Wymowny był czas premiery, ponieważ wypadła w momencie, gdy sytuacja na granicy polsko-białoruskiej dobitnie pokazała, że Polska nie może uciec od tego, co dzieje się na Wschodzie, a od relacji z Białorusią czy Ukrainą zależy o wiele więcej, niż może się wydawać.
W chwili kiedy Jana Shostak schodzi ze sceny po premierze swojego spektaklu „Krzykucha”, w powietrzu wisi niekwestionowane napięcie. W dokumentalnym stand-upie aktywistka zawarła nie tylko historię swojej kariery, ale przede wszystkim wyraziła ciężar reżimu Łukaszenki. Widzowie zobaczyli młodą kobietę, która zamiast beztroskiego życia toczy nieustanną i wyczerpującą walkę, a pomimo poczucia bezsilności, wściekłości, zmęczenia czy nawet krytyki za dekolt, nie przestaje krzyczeć. Wymowny był zresztą czas premiery, ponieważ wypadła w momencie, gdy sytuacja na granicy polsko-białoruskiej dobitnie pokazała, że Polska nie może uciec od tego, co dzieje się na Wschodzie, a od relacji z Białorusią czy Ukrainą zależy o wiele więcej, niż może się wydawać.
Serdecznie (nie) zapraszamy
Sąsiedzi zza wschodniej granicy przyjeżdżają do Polski, żeby się uczyć i pracować. W większości biegle posługują się językiem polskim, płacą podatki, a bardzo często mają także polskie korzenie. Niestety, nierzadko okazuje się, że to wcale nie chroni przed dyskryminacją, a deklarowana współpraca czy gościnność to tylko puste hasła.
Migranci ze Wschodu bardzo często mierzą się z dyskryminacją zakorzenioną w prawicowej propagandzie, coraz bardziej nasilającej wrogość przeciwko wszystkiemu, co nie jest dostatecznie polskie. Nie ma znaczenia, że nie łamią prawa i bez problemu się asymilują. Powodem wykluczenia może stać się nawet obco brzmiące nazwisko. Kiedy w lipcu uczelnie ogłosiły listy przyjętych na studia kandydatów, na murach poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza zawisł transparent z napisem „UAM dla Polaków”. Autorami tego przedsięwzięcia byli narodowcy, którzy w uzasadnieniu napisali, że „masowa imigracja do Polski, zwłaszcza zza granicy wschodniej, jest poważnym problemem w ostatnich latach”, a jako podstawę swojego działania wstawili zdjęcia list przyjętych na studia, na których na pierwszych miejscach figurowały osoby o wschodnio brzmiących imionach czy nazwiskach. Traktowanie osób ze Wschodu jako „innych” często dzieje się odruchowo. Taki incydent spotkał chociażby uczennicę, której nie wpuszczono do Narodowego Centrum Badań Jądrowych podczas wycieczki szkolnej. Chociaż dziewczynka ma polskie obywatelstwo, odmówiono jej wstępu na teren obiektu, ponieważ „posiada imię i nazwisko brzmiące nie tak, jak u większości Polaków”. Pomimo, że był to bardziej niefortunny błąd niż akt nienawiści, to pokazuje, jak niewiele trzeba, żeby potraktowano kogoś jako obcego i wykluczono. Zdarza się, że Ukraińcy oraz Białorusini, którzy od lat mieszkają w Polsce oraz spełniają wszystkie kryteria, żeby ubiegać się o obywatelstwo lub o pozwolenie na pobyt czy pracę, spotykają się z niezrozumiałymi problemami w uzyskaniu dokumentów. Biurokracja, często w kafkowskim stylu, odracza postępowania, albo obchodzi się z nimi wyjątkowo opieszale. Z takim problemem zetknął się niedawno Oleksij Kucher, który ze względu na brak ważnego prawa do wykonywania pracy dostał nakaz deportacji. Mężczyzna znalazł się w trudnej sytuacji, z jednej strony musiał pracować, żeby utrzymać rodzinę, z drugiej, nie mógł, ponieważ nie uzyskał na czas wymaganego dokumentu, a urząd takie wnioski może rozpatrywać miesiącami. O sprawie zrobiło się głośno również ze względu na jego żonę Marinę, która miała niebawem urodzić czworaczki. W Polsce przebywają od 6 lat. Migranci ze Wschodu jeszcze częściej spotykają się z wykluczeniem, kiedy szukają pracy lub mieszkania do wynajęcia. W internecie co chwila publikowane są ogłoszenia z dopiskami: „Tylko dla Polaków” albo „Zero Ukraińców czy innych podobnych”. Mimo, że są niezgodne z prawem, to częstotliwość ich występowania prezentuje nie tylko powszechność uprzedzeń względem sąsiadów ze Wschodu, ale także brak zainteresowania organów państwowych tym problemem. Jeśli już uda im się dostać pracę, to zwykle na gorszych warunkach, niż mogą liczyć na to Polacy. Pojawia się wiele doniesień o mniejszym wynagrodzeniu, licznych nadużyciach i zaniedbaniach w zagwarantowaniu bezpieczeństwa pracy prowadzących niejednokrotnie wprost do narażania zdrowia i życia (np. na budowach). Nierzadko obok dyskryminacji społecznej czy systemowej pojawiają się też akty przemocy fizycznej. Wystarczy wspomnieć chociażby incydent z 2019 roku, kiedy napastnicy nie tylko dopuścili się aktu wandalizmu, wypisując na klatce schodowej ksenofobiczne napisy, takie jak: „Won z Polski” czy „Bydlaki”, ale wrzucili butelkę z benzyną do lokalu, gdzie mieszkali Ukraińcy. Albo brutalne pobicie pięciu osób z Ukrainy, Rosji i Białorusi w lutym 2020 roku za to, że rozmawiali po rosyjsku. Oni z kolei usłyszeli hasło „Polska dla Polaków”. Ale nie tylko społeczeństwo rozczarowuje…
Sfałszowane wybory na Białorusi w 2020 roku przelały czarę goryczy pro-demokratycznych obywateli. Łukaszenko nie chcąc rozstać się z władzą, brutalnie rozprawia się z wszelkimi przejawami niezadowolenia w kraju, co zmusza białoruskich działaczy do walki z dyktatorem poza granicami. Swiatłana Cichanouska, jako liderka antyreżimowej opozycji, zaczęła zabiegać o zainteresowanie oraz wsparcie państw zachodnich w walce o demokratyczną, proeuropejską Białoruś. Mieszkający w Polsce Białorusini mogli wtedy zobaczyć, jak bardzo trudna okaże się ta współpraca z krajem, z którym byli przecież tak blisko związani. Polski rząd co prawda deklarował solidarność z protestującymi, ale to poparcie niewiele tak naprawdę znaczy w praktyce. Po spotkaniu Swiatłany Cichanouskiej z Rafałem Trzaskowskim, wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki opublikował wpis sugerujący liderce antyreżimowej opozycji, żeby „szukała pomocy w Moskwie”, a także jasno wyraził zdanie, że Polska powinna „popierać taką białoruską opozycję, która nie staje po stronie przeciwników” PiSu. Nie miało znaczenia, że w zaistniałej sytuacji zależy jej na wsparciu każdej siły politycznej, współpracy ponad podziałami, aby problem Białorusi był jak najszerzej nagłośniony w Europie i na świecie. Spotkała się również z prezydentem Andrzejem Dudą. Kluby Lewicy oraz Koalicji Obywatelskiej w reakcji na tę skandaliczną wypowiedź zgłosiły wnioski o odwołanie go z funkcji wicemarszałka, ale przy obecnym układzie w Sejmie oba zostały odrzucone. Podobne rozczarowanie przyniosło aresztowanie Romana Protasiewicza, ponieważ okazało się, że Polska nie dołożyła starań, żeby starający się o azyl białoruscy opozycjoniści mogli szybko oraz skutecznie uzyskać ochronę nad Wisłą. Wisienką na torcie była wizyta agenta białoruskiego KGB Jurija Woskriesienskiego na forum ekonomicznym w Karpaczu. Nawet jeśli zaproszenie przedstawiciela reżimu na tę imprezę można poczytać za błąd organizatora, nie da się zrozumieć, w jaki sposób na terenie Polski znalazł się człowiek związany z dyktaturą , która aresztuje polsko-białoruskich działaczy, porywa polski samolot i prowadzi wrogie działania, które rząd oficjalnie określa jako „wojnę hybrydową”. Niezależnie od tego, czy wynika to bardziej z obojętności, opieszałości czy braku kompetencji, Polska nie zajmuje zdecydowanego stanowiska w tej sprawie tak, jakby problem Białorusi nie był istotny dla naszego kraju.
Białoruś, Ukraina – wspólna sprawa
Bardzo trudno zrozumieć, dlaczego stosunek Polski do wschodnich sąsiadów zmierza w negatywnym kierunku. Na najbardziej podstawowym poziomie dziwi ksenofobia w stosunku do Ukraińców czy Białorusinów, których kulturowa bliskość od wielu lat umożliwiała swobodne mieszanie się tych narodów. Wielu Polaków ma przodków z Ukrainy czy Białorusi i analogicznie duża część migrantów ze Wschodu legitymuje się Kartą Polaka, potwierdzającą ich przynależność do narodu polskiego czy związki z polskością. Nie można im zarzucić, że się nie asymilują, a oskarżenia o rzekome nieprzestrzeganie prawa czy niepłacenie podatków są nieuzasadnionymi elementami propagandy środowisk prawicowych, które chcą taką agitacją zwiększyć swoją popularność. To, że w Polsce zamieszkuje tylu obywateli Białorusi czy Ukrainy jest zresztą najlepszym dowodem na to, jak bliskie sobie są te trzy narody, a migracje ich obywateli są czymś zupełnie naturalnym. Ten ważny aspekt odgrywa rolę nie tylko w kwestii sąsiedzkich stosunków, gdzie wszelkie przejawy agresji stają się równie niedorzeczne, co obrzydliwe, ale nabiera kluczowego znaczenia w zakresie gospodarki.
Polska nieuchronnie zmierza w stronę zapaści demograficznej. Nieudolność rządu tylko pogłębiła kryzys, ponieważ polityka PiS-u skutecznie doprowadziła do zmniejszenia liczby urodzeń i zwiększenia emigracji. Nawet optymistycznie zakładając, że ten pierwszy czynnik uda się może jakoś w przyszłości odwrócić, dzięki zmianie rządu oraz jego szkodliwej polityki, to trzeba liczyć się z tym, że wielu emigrantów już nie wróci, a ich wychowani za granicą potomkowie tym bardziej. Już w chwili obecnej pracodawcy dementują mit o rzekomym zabieraniu pracy przez Ukraińców czy Białorusinów , gdyż chętnych na podjęcie się wielu zajęć wśród rodaków po prostu nie ma. Brak pracowników to ogromny problem. Przedsiębiorcy, np. restauratorzy często nie są w stanie skompletować kadry bez cudzoziemców, a zdarza się, że już od kilku lat nie ma chętnych Polaków na oferowane stanowiska. Brak rąk do pracy to dziura, jakiej rząd nie jest w stanie zasypać w żaden sposób. Nie naprawi tego ani 500+, ani planowane programy zachęcania rodaków do powrotu. W tej sytuacji trzeba wyraźnie zaznaczyć, że przyjmowanie cudzoziemców nie jest, jak rysuje to prawica, opcjonalne, ale nieuniknione. Sąsiedzi zza wschodniej granicy wypełniają nieustannie zwiększające się zapotrzebowanie na rynku pracy. Natomiast fakt, że tak licznie podejmują pracę w Polsce, wynika przede wszystkim z tego, że ze względu np. na znajomość języka często mogą zatrudnić się od razu. Utrudnianie Ukraińcom czy Białorusinom legalnego pobytu i podejmowania pracy przez zawiłe procesy biurokratyczne czy stwarzanie zniechęcającej, wrogiej atmosfery, to nie jest ochrona kraju przed „napływem obcych”, ale absurdalne działanie na jego szkodę. Ale to nie jedyny powód, dla którego dobre relacje Polski ze wschodnimi sąsiadami są niezbędne.
Mapa Europy nieubłaganie wskazuje, gdzie leżą Białoruś i Ukraina, a przede wszystkim to, co z tego położenia wynika. Oba kraje znajdują się między Unią Europejską i Rosją. Nie ma też wątpliwości co do tego, że Putin jest żywo zainteresowany poszerzeniem swoich wpływów na Zachodzie. Na Białorusi ma Łukaszenkę, któremu pozwala bawić się w cara w zamian za utrzymanie kraju po stronie rosyjskich wpływów, natomiast Ukrainę próbuje „podgryzać” zielonymi ludzikami. Nastroje demokratyczne w którymkolwiek z tych państw nie są mu na rękę, bo to oznacza zacieśnienie ich stosunków z Zachodem. Mapa wyrokuje jednak nie tylko w sprawie geopolitycznego znaczenia Białorusi czy Ukrainy, ale także Polski. To właśnie ze względu na swoje położenie Polska powinna odgrywać decydującą rolę w kwestii budowania silnych stosunków z Ukrainą czy demokratyczną opozycją Białorusi, od których zależy, czy te kraje staną się prozachodnie czy prorosyjskie. O ile w interesie Unii Europejskiej leży, aby Ukraina i Białoruś były suwerennymi i demokratycznymi państwami, o tyle ich zwrot w kierunku Rosji będzie stanowił największe, a przede wszystkim bezpośrednie zagrożenie właśnie dla Polski. Trzeba powiedzieć wprost, że napięte stosunki z Ukrainą czy białoruską opozycją to ogromne ryzyko dla bezpieczeństwa państwa. Jeśli polski rząd nie będzie zabiegać o swoich wschodnich sąsiadów, to mogą stać się prorosyjscy i autorytarni. Podczas gdy oba kraje spustoszy bieda napędzająca korupcję, Putin uzyska nowe możliwości wywierania wpływu na Zachód. Obecny konflikt z Łukaszenką to przedsmak tego, co czeka Polskę jeśli tak się stanie. Widząc narastające wrogie nastroje w stosunku do Ukrainy i jej obywateli, czy brak zdecydowanego wsparcia dla białoruskiej antyreżimowej opozycji, warto zadać sobie pytanie, czy Polsce potrzebne są „wojny hybrydowe” albo zielone ludziki. Czy komuś się to podoba czy nie, te trzy państwa są ze sobą połączone i od ich relacji zależy, jak rozłożą się strefy wpływów w Europie.
„Dlaczego nie mam wrażenia, że chodzi jej o Białoruś?” – spytała Anna-Maria Żukowska, komentując dekolt sukienki, za którą Jana Shostak zostałaby zaaresztowana w swoim kraju. Ta sytuacja to świetne podsumowanie tego, jakie wielu Polaków stawia priorytety. Widzimy dekolty tam, gdzie powinniśmy dostrzec więzienne kraty, w sprzymierzeńcach chcemy szukać wrogów, a w szansie dla gospodarki upatrujemy wyimaginowanego zagrożenia. Tak samo nie chcemy dostrzec tego, że wolna Białoruś i Ukraina to bezpieczna Polska z silnymi, dobrze prosperującymi prozachodnimi sąsiadami. Pozostaje mieć nadzieję, że w końcu usłyszymy krzyk rozpaczy Jany Shostak, a wtedy zapytamy rządzących i wszystkich, którzy na niego nie reagują: „Dlaczego nie mamy wrażenia, że chodzi wam o Polskę?”
