John Locke, jeden z ojców liberalizmu, propagował wolność religijną – z zastrzeżeniem, że jakąś religię trzeba jednak koniecznie wyznawać.
Ateiści, przekonywał, nie potrafią odróżnić zła od dobra i w związku z tym pozbawieni są moralnego kompasu, który umożliwia funkcjonowanie w społeczeństwie zorganizowanym na podstawie powszechnej umowy. Nie można im zatem ufać i nie należy tolerować. Jeśli ktoś urządziłby konkurs na najbardziej mylne przekonanie znanego filozofa, powyższy pogląd mógłby śmiało rywalizować z arystotelesowskimi tezami o geniuszu (którego nośnikiem jest czarna żółć) oraz kobietach (którym nadmiar wilgoci w organizmie uniemożliwia abstrakcyjne myślenie).

Brednie Arystotelesa przywykliśmy kwitować pobłażliwym stwierdzeniem „żył tak dawno, że mógł się mylić”. Z Lockiem nadal mamy jednak kłopot, czego dowodzi chociażby niniejsza ankieta. Na postawione w niej pytanie można udzielić odpowiedzi twierdzącej i bezpiecznej w jednej z dwóch symetrycznych wersji. Z punktu widzenia przekonanego, choć niezbyt refleksyjnego liberała brzmi ona mniej więcej następująco: „Tak, można być równocześnie dobrym katolikiem i dobrym liberałem – o ile oczywiście to liberalizm organizuje publiczny wymiar aktywności, a katolicyzm pozostaje w sferze prywatnej. Nie ma nic złego w tym, że ludzie dobrowolnie używają religijnych zaleceń do kształtowania swoich działań w liberalnym i pluralistycznym społeczeństwie”. W wersji katolickiej: „Liberalizm nie jest sprzeczny z katolicyzmem, ponieważ w Piśmie Świętym znaleźć można wiele wersów, które pochwalają tolerancyjny stosunek do innych. O tym, czy ktoś jest dobrym katolikiem czy nie, nie przesądza w każdym razie jakakolwiek ideologia, lecz życie w zgodzie z boskimi przykazaniami i zaleceniami biskupów”. Kochajmy się zatem, choć zawsze jedno podejście – liberalne lub katolickie – będzie na wierzchu.
Jak łatwo się zorientować, ceną za powyższy kompromis jest znaczące ograniczenie obydwu doktryn. Otwarci na katolicyzm liberałowie ignorują polityczne ambicje i misyjny charakter Kościoła. Z naiwności lub wygody nie chcą zauważyć, że warunkiem ograniczenia katolicyzmu do sfery prywatnej jest to, że wyznaje go zdecydowana mniejszość obywateli. Duże wspólnoty religijne wykazują bowiem tendencję do ekspansji w sferze publicznej. Realizują w ten sposób obowiązek głoszenia „dobrej nowiny”, ale równie dużą rolę odgrywa zwykła wygoda.
Dobrym przykładem jest to, co wydarzyło się w przeciągu ostatniego ćwierćwiecza w polskich szkołach: religię wprowadzono do nich z uzasadnieniem, że tak będzie wygodniej dla dzieci, które nie będą musiały chodzić na dodatkowe zajęcia do kościoła. Rychło stwierdzono, że skoro i tak wszyscy uczniowie z danej klasy biorą w niej udział, to katecheza wcale nie musi – co przewidywała ministerialna instrukcja – odbywać się na początku lub końcu dnia. Skoro zaś ksiądz katecheta był w szkole od rana do późnego popołudnia, to normalne, że uczestniczył także w szkolnych uroczystościach – a jeśli w nich uczestniczył, to przecież nie stało się nic złego, że zmówił z tej okazji paciorek, albo nawet odprawił pełną mszę. Przecież i tak katolikami, przynajmniej formalnie, byli wszyscy nauczyciele i uczniowie. Jakżeby mogli mieć coś przeciwko?
Z podobną naiwną ignorancją mamy do czynienia po katolickiej stronie.
W swoim minimalistycznym i technicznym wymiarze, liberalizm rzeczywiście sprowadza się do tolerancji wobec odmiennych poglądów. U jej źródła leżeć mogą jednak dwie diametralnie różne jednostkowe postawy. Pierwszą z nich jest przekonanie, że poglądy słuszne (wyznawane przez daną jednostkę) nie mają szansy na powszechną akceptację, w związku z czym, jeśli chce się mieć możliwość pozostania przy nich, roztropnie jest przyznać taką samą możliwość współobywatelom o odmiennej opinii. Drugą – sceptycyzm wobec tego, co w danym momencie samemu uważa się za prawdę. Różnorodność opinii i swoboda dyskusji nie są w tym przypadku złem koniecznym, lecz obiektywnym dobrem: dzięki niej liberał jest w stanie porzucić dotychczasowy sposób postrzegania świata i przyjąć nowy, który uzna za bardziej przekonujący – i który utrzyma tylko tak długo, jak nie pozna nowszej, jeszcze trafniejszej interpretacji. Nietrudno zauważyć, że tylko druga z powyższych postaw jest stabilnie liberalna. Równie jasne jest to, że człowiek, który nie kwestionuje, chociażby hipotetycznie, prawd wyznawanej religii może być liberałem tylko z konieczności.
Mówiąc inaczej: dobry katolik może być tylko złym liberałem, a dobry liberał jedynie chwiejnym, złym katolikiem.
Podkreślić należy, że w obydwu przypadkach niekompatybilność z liberalizmem nie jest cechą specyficznie katolicką. Z nielicznymi ekskluzywnymi wyjątkami, wszystkie religie dokonują ekspansji w neutralnej sferze publicznej. I wszystkie, jeżeli traktowane są poważnie, mogą łączyć się co najwyżej z oportunistyczną wersją liberalizmu. Oznacza to, że w tolerującej najrozmaitsze światopoglądowe dziwactwa liberalnej wspólnocie politycznej nie ma miejsca na publiczną religię – lub, że publiczną religią takiej wspólnoty musi być ironizm, w wersji opisanej chociażby przez Richarda Rortyego.
Dochodzimy tu do sedna Lockowskiego błędu. Wspólnota polityczna, którą projektował, opierała się implicite na publicznej religii, która z pogodną ironią nie miała nic wspólnego. Propagowany pluralizm religijny odnosił się do tylko do tych wyznań, których podstawą była teodycea – propozycja wyjaśnienia, dlaczego dobry Bóg dopuszcza do tego, by ludzie cierpieli głód, choroby, nieodwzajemnioną miłość i byli wobec sobie nawzajem okrutni. Warto zauważyć, że wykluczając ich z zasady tolerancji, Locke zarzucał ateistom nie to, że nie wierzą w Boga, lecz to, że kwestionują istnienie Zła. Skoro tak, jeśli doprowadzimy koncept teodycei do logicznego końca, Zło okaże się być czynnikiem nadającym sens ludzkiemu życiu. Do takiego wniosku dochodzi w „Zbrodni i Karze” Raskolnikow, a w dzisiejszej Polsce – liczni nihilistyczni młodzieńcy, którzy z nudów podpalają bezdomnych, „bo chcą poczuć, jak to jest zabić człowieka”.
Dobry katolik – ale również chrześcijanin innego wyznania, żyd lub muzułmanin – powinien się Złu oczywiście sprzeciwiać, ale również dla niego pozostaje ono nośnikiem sensu. Gdyby nie istniało, spadłoby przecież zapotrzebowanie na dobre uczynki, a droga do świętości zostałaby utrudniona! Jeśli więc nawet nie ma wokół nas nic, co byśmy spontanicznie uznali za złe, to trzeba go poszukać. Tym właśnie zajmują się księża, rabini i imamowie (a także wspierający ich świeccy działacze), którzy znaleźli już Zło w seksie przedmałżeńskim, prezerwatywach, in vitro, Unii Europejskiej, sobotniej jeździe samochodem, niedzielnych zakupach, homoseksualizmie, aborcji, Stanach Zjednoczonych, eutanazji, marihuanie, alkoholu, wieprzowej kiełbasie i beszamelu. Teodycea, zamiast tłumaczyć obecność Zła, sama zaczęła je produkować. Nie tylko metaforycznie – również w sposób jak najbardziej realny, bo do zwalczania powyższych „patologii” pobożni naprawiacze świata gotowi są użyć niewspółmiernie surowych środków, które powodują więcej nieszczęścia niż powstrzymują.
Dla jasności: nie twierdzę, że wszystko powyższe jest obiektywnie dobre (choć trudno jest mi dostrzec coś złego w seksie i w istnieniu UE). Z liberalnego punktu widzenia zjawiska te są jednak aksjologicznie neutralne, a ich polityczna regulacja (zakaz lub dopuszczenie) dokonuje się w odniesieniu do społecznego kontekstu i w oparciu o wolę większości. Większość ta może być katolicka (i dlatego mamy w Polsce zakaz aborcji i eutanazji), ale w żaden sposób nie jest to warunkiem liberalizmu.
