Skończył się rok, w którym doszedł nam nowy, liczony już w setkach miliardów sztuk śmieć – jednorazowe maseczki. Gdy my wadzimy się ze światem i samymi sobą, niebo nadal się rozpala, a ziemia jałowieje.
Głosy negujące realność zagrożenia, jakim jest antropogeniczna katastrofa klimatyczno-ekologiczna, i konieczność podjęcia zdecydowanych kroków, by stawić jej czoła, straciły na nośności, a powszechna obecność postulatów pro-środowiskowych w oddolnych ruchach protestu, wysoka pozycja klimatu i ekologii w sondażach opinii publicznej, oraz inicjatywy władz na rzecz „zielonych ładów” czy neutralności klimatycznej pozwalają liczyć na przyśpieszenie niezbędnych zmian. Próby podważania konsensusu będą nadal się pojawiać, ale „klasyczny” negacjonizm, czyli prymitywne zaprzeczanie rzeczywistości, miał już swoje apogeum.
To jednak za mało, by odtrąbić sukces. W ramach tego konsensusu toczą się bowiem kolejne, niewiele mniej spowalniające nas spory: o wyższości działań systemowych nad jednostkowymi, o trójkącie wzrost-rozwój-postęp, o technicznej czy kulturowej istocie naszego położenia oraz metodzie zeń wychodzenia, i tak dalej, i tym podobnie. Lubość, z jaką oddajemy się tym sporom każe zakładać, że nie tylko roku 2021, ale całej dekady może nam nie starczyć, by wyjść na prostą.
Wszechobecne są dychotomie. Jedna to kwestia stosunku do propagowania wiedzy: tu podkreślanie roli edukowania społeczeństwa o realiach naszego położenia, tam przestrzeganie przed sianiem paniki. Kolejna to kwestia winy i odpowiedzialności: jedni tłumaczą, że jesteśmy odpowiedzialni za sytuację, drudzy wołają, że nie pora się obwiniać. Inna opozycja to nadzieja kontra rozpacz, jak gdyby nie będąc wierzącym w sukces optymistą, można było zostać tylko apatycznym nihilistą. Następna to przeświadczenie, że kto nie prze naprzód, ten się cofa. Wreszcie, nadal pokutujące przeciwstawianie inicjatyw systemowych działaniom indywidualnym. Czy nie jest to wszystko w jakimś sensie odzwierciedleniem najfałszywszej z fałszywych dychotomii, która położyła podwaliny pod cały ten rozgrywający się na naszych oczach klimatyczno-ekologiczno-cywilizacyjny dramat: człowiek przeciwko naturze?
(Uwaga: w dalszej części tekstu będę obficie stosował zaimek „my” w różnych konfiguracjach. Zdaję sobie sprawę, że wedle pewnych dyskursów posługiwanie się nim jest nie na miejscu. Czy mogę bowiem uzurpować sobie mówienie w imieniu wszystkich? Czy wolno mi powoływać się na jakąś jednię/jedność/jednolitość ludzkości? Lecz przecież jeśli naprawdę zrozumie się pojedynczość życia na tej planecie, zaimek „my” okazuje się kluczem.)
Dla wszystkich powinno być już od dawna jasne, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy (w jaką się wpakowaliśmy), nie możemy pozwolić sobie na ignorowanie najmniejszych nawet działań i wysiłków – że potrzebne są działania tak odgórne, jak oddolne, a nawet „odboczne”. O przekroczeniu punktów przełomowych, za którymi czeka katastrofa, zdecydować może przysłowiowe ostatnie źdźbło słomy, pod którym załamie się grzbiet wielbłąda. Świadomi wagi swojego udziału pojedynczy ludzie to siła, która doprowadza do wygranych wyborów i zapoczątkowuje przemiany społeczne. Jesteśmy gatunkiem kooperatywnym (ku dobru, ale i ku złu) i każda oraz każdy z nas swoim postępowaniem daje przykład i inspirację innym. Rozmawiając o powodach swoich działań z bliskimi, uświadamiasz im, że kryzys klimatyczno-ekologiczny nie jest odległy w czasie i przestrzeni, lecz przekłada się na ich bezpośrednie otoczenie. Przyjmując we własnym zakresie proklimatyczną postawę, przygotowujesz siebie (i innych) na czas, gdy proklimatyczne postawy mogą – w obliczu konieczności – zostać narzucone prawnie, i ułatwiasz w ten sposób ich przyszłą akceptację. Przyczyniasz się do normalizowania idei i rozwiązań, które są niezbędne, byśmy wszyscy dostali szansę. Pomagasz poczuć się pewniej osobom, które chciałyby zrobić coś wartościowego, ale obawiają się wyjść przed szereg. Każdym czynem ułatwiasz sobie i innym podejmowanie następnych (tzw. efekt „stopy w drzwiach”). Doceniając swoją (współ)odpowiedzialność, nie tyle bierzesz na siebie winę, ile rozpoznajesz rzeczywiste zależności. Twoje osobiste wybory przekładają się na wymierne efekty: wprowadzenie indywidualnych ludzkich zachowań do modeli klimatycznych przekłada się na redukcję wzrostu temperatur do końca stulecia nawet o 1,5 stopnia.
Jeśli wszelako lansujesz tezę, że liczą się tylko rozwiązania systemowe, to roztaczasz iluzję, że zawsze to ktoś inny musi wszystkim się zająć i wszystko rozwiązać. Trwonisz szanse na zapoczątkowanie pozytywnego efektu domina w skali mikro i makro. Wpierasz siły, którym zależy na utrzymaniu status quo. Ryzykujesz społeczny szok, jeśli (kiedy) konieczność zmian zostanie narzucona z góry. Promujesz postawy roszczeniowe i egoistyczne. Podważasz poczucie solidarności w obliczu zagrożenia. Osłabiasz katalizatory przemian społecznych. Sabotujesz społeczeństwo obywatelskie. Pomijasz potencjał synergii między rozwiązaniami systemowymi i działaniami indywidualnymi.
Rok 2020 mógł nas wiele nauczyć. Choćby tego, że postępowanie pojedynczego człowieka w kwestii (nie)noszenia maseczki czy (nie)umycia rąk może oznaczać przeniesienie zakażenia z jednej osoby na drugą, z drugiej na trzecią, czwartą i tak dalej, z wymiernymi konsekwencjami dla wielu ludzkich istnień, eskalującymi nawet do całych społeczeństw (jak to pokazały przypadki tzw. superspreaderów). Także tego, iż obawy władz, by nie siać paniki przed wirusem, mogą sprawić, że zbyt wielu ludzi zbyt długo nie doceni skali zagrożenia, z tragicznymi skutkami takiej zwłoki. Albo tego, że identyfikowanie osób stojących za wywołaniem każdego konkretnego ogniska zakażeń to nie obwinianie, tylko konieczne działanie na rzecz zwiększenia i egzekwowania poczucia (współ)odpowiedzialności za los wszystkich razem i każdego z osobna. Tego wreszcie, że w najczarniejszych chwilach nie tylko z nadziei, że wszystko będzie dobrze, można czerpać energię do konstruktywnego działania, ale także (a może nawet lepiej) z poczucia, że choćby wszystko szło w złą stronę, trzeba konstruktywnie działać, bo jest to postawa po prostu moralnie i etycznie właściwa (a jako taka, bardziej odporna na zmienne warunki zewnętrzne). To wszystko są bezcenne lekcje nie tylko na czas pandemii, ale i klimatyczno-ekologicznego kryzysu.
Słyszeliście o „okrutnym optymizmie”? Jak to ujmuje Lauren Berlant, sprawia on, że czujemy się zmotywowani, by podejmować działania lub pozostawać w relacjach, które na pozór wydają się zaspokajać nasze potrzeby, ale w istocie nam (za)szkodzą. Tu widzę przyczynę zwodniczo atrakcyjnego i uporczywie powtarzanego argumentu, że im jesteśmy bogatsi, tym bardziej będzie nas stać na uporanie się z problemami klimatyczno-ekologicznymi i ogólne „posprzątanie po sobie”. Ale problem polega na tym, że im jesteśmy bogatsi, tym te problemy są poważniejsze, tym gorsze są szkody i tym więcej jest do posprzątania.
Wzrost, rozwój i postęp to nie to samo. A jednak prymitywne i niczego istotnego tak naprawdę nie mierzące wskaźniki PKB nadal uważane są często za probierz autentycznej wartości i siły. W arcyzłożonym universum niepojętych interakcji wielu z nas wciąż wierzy, iż najlepszą metodą neutralizacji zagrożeń jest jeszcze bardziej usilne parcie drogą, która zaprowadziła nas w obecny ślepy zaułek. Że dociskaniem do dechy dotychczasowych ideologicznych zapędów naprawimy błędy poprzednich działań i unikniemy ich konsekwencji. Uparta, nawykowa niemal eskalacja naprężeń i napięć grożących zapaścią systemu przedstawiana jest jako jedyne wyjście. Trudno nie usłyszeć w tym ech starogreckiej hybris: zadufani w sobie, kroczymy dalej autostradą samo-zniszczenia, wpisując się w tę samą narrację arogancji, która doprowadziła do przyprawiających o zawroty głowy sukcesów za cenę olbrzymich (tych już zaistniałych i tych wciąż potencjalnych) klęsk. Upojeni optymizmem dotychczasowych trendów wyznaczonych na wykresach przesłaniających zapadający się pod nami grunt, snujemy plany i marzenia, uniemożliwiające zrozumienie drzemiącej gdzieś głęboko potrzeby innego sposobu życia, innej relacji z otoczeniem, z samymi sobą.
Zachodni styl życia to nie jest norma ani wzorzec – choć żyjącym pośród tego systemu może on jawić się jedyną opcją lub ukoronowaniem postępu ludzkości. Patrząc z takiego wsobnego punktu widzenia, zmiana modelu życia i cywilizacji wydaje się nie do pomyślenia – nie do zauważenia. Z całej palety ludzkich cywilizacji (z premedytacją mówię „cywilizacji” w liczbie mnogiej) zainwestowaliśmy tak wiele w jedną z nich, że nieomalże instynktownie wyostrzamy jej blaski, jednocześnie pogłębiając cienie pozostałych, nie chcąc dostrzec, że za żadną inną nie przyszło dotąd ludzkości zapłacić tak wysokiej ceny, jaka widnieje na naszym rachunku.
Wyrzekając się wolności jeżdżenia samochodem wedle własnego widzimisię, zapewniamy bezpieczeństwo na drodze sobie i innym. Poświęcenia rodziców dla dzieci są często dla tych pierwszych źródłem najgłębszej satysfakcji, dla tych drugich zaś najwdzięczniejszym wspomnieniem. Można by mnożyć przykłady dowodzące, że nawet w tej fetyszyzującej zaspokajanie przelotnych zachcianek cywilizacji to właśnie poświęcenia i wyrzeczenia są często czymś, co zapewnia nam dobre życie – i nadaje temu życiu sens. A jednak pokutuje wciąż narracja przedstawiająca działania proklimatyczne i proekologiczne jako poświęcenia i wyrzeczenia stanowiące jakoby z zasady przeszkodę dla rzekomo bardziej skutecznego rozwiązania trapiących nas problemów. To nie jednak w samych poświęceniach i wyrzeczeniach problem – problem w przedstawianiu ich jako czegoś, czym nie są.
Symptomatyczne jest mieszanie skali czasowych tak, aby na wyjściu argumentacji otrzymać pożądany rezultat: wzmocnienie przekonania, że mój interes tu i teraz jest nie tylko ważny, ale i korzystny dla ogółu. Kiedy chwalimy postępy w poziomie życia, mierzone np. dostępnością miłych naszemu sercu wakacji zagranicznych czy sprzętów elektronicznych, skupiamy się na perspektywie krótkoterminowej, ignorując fakt, że owe postępy dokonały się w kontekście systemu, który w nieco tylko dłuższej perspektywie wszystkie te osiągnięcia brutalnie zaneguje. Z drugiej strony, odrzucając np. znaczenie krótkoterminowych działań filantropijnych (jak przekazywanie darowizn fundacjom zajmującym się pomocą ludziom w potrzebie), niechęć do podzielenia się własnym dobrobytem motywujemy większą wagą długofalowych rozwiązań systemowych. Tymczasem zanim do tych systemowych rozwiązań dojdzie, pojedyncza wpłata na tę czy inną akcję charytatywną może już teraz, od razu, komuś pomóc – wielu potrzebującym złotówka dziś da więcej, niż milion w kolejnej ustawie budżetowej.
Czy może być coś bardziej pragmatycznego, niż wskazywanie na konieczność zmian tak społecznych, jak indywidualnych? Bo jak lepiej dać do zrozumienia, że sytuacja jest naprawdę poważna? Jeżeli nie powiemy sobie i innym głośno, że potrzebne są zdecydowane działania i zmiana stylu życia, to padniemy ofiarą wrażenia, że sytuacja nie może być w końcu aż taka zła. Bo gdyby była – gdyby naprawdę groziła nam katastrofa – to ktoś by nas przecież ostrzegał, ktoś domagałby się od nas czegoś, prawda? Ostrzeżenia są konieczne, bo łatwo zapomnieć, że w historii ludzkości cywilizacje upadały wielokrotnie, że całe kulturowe światy przepadały bez śladu. Nie bierze tego pod uwagę ignorancki argument, jakoby ludzkość wychodziła dotąd zwycięsko z wszelkich wyzwań, więc i z tego bez wątpienia wyjdzie obronną ręką. W tamtych zaginionych cywilizacjach zapewne również nie brakowało ludzi, którzy zagrożenia zbywali wzruszeniem ramion, bo „przecież nam się to nie przydarzy”, ostrzeżenia zaś odrzucali jako „alarmizm”.
Współczesny model cywilizacji wywołał w nas atrofię zdolności postrzegania świata przez jakąkolwiek inną soczewkę niż materialistyczno-konsumpcjonistyczną (lub zrytualizowaną do nieprzejrzystości religijną). Patrząc z tak wąskiej perspektywy, okopani w technologicznej nowoczesności, patrzymy na inne, już zanikające pod naporem machiny PKB sposoby życia, jako na coś zacofanego, wręcz śmiesznego, w najlepszym zaś razie romantycznie naiwnego. Nie rozumiemy, że w ten sposób tracimy dostęp do innych sposobów przeżywania świata, lepiej odpowiadających naszym ewolucyjnie ukształtowanym zmysłom i potrzebom. Zadufani w sobie, nie dostrzegamy, że owe „prymitywne” społeczności – w najbardziej nawet radykalnych swych przejawach – nie byłyby w stanie zagrozić światu tak, jak zagrażają mu nawet z pozoru umiarkowane przejawy naszej cywilizacji.
Dlatego właśnie błędem jest traktowanie kryzysu klimatyczno-ekologicznego jako problemu czysto technicznego, to znaczy takiego, który można rozwiązać stosowaniem lepszych technologii i procedur, zapewniając zachowanie dotychczasowego stylu życia przy zmniejszeniu jego negatywnego wpływu na środowisko. Potencjał technologiczny ludzkości jest istotnie potężny i wiele jeszcze można tu zdziałać – ale to wciąż nie będzie dosyć, czy raczej, to wciąż będzie zbyt dużo, zbyt ciężko. Prawdziwy problem jest bowiem kulturowy, kulturowe więc także muszą być rozwiązania.
Od szumnie podpisywanych traktatów, przez uroczyście ogłaszane plany, po wznoszące się na horyzoncie instalacje, wszelkie dające wielu z nas wiarę w ludzkość osiągnięcia dokonują się w ramach systemu, który wciągnął nas w cały ten dramat i obłęd. Wbijają nas w jeszcze większą dumę, każąc nam wierzyć, że to my rozdajemy karty, patrząc na Ziemię niejako z góry, łaskawie troszcząc się o nią, by nadal mogła nam służyć; że jeżeli tylko zakaszemy rękawy, to podporządkujemy sobie wszystko, od ujarzmienia klimatu po okiełznanie wirusów. W ten sposób jednak zaplątujemy się tylko coraz ciaśniej w narrację, która zawiodła nas na skraj przepaści. Rok 2020 dał nam wiele zapowiedzi klimatycznych działań, ale pytanie nie brzmi nawet, czy to aby nie zbyt mało i zbyt późno, lecz raczej, czy jest to w ogóle właściwe podejście – czy nie jesteśmy ciągle więźniami paradygmatu „jeszcze więcej technologii, jeszcze więcej inżynierii, jeszcze więcej ingerencji”, uniemożliwiającego nam przemyślenie na nowo całego naszego podejścia do życia na planecie Ziemia.
Tu też pandemia powinna wiele nas nauczyć. Na przykład tego, że jeżeli uświadomimy sobie w pełni skalę zagrożenia, jesteśmy w stanie podjąć działania – od indywidualnych środków ochrony przez zmiany zachowań społecznych po międzynarodową pracę nad szczepionkami – dla własnego ratunku. Ale także tego, że – biorąc pod uwagę odzwierzęce pochodzenie koronawirusa, podobnie jak większości innych chorób zakaźnych, i ryzyko kolejnych – gdyby nie nasz głęboko toksyczny stosunek do innych istot żywych dzielących z nami świat, do wielu spowodowanych przez odzwierzęce patogeny tragedii mogłoby wcale nie dojść.
Zmiana kulturowa może nie nadejść na czas – albo nadejść szybciej, niż ktokolwiek sądzi. To kwestia osiągnięcia masy krytycznej, kiedy ignorowane czy niedoceniane wcześniej zdarzenia, nastroje, emocje sięgają pewnego poziomu, przekroczony zostaje punkt przełomowy i wchodzimy nagle w nową rzeczywistość. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo takiego rozwoju sytuacji, nie możemy popadać w łatwe narracje o „zielonym wzroście”. Działając w ramach tego modelu – wprawdzie lepszego niż poprzedni, oparty na paliwach kopalnych, ale nadal niewystarczająco dobrego – musimy jednocześnie zmieniać go od środka. Świadomi, że techniczne rozwiązania, choćby i „zielone”, budują dalej świat, w którym coraz więcej przestrzeni zagarnianych jest na potrzeby jednego tylko gatunku, mitygujmy skutki – zwykle zwane ubocznymi, ale w istocie bezpośrednie – tego właśnie dominacyjnego sposobu myślenia i tej technologicznej wizji naszej sprawczości.
Podobnie bowiem, jak musimy baczyć, by rzekomo „przejściowe” technologie takie jak gaz ziemny, błędnie lub wręcz fałszywie promowane jako most pozwalający nam przejść od paliw kopalnych do źródeł odnawialnych, nie zadomowiły się na stałe, tak samo musimy baczyć, by idee zielonej transformacji nie uwiodły nas do tego stopnia, że przestaniemy dostrzegać, iż w istocie są przedłużeniem szkodliwego modelu techno-cywilizacji. Niebezpieczeństwo jest realne: ci sami ludzie, którzy gromko piętnują paliwa kopalne i odpady nuklearne, jednocześnie radośnie promują wiatraki i elektryczne samochody, choć technologie te również wiążą się z nieznośną dewastacją ekosystemów. Na przeszkodzie stoją nam też utarte koleiny debat, z powodu których rozmowy na wiele ważnych tematów przewidywalnie staczają się w oswojone spory z poprzednich epok. Podejmując trudne tematy na nowo, pamiętajmy, że im bardziej kurczowo będziemy się trzymać tego, do czego przywykliśmy, tym brutalniej rzeczywistość wydrze nam to z rąk. Równie głośno, co o potrzebie transformacji energetycznej, mówmy więc o konieczności transformacji kulturowej.
Współczesna zachodnia cywilizacja materialistyczno-konsumpcyjna rozprzestrzeniła się na świecie do tego stopnia, że stała się ustawieniem domyślnym nawet w społeczeństwach wywodzących się z innych tradycji, nabierając dzięki temu fałszywego nimbu neutralnego kulturowo celu, do jakiego człowiek rzekomo od zawsze dążył. Stała się synonimem cywilizacji po prostu ludzkiej. Symbolem imponujących zdolności całego gatunku. Tymczasem jest w istocie wyniosłym i wygodnym domem wzniesionym nad urwiskiem powstałym w wyniku wybierania surowca na budulec tuż zza ogrodzenia. Im większy jest ten dom, tym głębsza otwiera się za ogrodzeniem przepaść i tym bardziej niestabilne stają się fundamenty. Po drugiej stronie wznosi się zaś piętrzące się coraz wyżej i stromiej wysypisko odpadów powstałych w wyniku wyposażania domu we wszelakie wygody.
Życie mieszkańców toczy się we wnętrzu, z którego niechętnie wyściubiają nos, a jeśli już ich oczom ukaże się urwisko czy wysypisko (lub bezdomni skazani na wegetację na krawędzi pośród śmieci), czym prędzej odwracają wzrok i pokrzepiają się poziomem wygód, jaki mają zapewniony w swoich czterech ścianach. Ciepła woda w kranie, świecąca jasnym blaskiem żarówka, pełna lodówka czy ruchome kolorowe kształty na ekranie pozwalają im wierzyć, że ten dom jest jedynym miejscem, w jakim warto żyć, i że stanowi bryłę nie do ruszenia. A to przecież non sequitur. Jest zgoła przeciwnie: im większy i lepiej wyposażony ten dom, tym głębsza przepaść tuż obok i tym wyższe wysypisko tuż nad nim. I jest tylko kwestią czasu, zanim grunt z hurgotem osunie się spod fundamentów lub na dach zwali się cuchnąca lawina. A może wszystko naraz.
Najgorsze jest jednak być może coś innego. Nawet, jeśli nic się nie osunie i nie zawali, nawet, jeśli mieszkańcy zbudują potężne bariery lub znajdą sposób zasypania przepaści i zutylizowania wysypiska, by zapewnić sobie na zawsze wygodne życie w czterech ścianach, to stanie się to kosztem zmarginalizowania lub unicestwienia wszystkiego, co oprócz tego domu, urwiska i wysypiska istniało i mogłoby jeszcze istnieć. Zapewnimy sobie dogodną egzystencję w sztucznym domu z przetworzonych surowców, na zawsze tracąc żywy, oddychający, prawdziwy dom, który nas zrodził.
Autor zdjęcia: Luana Azevedo
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
