Mamy nową sensację – no, może sensacyjkę – na sezon ogórkowy. Niektóre polskie regiony rozwijają się tak szybko, że mogą już w najbliższych latach utracić prawo do unijnych dotacji. Przyznaje się je bowiem tylko regionom, których PKB na mieszkańca jest niższy o określony procent od średniej unijnej.
Wydawałoby się, że jest to powód do zadowolenia; w końcu nadrabiamy zaległości, zmniejszając dystans rozwojowy dzielący nas od znacznie bogatszych krajów „starej” Unii. Ale nie! Media widzą to przede wszystkim jako zagrożenie utratą unijnej „darmochy”. Przecież jest jeszcze tyle do zrobienia! – wołają, przepytując na te okoliczność różnych urzędników.
Kiedy pieniądze te miały spaść na nas jak przysłowiowa manna z nieba, wykazywałem w licznych wywiadach i artykułach daleko idący sceptycyzm. Zwracałem uwagę, że doświadczenia krajów rozwijających się (kraje Azji, Afryki, Bliskiego Wschodu i Ameryki Łacińskiej) z otrzymywanej przez nie pomocy (około dwóch bilionów, czyli inaczej dwóch tysięcy miliardów dolarów w latach 1949-1990!!) są generalnie negatywne. Pomoc ta została najczęściej zmarnowana na przedsięwzięcia mało efektywne lub wręcz dające negatywną wartość dodaną (bądź po prostu rozkradziona). Zaś efekty pozaekonomiczne – jak przestrzegał już w 1972 r. prof. Peter (później Lord) Bauer – były jeszcze gorsze.
Bauer zwracał uwagę, że środki pomocowe przyznawane są krajom reprezentowanym przez rządy, a nie konkretnym grupom lub społecznościom. W rezultacie w tych z reguły niedemokratycznych krajach pogarsza się układ sił między politycznym centrum a społeczeństwem obywatelskim. Rozmaite grupy, zamiast szukać indywidualnych rozwiązań dla swoich problemów, dla postawionych przed nimi zadań, zamiast próbować zmieniać rzeczywistość – zwracają się ku (wzmocnionemu środkami pomocowymi!!) centrum. Ba, konkurują między sobą o fawory tegoż centrum, w nadziei na otrzymanie kawałka pomocowego tortu.
W rezultacie pogłębia się w tych krajach postawa, którą kiedyś w okresie naszej wczesnej transformacji wybitny spec psychologii zarządzania, prof. Józef Kozielecki, nazwał mentalnością żebraczo-roszczeniową. W wyniku długodystansowej pomocy nie tylko niewiele osiągnięto ekonomicznie (a czasem potężnie zaszkodzono!), ale co więcej zmieniła się też społeczna mentalność – i to zdecydowanie na gorsze. Zamiast postawy twórczej, innowacyjnej, przedsiębiorczej, zmieniała się ona w postawę pasywną, reaktywną i – właśnie – żebraczo-roszczeniową.
To, co obserwuję w Polsce w ostatnich latach, bardzo przypomina doświadczenia krajów rozwijających się – włącznie z efektami mentalnościowymi, o których pisałem wyżej. Wprawdzie mamy demokrację, ale już – jak wykazały czasy rządów PiS – z szacunkiem dla państwa prawa jest u nas nie najlepiej. Wprawdzie jesteśmy bardziej rozwinięci niż większość wspominanych przeze mnie krajów, ale z korupcją jesteśmy w ogonie nawet „nowych” krajów Unii.
Nasza odporność na klasyczne problemy pomocowe jest więc dosyć słaba. Cóż więc nas czeka? Degradacji mentalnej i umacniania się postaw żebraczo-roszczeniowych zapewne nie uda się uniknąć. Marnotrawstwo też jest już dziś widoczne gołym okiem. Jedyna nadzieja w tym, że lata 2007-13 będą ostatnimi latami programów pomocowych, a okres ten okaże się zbyt krótki, by rozrzutność i demoralizacja zagnieździły się tak mocno, że trudno byłoby je wykarczować w dającej się określić perspektywie…
Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: anniemole ., zdjęcie jest na licencji CC