W sprawie Funduszu Odbudowy opozycja miała do dyspozycji dwie strategie. Jedna, prostsza, oznaczała, że wszyscy, poza Konfederacją, podnoszą ręce w sprawie ratyfikacji Funduszu Odbudowy. Tego wymaga racja stanu, to sprawa ponad podziałami itd. Nic by na tym nie zyskali, ale też i nie stracili – poza być może krótkim wybuchem irytacji najtwardszego antypisowskiego elektoratu. W sytuacji, kiedy rząd ma bezpieczną większość, a sprawa nie budzi większych kontrowersji (PiS był mocno krytykowany za próby grania wetem w unijnych negocjacjach) to byłoby rozwiązanie najbezpieczniejsze.
Rzecz w tym, że przy okazji swoją podmiotowość postanowił zarysować Zbigniew Ziobro, który ma już pełną świadomość, że miejsca na listach PiS będą co najwyżej dla rozłamowców z jego partii, ale dla całej jego przystawki już nie. I zdecydował się zagrać na antyeuropejską nutę.
To oznaczało możliwość podjęcia gry przez opozycję na rozpad większości rządowej i upodmiotowienie się sejmu. Po raz pierwszy partie opozycyjne dostałyby do ręki prawdziwe polityczne narzędzia. Mogłyby postawić Kaczyńskiemu bardzo twarde warunki, komisja śledcza ds. korupcji, ponadpartyjny komitet zarządzający wydawaniem środków – to wszystko, co sprawiłoby, że pieniądze z UE nie zostaną przeznaczone po prostu na wielki fundusz wyborczy PiS.
Stawka była wysoka, bo przegranej w najważniejszym głosowaniu tej kadencji nie dałoby się zamieść pod dywan i faktyczny rozpad Zjednoczonej Prawicy stałby się faktem. Oczywiście propagandowo TVP mogłaby glanować opozycję – ale nie zmieniłoby to faktu, że rządy PiS znalazłyby się na wirażu, i to być może już po drugiej stronie barierki.
Gra opozycji na głosowanie przeciw w sprawie popieranej przez większość Polaków była ryzykowna – wymagała spełnienia kilku trudnych warunków. Po pierwsze, solidarności. Gdyby w klubach znalazło się nawet kilkunastu posłów (np. Partia Razem i kilku konserwatystów z PO czy PSL) których nie dałoby się zdyscyplinować wówczas cała operacja bierze w łeb. Dlatego sankcje musiałby być najostrzejsze, z wyrzuceniem z klubu włącznie.
Po drugie, Ziobro nie mógłby w ostatniej chwili tuż przed samym głosowaniem kucnąć. Gdyby jednak dał się przekonać do głosowania za, opozycja również musiałaby podnieść ręce do góry. Tu nie można było mieć 100% pewności i trzeba było dokonać oceny sytuacji. Ale interes Ziobry w sprawie tak kluczowej dla jego przyszłości sugerował, że jego sprzeciw jest na serio.
Po trzecie i najważniejsze, należało wytłumaczyć Polakom przyczyny, dla których nie można poprzeć FO w tym kształcie i postawić warunki na jakich byłoby to jednak możliwe- każdy mógłby wnieść swoje (lewica mieszkania, PSL samorządy, PO komitet monitorujący itd.) ale PiS musiałby przyjąć cały pakiet: albo – albo. Kluczowe oczywiście było odsunięcie “Sasinów” od pieniędzy i polityczne umocowanie opozycji przynajmniej w niektórych obszarach ich wydatkowania.
PiS uruchomiłby wielką machinę propagandową, która waliłaby w antypolską opozycję. Trzeba było mieć przygotowaną swoją kampanię i popularne postulaty – zejść do Polski powiatowej, pokazać czemu (korupcja, nieudolność itd.) nie można tej kasy dać tak po prostu PiS-owi do wydania i dlaczego tylko warunki opozycji mogą zapewnić, że te środki trafią do Polaków.
Koniec końców, jeśli opozycja obroniłaby się przed rozłamem, za porażki w rządzeniu odpowiedzialny byłby rząd i żadne Wiadomości na dłuższą metę tego nie zmienią.
Po czymś takim Ziobro musiałby wylecieć z rządu, a jego partia z klubu ZP. Drzwi byłyby otwarte dla koniunkturalistów, ale nie jest pewne czy wystarczyłoby ich do tego, żeby przeważyć szalę 231 głosów. Nawet jeśli Solidarna Polska głosowałaby raczej zgodnie z rządem w każdej sprawie PiS musiałby szukać większości. Dla opozycji to gratka, można odwoływać niepopularnych ministrów, przegłosowywać popularne programy.
Co oznaczałoby, że albo PiS przyjąłby potulnie warunki opozycji i próbował dalej administrować państwem, próbując rozbić Solidarną Polskę lub jakoś jednak dogadać się z Ziobrą albo pod koniec roku, przy odrzuceniu budżetu, doszłoby do rozpisania przedterminowych wyborów – do których PiS poszedłby w czasie trwającej pandemii, bez środków unijnych i po kilku miesiącach politycznego zamętu.
W obu tych wariantach opozycja byłaby wygrana – a jej przeciwnik w znacznie gorszej sytuacji niż mając do dyspozycji większość parlamentarną i dwa lata wydawania gigantycznych środków na odbudowę kraju, bez żadnych realnych mechanizmów kontrolnych poza ogólnym planem zaakceptowanym przez Komisję Europejską.
Najważniejsze byłoby jednak przywrócenie po 6 latach polityki, w której partie opozycyjne mają wreszcie możliwość zrobienia czegoś więcej niż komentowanie tego co robi PiS na konferencjach prasowych, w programach publicystycznych czy na twitterze.
Nie wiem jakie są dzisiaj relacje pomiędzy liderami partyjnymi. Wydaje się, że takie sobie. PO odbija się czkawką “koalicja 276” gdzie bez konsultacji z innymi ogłosili wielkie wyborcze zjednoczenie opozycji. Tak się po prostu nie robi. Trudno się też dziwić, że mniejsze partie widząc osłabienie hegemona grają na siebie.
To jednak, że opozycji nie udało się wspólnie rozpoznać, że grając razem mogą również dużo więcej ugrać sugeruje, że – mówiąc oględnie – niestety nie wszyscy liderzy mają kompetencje do sprawowania swoich funkcji. Lewica żyrując PiS i PO waląc w “kolaborującą” lewicę wygrywa dużo mniej niż kiedy wspólnie dyktuje swoje warunki PiS.
Cóż, do robienia polityki potrzeba polityków. Może i na opozycji przyjdzie kiedyś ich czas.