i nowych zasad propagowanych przez Amerykanów: poza granicami kraju pozostało około trzech milionów Węgrów, liczba trudna do pogodzenia z zasadą samostanowienia narodów. Przeważył jednak francuski upór i nacjonalizm: odmowa negocjowania z pokonanym przeciwnikiem (wskutek czego nie powołano żadnej komisji, która spojrzałaby na Węgry jako całość) oraz sklecona naprędce koncepcja stworzenia w Europie Środkowej zastępczej Rosji, skoro prawdziwa – sprzymierzona z Paryżem i finansowana pożyczkami od francuskiej klasy średniej – została w ostatnim roku wojny opanowana przez bolszewików. Jak łatwo się domyślić, rolę zamiennika upadłego imperium carów odegrać mieli trzej zaborcy Węgier – oraz Polska.
Na wykonawcę swojej doktryny, mającego uwiarygodnić ją wobec Polaków, Francuzi wybrali Romana Dmowskiego. Legenda, uznawana nawet przez publicystów z lewej strony sceny politycznej, czyni z niego wytrawnego dyplomatę i przenikliwego analityka, myślącego w twardych kategoriach nauk przyrodniczych. W rzeczywistości obie te cechy stoją pod znakiem zapytania: dewocyjnie antysemickie wtręty zraziły do Dmowskiego wielu wpływowych ludzi w brytyjskim rządzie, a rzekomo chłodna analiza zawarta w eseju „Niemcy, Rosja i kwestia polska” (1908) nie trzyma się kupy.
Opisawszy demoralizację mieszkańców Kongresówki – odpowiedzialnością za którą obarczył skorumpowane i niekompetentne rządy Rosjan – Dmowski stwierdza, że „na najdalej wysuniętym ku zachodowi i najbardziej zagrożonym przez niemczyznę terenie, w ziemiach polskich do Prus należących, poziom kulturalny ludności polskiej jest najwyższy i tam energia narodowa dosięgła największego napięcia. Niemcy napotykają tam w Polakach przeciwników, nie ustępujących im kulturą, niemniej od nich energicznych i niemniejszą wykazujących zdolność organizacyjną”.
Dla rzeczywiście Nowoczesnego Polaka, wierzącego we wrodzoną siłę własnego narodu – i na dodatek społecznego darwinisty – logiczny wniosek płynący z powyższych przesłanek byłby taki, że należy zaprząc pruski ekspansjonizm do własnych celów: doprowadzić do przejęcia Kongresówki przez Rzeszę, a następnie, gdy twarde reguły i zdyscyplinowana konkurencja pobudzą moralny i materialny rozwój narodu, wykorzystać rządy prawa, parlamentaryzm i potencjał demograficzny (w sumie 14 milionów ludzi z dynamiką wyższą niż niemiecka) do uzyskania politycznych koncesji.
Lider „narodowych demokratów” cofnął się jednak przed taką konkluzją. Postulował za to związanie losów Polski z Rosją, nie przedstawiając żadnego powodu, dla którego Polacy mieliby być z niego bardziej zadowoleni niż przez poprzednie stulecie rozbiorów. Trzeźwa momentami analiza socjologiczna i geopolityczna nieodmiennie przegrywała w kolejnych wersjach politycznego programu endecji z irracjonalnym – i możliwym do wytłumaczenia tylko kompleksami – strachem przed Niemcami i Żydami.
Germanofobia Dmowskiego uczyniła z niego wymarzone narzędzie w rękach Francuzów. Gdyby nie istniał, Clemenceau musiałby go wymyślić. Gdyby zaś istniał, ale doprowadził swoją analizę do logicznego końca, francuski premier znalazłby sobie jakiegoś innego użytecznego Polaka.
Rzekomy polityczny geniusz Dmowskiego ograniczył się do tego, że postawił w Paryżu żądania sprzeczne z tym, czego można się było po nim spodziewać na podstawie wcześniejszych wypowiedzi. O ile 10 lat wcześniej w „Niemczech, Rosji i kwestii polskiej” pisał, że „Polska doby obecnej wraca do tej roli dziejowej, jaką odegrało państwo Piastów” i uznawał spadające znaczenie Kresów (czyli „ziem zabranych”, pierwotnego zaboru rosyjskiego), to w Paryżu zażądał nieznacznie zmodyfikowanych przedrozbiorowych – a więc jagiellońskich – granic.
Mimo iż wcześniej całkiem trafnie wskazywał na ograniczenia rusyfikacji i germanizacji, podczas konferencji pokojowej twierdził, że niewielka przewaga etnicznych Polaków w przyszłym państwie wystarczy, by spolonizować Białorusinów i Ukraińców. Dla Brytyjczyków i Amerykanów było to poważnym zaskoczeniem.
Trzynasty z 14 punktów Wilsona zapowiadał „budowę niepodległego państwa polskiego z terenów zamieszkałych przez ludność bezsprzecznie polską, któremu zapewniony będzie wolny i bezpieczny dostęp do morza”. Pierwsza część tego sformułowania przywoływała na myśl Księstwo Warszawskie powiększone o wschodnią Galicję. „Wolny i bezpieczny dostęp do morza” mógł oznaczać zarówno obszar pierwszego rozbioru pruskiego, jak i ograniczać się do międzynarodowych gwarancji dla żeglugi w dolnym biegu Wisły i szczególnych praw w Gdańsku, który już w czasach napoleońskich był wolnym miastem. W sumie, doradcy Wilsona widzieli Polskę o wiele mniejszą niż ta, której domagał się Dmowski, a która była wielkością zbliżona do Rzeczpospolitej Obojga Narodów w granicach z roku 1772.
W połowie marca 1919 roku zaproponowany przez Dmowskiego przebieg zachodniej i północnej granicy reaktywowanej Polski został prawie bez zmian zaakceptowany przez odpowiednią komisję i przedstawiony jako rekomendacja przywódcom ententy. Na Warmii, której domagał się Dmowski, zaplanowano co prawda plebiscyt, a Piła miała pozostać w Rzeszy, ale Gdańsk i Górny Śląsk z Opolem – kluczowe punkty roszczeń – przeznaczono dla Polski.
Sprzeciw wobec takiego rozwiązania wyraził brytyjski premier David Lloyd George. Proponowany „korytarz” – pas polskiej ziemi, który łączył Wielkopolskę z Gdańskiem i wybrzeżem Bałtyku, oddzielając w ten sposób Prusy Wschodnie od reszty Niemiec – był, według szefa brytyjskiego rządu, sprzeczny z zasadą samostanowienia narodów (Niemcy stanowili większość w Gdańsku i kilku okolicznych powiatach) i groził odrzuceniem przez Rzeszę całego układu pokojowego. Pomorze mogło stać się nową Alzacją-Lotaryngią, przedmiotem nieustającego sporu. „Nie możemy stworzyć Polski głęboko skłóconej od chwili narodzenia ze swoim najbardziej cywilizowanym sąsiadem” – stwierdził. Poza tym, przyznanie Polsce górnośląskich kopalni tworzyło ryzyko, że Niemcy nie będą stanie wypłacić aliantom reparacji wojennych. W rezultacie powyższych obiekcji Gdańsk został wolnym miastem, a na Śląsku zarządzono plebiscyt. Clemenceau był wściekły, Paderewski szlochał, a Dmowski nazwał Lloyda George’a „żydowskim agentem”.
Jak się miało okazać, skorygowanie na niekorzyść Polski pierwotnie zaproponowanej granicy w niczym nie pomogło jej stosunkom z Niemcami. Przez cały okres istnienia Republiki Weimarskiej niemieccy politycy wszystkich opcji – nie tylko nacjonaliści, lecz także lewica i liberałowie – uważali istnienie „korytarza” za wybitną niesprawiedliwość, a przebieg granicy za tymczasowy. Uczucia te były odwzajemnione: polska prasa, szkoły i politycy przypominali o planowej akcji germanizacyjnej prowadzonej przez Rzeszę w ostatnich dekadach przed wojną, recytowano „Rotę”, a reformę rolną wykonano tak, by w pierwszej kolejności rozbić majątki należące do Niemców.
Dokładnie tak, jak obawiał się Lloyd George – a Clemenceau miał nadzieję – odrodzona Polska od momentu swojego powstania była silnie antyniemiecka. Zgodnie z klasycznym mechanizmem eskalacji konfliktu, brak zaufania wzmagał wzajemne roszczenia: już podczas konferencji pokojowej spodziewaną wrogość Niemiec przedstawiano jako powód, dla którego Polska musiała mieć dostęp do morza (zakładano, że wobec niemieckiego embarga jej głównymi partnerami handlowymi będą kraje Europy Zachodniej), „korytarz” powinien być możliwie szeroki, a Gdańsk przyznany Polsce.
Ostateczny kształt II Rzeczpospolitej – zarówno geograficzny, jak i mentalny – był wręcz wymarzony dla francuskich germanofobów. Zaskakująco wielkie w porównaniu z Kongresówką czy Księstwem Warszawskim, nowe państwo zajmowało obszar blisko 400 tysięcy kilometrów kwadratowych i miało 27 milionów obywateli – więcej, niż wynosiła różnica liczby ludności pomiędzy Niemcami a Francją. Najdalej na zachód wysunięty punkt polskiej granicy znajdował się zaledwie 180 kilometrów od Berlina. Zwiększało to szanse powodzenia polskiej odsieczy w razie kolejnej niemieckiej napaści na Francję, a przynajmniej wiązało część sił wroga, które zostałyby przeznaczone do ochrony stolicy. Zresztą, ukształtowanie granicy polsko-niemieckiej zachęcało do wojny zaczepnej obydwie strony: Warszawę od granicy z Prusami Wschodnimi dzieliło tylko 120 kilometrów.
Co bardziej przenikliwych strategów zachodnich – głównie brytyjskich, ale problem był dostrzegany także we Francji – niepokoił fakt, że również w relacjach ze wschodnim sąsiadem odrodzona Polska skazana była na konflikt. Kijowska wyprawa Piłsudskiego i wynikająca z niej wojna przeciw bolszewikom miały wiele przyczyn. Po części chodziło o czysty oportunizm, chęć wykorzystania dogodnej okazji, gdy w wyniku upadku caratu na wschód od ziem polskich powstała polityczna próżnia.
Nie bez znaczenia były jednak także inne czynniki: interesy i sentymenty polskich elit, w większości wywodzących się z ziemiaństwa i przywiązanych do uprzywilejowanej obecności na Kresach, przekonanie o immanentnym złu komunizmu oraz „koncepcja prometejska”, zakładająca budowę nie jednego, lecz kilku niepodległych państw pomiędzy Rosją a Niemcami (i stanowiąca osobliwą kalkę niemieckich planów wobec Polski, bo państwa te miałyby akceptować polskie przywództwo w sposób równie naturalny, jak Polska miała według „programu wrześniowego” zaakceptować hegemonię Rzeszy).
Wszystko to sprawiło, że wschodnia granica międzywojennej Polski przebiegała dużo dalej niż wyobrażali to sobie doradcy Wilsona i niż narysowali brytyjscy dyplomaci, którzy (stosując dość pobieżne kryteria etniczne) umiejscowili ją mniej więcej tam, gdzie jest obecnie. Dla pierwszego, internacjonalistycznego, pokolenia bolszewików ustalony w Rydze przebieg granicy nie był dużym problemem, ale z biegiem czasu w Moskwie odżył rosyjski nacjonalizm, podsycany przez meldunki szpiegów z Warszawy, donoszących, że polskie scenariusze wojenne typują Związek Sowiecki na głównego przeciwnika. (…)
Tragedia Polaków żyjących w pierwszej połowie XX wieku polegała na tym, że w wyniku korzystnej koniunktury geopolitycznej ich odrodzone państwo było zbyt duże w stosunku do rzeczywistych narodowych możliwości obrony i zagospodarowania oraz zbyt słabe w porównaniu z potencjałem wrogiego zachodniego sąsiada. Antypolskie nastawienie wszystkich partii politycznych Republiki Weimarskiej pozwoliło Paryżowi podyktować Warszawie warunki sojuszu: określić liczebność armii (minimum 30 dywizji), zobowiązać do jej modernizacji i do rozbudowy własnego przemysłu zbrojeniowego (na oby dwa te działania Polska miała zaciągnąć we Francji pożyczkę) oraz uzyskać uprzywilejowane traktowanie francuskich korporacji. W zamian Francuzi obiecywali „bezpośrednią pomoc” w postaci… dostaw materiału wojskowego i kolejowego oraz wysłania personelu technicznego.
Obrazu polsko-francuskich relacji w okresie międzywojennym dopełniło wyznaczenie polskiego święta niepodległości na 11 listopada. Rocznica zawieszenia broni była uroczyście świętowana przez Francuzów jako dzień zwycięstwa nad Niemcami, ale w Polsce tego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego: faktyczne odzyskiwanie państwowości rozłożone było na parę tygodni, z deklaracją niepodległości ogłoszoną przez Radę Regencyjną już 7 października. Ten retrospektywny akces do ententy stawiał kropkę nad „i” w kwestii odgrywanej przez Polskę roli zastępczej Rosji.
Krzysztof Iszkowski – członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”, absolwent Szkoły Głównej Handlowej oraz Uniwersytetu Warszawskiego.
Powyższy tekst to fragment rozdziału „Międzywojnie: we władzy nacjonalizmu” książki Krzysztofa Iszkowskiego pt. „Ofiary losu” wydanej nakładem Liberté!. Tytuł, lead i skróty od redakcji. Książkę można nabyć w naszym sklepie internetowym.
