„PiS przekupił Polaków pieniędzmi z programów socjalnych i dzięki temu wygrywa kolejne wybory”. „Rząd Platformy Obywatelskiej i PSL-u przez 8 lat okradał Polaków z ich ciężko zarobionych pieniędzy”. Pierwszą opinię można usłyszeć z ust zwolenników opozycji, druga jest popularna wśród osób popierających partię rządzącą. Oba zdania mają wymiar propagandowego cepa, którym politycy okładają swoich adwersarzy, mało wyrafinowanego dodajmy. W teorii, oceny takie powinny być poddawane falsyfikacji przez opinię publiczną. W praktyce dzieje się jednak inaczej.
Omawiany problem można sprowadzić do pytania, dlaczego racjonalni obywatele, potrafiący zdroworozsądkowo oceniać rzeczywistość inną niż polityczna, dają się ogłupiać politykom i nolens volens niczym bojownicy o lepszą sprawę powtarzają narracje partyjne?
Na pewno w dużej mierze wynika to z samego charakteru przedmiotu, a ściślej biorąc z braku dystansu i chłodnej oceny wobec sporu politycznego, podgrzewanego w ostatnich latach z premedytacją przez rząd i opozycję. Jeżeli popieramy którąś z formacji, to w przypadku eskalacji konfliktu parlamentarnego, my także się radykalizujemy w swoich opiniach. Tym bardziej, jeżeli jakieś wartości dla nas istotne są naruszane, a przynajmniej tak twierdzą osoby, którym wierzymy (autorytety naukowe, rzadziej polityczne).
Z powyższym wiąże się kwestia braku obiektywizmu. Winy polityków partii, którą popieramy, staramy się jakoś usprawiedliwić bądź zbagatelizować, gdy tymczasem przewiny przedstawicieli nielubianej formacji urastają do rangi niewybaczalnych. Na dowód niech posłuży reakcja elektoratu Prawa i Sprawiedliwości na dwie podobne sprawy, świadczące o „patologizacji” polskiego życia politycznego. Gdy poseł PO Robert Kropiwnicki został oskarżony przez Patryka Jakiego o prowadzenie w swoim mieszkaniu agencji towarzyskiej (jak się okazało bezpodstawnie, o czym świadczy decyzja prokuratury o umorzeniu śledztwa) był to dowód na moralną degenerację środowiska odsuniętego od władzy. Podobnej reakcji nie wywołały jednak bulwersujące fakty ustalone przez dziennikarzy TVN24 odnośnie prezesa NiK Mariana Banasia, który miał wynajmować kamienicę jako tzw. hotel na godziny (innymi słowy miejsce, gdzie świadczone są usługi seksualne) oraz być powiązanym z krakowskim światkiem przestępczym. W tym wypadku sympatycy PiS-u nie przedstawiali casusu Banasia jako egzemplifikacji zdziczenia obyczajów partii rządzącej, która wybrała taką osobę na szefa jednej z najważniejszych instytucji kontroli państwowej. Ba, nie brakuje nawet obrońców samego Banasia, którzy zwracają uwagę na jego zasługi jako szefa Krajowej Administracji Skarbowej dla uszczelnienia systemu VAT, a poza tym powątpiewają w prawdziwość oskarżeń wysuwanych przecież przez medium bardzo partii rządzącej nieprzychylne.
Oczywiście tendencje do wybielania swoich i demonizowania przeciwników wzmacniają się w raz z rosnącą polaryzacją sceny politycznej. Im ostrzejszy konflikt parlamentarny, tym większa skłonność elektoratów do patrzenia na spór z perspektywy walki dobra ze złem,
z jasno zdefiniowanymi rolami. W takiej atmosferze ciężko o merytoryczną dyskusję. Funkcją rozmowy jest bowiem wspólne poszukiwanie prawdy i właściwych rozwiązań. Współczesne debaty polityczne przypominają raczej młóckę wszystkich ze wszystkimi, z której zwycięsko wychodzi nie ten, kto dysponuje najlepszymi argumentami, ale używając młodzieżowego żargonu potrafi „zaorać” (ośmieszyć czy też sprowokować ) swoich adwersarzy. Polityka przypomina raczej ring, gdzie przy uciesze rozgrzanej publiczności na deski padają retorycznie słabsi, a może ci mniej bezwzględni (?).
Telewizje zamiast być moderatorem rzeczowej debaty publicznej organizują spektakle wzajemnych oskarżeń zapraszając do programów publicystycznych politycznych zadymiarzy. Jest show, oglądalność rośnie, a następnego dnia w pracy ludzie nie rozmawiają o pomysłach PiS-u i PO na uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości, ale o tym jak Budka upokorzył Jakiego, albo Tarczyński sponiewierał Szejnfelda.
W czasach fetyszyzacji słupków oglądalności (gdzie o być lub nie nawet najbardziej wartościowych programów decyduje to ile osób zasiada przed telewizorem, bo to przekłada się na wpływy z reklam), może ciężko czynić zarzut telewizjom prywatnym, że przyczyniają się do wulgaryzacji polityki. Mamy jednak prawo stawiać znacznie wyższe wymagania wobec utrzymywanej z abonamentu telewizji publicznej. Niestety debaty transmitowane w programach informatycznych TVP wcale nie przewyższają poziomem tych ze stacji komercyjnych, a w ostatnich latach obserwujemy coraz większe problemy z pluralizmem
i bezstronnością mediów publicznych (do czego są zobowiązane ustawowo).
W mediach prywatnych, w tym papierowych, także nie można liczyć na obiektywną analizę rzeczywistości. Z góry można założyć, jaką ocenę bieżących wydarzeń znajdziemy w „Gazecie Wyborczej” czy „Polityce”, a jaką w „Do Rzeczy” czy „Gazecie Polskiej”. Czasami przeglądając prasę w sposób pluralistyczny (zarówno tytuły przychylne dla rządu jak i proopozycyjne) można odnieść wrażenie, że opisują one dwa różne państwa. Zmierzająca do dyktatury i pełnej izolacji Polska z tekstów Jerzego Baczyńskiego czy Mariusza Władyki nie może być przecież tym samym krajem, który zgodnie z optyką Tomasza Sakiewicza jest europejskim liderem rozwoju i coraz bardziej przyjaznym miejscem do życia.
Gdy główne tytuły prasowe przypominają raczej agendy partyjne, a najbardziej zdolni dziennikarze z uporem godnym lepszej sprawy stają się adwokatami lubianych polityków,
a oskarżycielami dla nielubianych, nie może dziwić brak obiektywnej oceny sytuacji przez opinię publiczną. Tym bardziej, że działa tu podobny mechanizm jak w przypadku partii politycznych. Skoro coś napisał dziennikarz, któremu ufamy, bo pisze przychylnie o formacji przez nas popieranej, to uznajemy informację podaną przez niego za prawdziwą. Nie próbujemy już szukać jej potwierdzenia w innym źródle, zwłaszcza o radykalnie innym spojrzeniu. Na dziennikarzach spoczywa zatem ogromna odpowiedzialność za słowa, o czym jednak niestety w atmosferze politycznego antagonizmu, coraz częściej zdają się zapominać.
O ile tradycyjne media starają się mimo wszystko trzymać minimalne standardy prawdziwości przekazywanych informacji (choć robią to wybiórczo, nierzadko mieszając fakty z opinią i informację z publicystyką), choćby w obawie o procesy sądowe, to Internet jest prawdziwą kopalnią fake newsów, gdzie nietrudno o manipulację. Podczas surfowania w sieci nieustannie towarzyszą nam algorytmy, które podsuwają informacje zgodne
z naszymi zainteresowaniami. Sztuczna inteligencja coraz częściej występuje też w służbie polityki. Algorytmy doskonale nas znają, nie tylko nasze poglądy, ale też uprzedzenia i fobie, dzięki czemu z łatwością są w stanie przejąć kontrolę nad naszymi opiniami. Kto nie wierzy, niech przeanalizuje jakie informacje wyskakują mu codziennie na najpopularniejszym portalu społecznościowym.
To oczywiście problem globalny. „Wszystko zaczyna się w prosty sposób. Surfujesz po sieci
i twoją uwagę przykuwa nagłówek: Gang imigrantów gwałci miejscową kobietę. Klikasz.
W tej samej chwili po Internecie buszuje też twoja sąsiadka, tyle że w oko wpada jej inny tytuł: „Trump szykuje atak jądrowy na Irak”. Klika na niego. Oba nagłówki to fake newsy…”[1]. To nie przypadek, że pierwsza z osób natknęła się na zmyśloną informację o imigrantach (algorytm wie, że jest on sceptycznie nastawiony do imigracji), a druga o planach ataku nuklearnego Trumpa (wszak jest zagorzałą przeciwniczką obecnego prezydenta USA, co wykorzystuje sztuczna inteligencja). Łatwiej jest nam bowiem uwierzyć w fałszywą informację, jeżeli jest ona zgodna z naszym postrzeganiem rzeczywistości, a tym bardziej, gdy wpisuje się w nasze lęki. Plaga fake newsów może utwierdzić nas w uprzedzeniach i skutecznie wpływać na nasze decyzje polityczne (Brexit?).
W takiej atmosferze coraz popularniejsza staje się postawa ucieczki od informacyjnego jazgotu do sfery prywatności. W ślad za literackim Kandydem niektórzy postanawiają „uprawiać swój ogródek”. Inni natomiast się radykalizują i w swojej zaciętości wobec politycznych konkurentów przypominają zagorzałe środowiska kibiców piłkarskich. Nieliczni, którzy próbują zachować chłodny osąd w tych skrajnie niesprzyjających warunkach nie są rozumiani przez żadną ze stron politycznej nawalanki. Symetryści przyjmowani są z nieufnością, w najlepszym razie ich słowa kwitowane są uśmiechem politowania i traktowane jako wyraz politycznej naiwności. Duet Janicki-Władyka, który praktycznie od początku istnienia partii Jarosława Kaczyńskiego, na łamach „Polityki” przekonuje Polaków dlaczego PiS stanowi śmiertelne zagrożenie dla demokracji w Polsce
i tym tłumaczy swój jaskrawy brak obiektywizmu, oskarża nawet symetrystów o sprzyjanie partii rządzącej.: „Jeśli symetryści jednak nadal będą patrzeć na sprawy kraju oddzielnie, życzliwie przymykać jedno oko, to staną się żołnierzami PiS, choćby myśleli o sobie zupełnie inaczej”[2].
Taka sytuacja jest oczywiście na rękę głównym rozgrywającym na scenie politycznej. Z jednej strony część społeczeństwa z własnej woli izoluje się od życia publicznego i pewnie nie pójdzie nawet na wybory (chyba, że ktoś ich przekona, że jednak warto). Z drugiej mogą liczyć na armię wiernych janczarów, którzy zagłosują na swoją partię niezależnie od wszystkiego, bo traktują to nie jako zwykły akt wyborczy, ale decyzję o tym, czy Polska będzie w ruinie czy stanie się państwem dobrobytu, czy będzie wolna czy też zamordystyczna (mieszając partyjne narracje). Głosów uwzględniających ważenie plusów
i minusów, sukcesów i błędów rządu i opozycji niewielu chce słuchać, bo przecież na wojnie nie ma na to miejsca. Z wielką szkodą dla jakości debaty publicznej.
[1] Y.N. Harari, „Mit wolności”, Miesięcznik „Znak”, nr 774.
[2] M. Janicki, W. Władyka, „Symetryści i poputczycy”, Polityka 19.2016 z dnia 03.05.2016 r.