„Jako liberałowie – zwolennicy społeczeństwa otwartego i obywatelskiego – musimy być wierni swoim ideałom i przekonywać innych, że oni również powinni podążać tymi ścieżkami. Reszta jest w rękach Opatrzności lub – jeśli ktoś odrzuca to pojęcie – mądrości ludzkiej, która w przeszłości i w ostateczności raczej tryumfowała”.
Główne rozważania filozofii polityki dają się w zasadzie sprowadzić do odpowiedzi na pytanie: „Czy całość ma większą wartość niż jej części?”. Hegel odpowiada na to pytanie twierdząco. Locke i nawiązująca do niego nowożytna tradycja liberalna stawiają na jednostkę. Przeciwstawienie to nadal pozostaje osią sporu między liberałami i komunitarianami. Czy ideę społeczeństwa obywatelskiego można w tym względzie uznać za próbę udzielenia pewnej kompromisowej odpowiedzi?
Ująłbym sprawę trochę inaczej. Filozoficznie mówiąc, spór Hegla z Lockiem jako klasykiem liberalizmu europejskiego jest następujący: dla Locke’a państwo, czyli społeczeństwo politycznie zorganizowane, jest abstrakcją, wtórną konstrukcją myślową. Pierwotnym elementem pojęcia społeczeństwa jest jednostka. Dla Hegla sytuacja jest odwrotna. Jednostka – pojmowana nie biologicznie, ale z jej właściwościami kulturowymi (takimi jak mowa, zdolność do współżycia i współdziałania, tworzenia trwałych struktur społecznych, itp.) – pozostaje pojęciem wtórnym wobec wspólnoty, która ją ukształtowała. Indywiduum typu liberalnego jest abstrakcją – podmiotem sztucznie wyodrębnionym myślowo ze społeczeństwa. Z tego założenia dla Hegla (i innych „komunitarystów”) wypływa szereg wniosków etycznych, na przykład co do właściwej relacji interesów jednostek i interesów ogólnych, publicznych czy też narodowych.
Czy mówiąc o społeczeństwie obywatelskim, możemy czerpać inspiracje z obu tych tradycji (Locke, Hegel) czy w którejś z nich znajduje ono mocniejsze ugruntowanie?
Najpierw pewna klaryfikacja pojęcia wraz z rzutem oka na historię myśli politycznej. Przed Heglem nikt nie odróżnił jasno i wyraźnie społeczeństwa obywatelskiego od państwa. Wprost przeciwnie, były one traktowane jako synonimy. Na przykład Tomasz z Akwinu pisał o „societas civilis sive politica”. Dla Locke’a społeczeństwo obywatelskie, w odróżnieniu od „naturalnego”, takiego jak rodzina, to społeczeństwo poddane władzy rządowej, którą nazywa „civil government”. Podobnie jest w myśli Jana Jakuba Rousseau. Dla Hegla społeczeństwo obywatelskie („buergerliche Gesellschaft”) to sfera działalności ludzkiej – typowa dla nowoczesnego świata i – co mocno podkreśla – usytuowana niejako poza państwem, które oparte jest na prawie i przymusie. Jest to sfera dobrowolnego, autonomicznego, niezależnego działania w celu realizacji pewnych grupowych interesów. Może mieć wpływ na to, co się dzieje w państwie, ale nie podlega dekretom władzy państwowej i nie powinno być przez nią zakazane czy nierozsądnie ograniczane. Dla Hegla powstanie i docenienie takiej sfery jest wielkim osiągnięciem nowoczesności.
Choć są między nimi pewne niuanse, na przykład co do zakresu pożądanej swobody działania, w zasadzie Hegel i Locke zgadzają się w pełni co do ogromnej wartości społeczeństwa obywatelskiego w tym sensie. Obaj uważają, że bez niego nie można mówić o wolności w państwie. Tylko nieznajomość myśli Hegla rodzi pogląd, że są między nimi zasadnicze różnice. Pryncypialnym przeciwnikiem jednego i drugiego był oczywiście Karol Marks, który twierdził, że społeczeństwo obywatelskie, utożsamiane przez niego ze społeczeństwem „burżuazyjnym”, jest sferą niewoli tych, którzy nie dysponują własnymi środkami produkcji (czyli ogromu społeczeństwa) i muszą pracować dla tych, którzy je posiadają. Wolność kontraktu między nimi jest czystą fikcją.
W opozycji do Marksa (ale i częściowo Hegla) powstała koncepcja Poppera. W eseju „Samozatrucie otwartego społeczeństwa” Leszek Kołakowski zwraca uwagę, że Popper, piętnując wrogów społeczeństwa otwartego, sytuuje ich na zewnątrz, pomija jednak drugą, wewnętrzną stronę zagrożenia. Kołakowski wskazuje, że nie chodzi tu tylko o „[…] przyrodzoną słabość, na jaką demokracja cierpi, kiedy ma własnymi, czyli demokratycznymi środkami bronić się przeciwko zewnętrznym zagrożeniom, lecz nade wszystko proces, w którego toku rozszerzanie i konsekwentne zastosowanie zasad liberalnych przeobraża je w ich przeciwieństwo”. Gdzie zatem czają się współcześnie „wewnętrzni wrogowie” społeczeństwa otwartego?
W tym pytaniu kryje się pewne (choć zasadne) zamieszanie. „Społeczeństwo otwarte” w definicji Poppera to nie to samo co społeczeństwo obywatelskie w potocznym znaczeniu. Popperowi chodziło o społeczeństwo, w którym nie ma obowiązujących dogmatów i jakiejkolwiek cenzury czy kontroli obiegu idei (tak typowych dla byłych ustrojów faszystowskich czy też komunistycznych). Oczywiście zaliczenie Hegla (a nawet pierwotnego Marksa – nie „marksistów” w stylu Lenina czy Stalina) do antenatów tego typu ustrojów było całkowitym absurdem. Ale sama idea otwartego społeczeństwa, jako fundamentu wolnego państwa i społeczeństwa, była słuszna. (Sto lat wcześniej pisał o tym John Stuart Mill w eseju „On Liberty”, a jeszcze wcześniej sam Locke w rozprawie o tolerancji religijnej.
Nie zupełnie pamiętam, o co chodziło Leszkowi Kołakowskiemu. Może o to, że również tradycja i dominujące poglądy, także religijne, mogą zagrażać wolności i społeczeństwu otwartemu. (Na co zwracał uwagę również Mill, podążając śladami de Tocqueville’a. Polskie dyskusje wokół związków partnerskich są na to klasycznym przykładem).
A wreszcie słowo o społeczeństwie otwartym versus obywatelskim. To są dwa różne pojęcia pochodzące z odrębnych sfer dyskursu, mają jednak element wspólny. Społeczeństwo obywatelskie zakłada otwartość na wszelkie pomysły i inicjatywy obywatelskie, które poprzedzają działalność polityczną, a więc także otwartość dyskusji i opinii na ten temat.
Kołakowski, jak się wydaje, miał na myśli paradoksy, które mogą się pojawiać, gdy założymy konsekwentną realizację liberalnych zasad. Ot, zasada tolerancji zastosowana bez wyjątków prowadziłaby do konieczności tolerowania nietolerancji, co daje skutki odwrotne do założonych. Czy oprócz tradycji i dominujących poglądów (np. religijnych) widzi dziś profesor jakichś „wrogów” zagrażających otwartości – wskazanej jako punkt wspólny społeczeństwa obywatelskiego i otwartego? A więc, w dużym skrócie, zagrażających „otwartości” współczesnych demokracji.
Teraz rozumiem. Tak, istnieje paradoks, ale jak wiele innych w życiu społecznym nie ma recepty na jego absolutne czy globalne rozwiązanie. Wydaje mi się, że zdrowy rozsądek, wnioski z historii, analogie z innych krajów czy okresów dziejów itp. muszą dyktować rozwiązanie. Jeśli stuprocentowa tolerancja prowadzi na przykład do zagrożenia porządku społecznego, można i trzeba ją ograniczać. Przykład: propaganda pedofilii w Internecie jako pięknej i cennej formy miłości międzyludzkiej. (W Anglii, przez przeoczenie, organizacja promująca tę ideę otrzymywała nawet dotacje państwowe!). Inny, bardzo aktualny przykład: propaganda dżihadu przez imamów, mająca na celu zachęcenie do wyjazdu do krajów, gdzie działają terrorystyczne lub rebelianckie organizacje i przyłączanie się do nich.
W takiej sytuacji ograniczenie wolności słowa wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione i zyskuje przewagę nad „normalnymi” zasadami liberalizmu. Sprawa jest trudna, ale nie można być absolutnym czy dogmatycznym „ślepym” liberałem. W tym względzie hołduję starej rzymskiej zasadzie „salus rei publicae est suprema lex esto”, ale zagrożenie musi być realne, nie urojone.
Dobro republiki najwyższym prawem. Gdybyśmy jednak chcieli określić, czym ono jest, stanęlibyśmy u progu kolejnego wielkiego tematu filozofii polityki. Skoro nie ma na to miejsca, zapytam o sprawy najbardziej dziś palące. Według Poppera „zamkniętość” społeczeństwa jest przede wszystkim cechą zbiorowości, gdzie działają silne tabu magiczne, gdzie zdławiona jest krytyczna dyskusja. Czy w Rosji dochodzi obecnie do ponownego „zamknięcia” społeczeństwa? (Zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę skalę propagandy, podwójne standardy działania władzy czy sprzeczność tkwiącą w większości formułowanych przez nią komunikatów).
Niestety, takie jest życie – dużo bardziej skomplikowane niż debaty filozoficzne lub publicystyczne. Bardzo popieram angielską teorię „reasonable men”, na której m.in. opiera się duża część zwyczajowego angielskiego prawa (common law). W ostateczności dylematy czy paradoksy tego charakteru po prostu trzeba rozwiązywać metodą dyskusji ludzi, kierujących się zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem życiowym. (Myślę, że Polakom brakuje odwagi myślenia w ten sposób).
Co do aktualnej sytuacji w Rosji, wydaje mi się, że lepiej zbyt szeroko nie rozciągać pojęcia społeczeństwa otwartego. Chyba sensowniej jest przeanalizować bieżącą sytuację i jej poszczególne elementy, niż wyciągać „ciężkie armaty” teoretyczne. W Rosji osobisty prestiż prezydenta Putina, jego nacjonalistyczna, wielkomocarstwowa ideologia mająca masową pożywkę w „ludzie”, dominacja organów państwowych nad niezależnymi, bezpartyjnymi mediami itp. chyba wystarczająco wyjaśnia sytuację. Oczywiście, z wielu względów, filary społeczeństwa otwartego w Rosji są kruche, ale nie można sugerować, że doszło tam do całkowitego powrotu do popperowskiego koszmaru „społeczeństwa zamkniętego”, jak to się działo w okresie komunizmu. Jest szansa, że „putinizm” nie będzie trwał wiecznie, a nawet, że on sam zmodyfikuje swoje nastawienie, a przynajmniej politykę.
Jeśli lepiej powściągnąć działa teoretyczne, to czy te realne też uważa profesor za zbędne? W jakim zakresie siła państw Europy powinna być dziś siłą militarną? W jaki sposób demokratyczne społeczeństwa mogą dziś skutecznie występować w obronie swojej własnej formuły rządów?
To nie są tematy – choć ważne – które mnie interesują. Poza tym wymagałyby setki kolejnych słów. Oczywiście, realne armaty są czasem nieuniknione, w ostateczności nawet rakiety z bronią jądrową. Miejmy jednak nadzieję, że tak się nie stanie, że politycy wszelkiej maści i narodowości znajdą wyjście z tych palących problemów politycznych i międzynarodowych.
My jako liberałowie – zwolennicy społeczeństwa otwartego i obywatelskiego – musimy być wierni swoim ideałom i przekonywać innych, że oni też powinni podążać tymi ścieżkami. Reszta jest w rękach Opatrzności lub – jeśli ktoś odrzuca to pojęcie – mądrości ludzkiej, która w przeszłości i w ostateczności raczej tryumfowała.
Rozmawiała: Agnieszka Rozner
Artykuł ukazał się w XIX numerze kwartalnika Liberté!