– z malarką Aleksandrą Baturą rozmawia Marta Krajenta
Abstrakcja to w zasadzie pierwszy przejaw w sztuce. Pierwsza forma ekspresji tego, jak widzi człowiek i jak to, co widzi, potrafi ująć i zobrazować. Taką formę plastyczną można znaleźć na prehistorycznych amuletach czy w ornamentach. Jednak to wydarzenia nagromadzone około roku 1910 w pełni otworzyły nas na abstrakcję jako odrębny kierunek na rynku sztuki. Innowacja, która nastąpiła w tym czasie, polegała na uznaniu tego typu płócien za wartościowe dzieła sztuki za sprawą działań artystycznych twórców takich jak: Hilma af Klint, Wassily Kandynsky, Piet Mondrian czy Kazimierz Malewicz. Każdy z wymienionych artystów w swojej praktyce malarskiej niezależnie dochodził do warsztatu w pełni abstrakcyjnego, odchodzącego od tradycji naśladowania rzeczywistości na rzecz wyrażania idei w sposób bezpośredni i wyboru środków, które wyrażają emocje, tj. barwa, różnica (kolorystyczna lub wielkościowa) elementów, linie, kształty, faktury, natężenie światła względem cienia czy rytm. O wartości tego typu dzieł świadczy ładunek estetyczny.
Należy również pamiętać, że wiele się działo wówczas w szeroko rozumianej kulturze: w literaturze (Kafka), w filozofii (Schopenhauer), w muzyce… dużą popularnością cieszyły się również teorie duchowe (mistycyzm, spirytualizm), rozwijały się badania na temat kolorów oraz teorie i utwory łączące kolor z muzyką (teoria barw Adolfa Hölzel’a) etc. Artyści zastanawiali się, jak inaczej podejść do swojego zadania, poszerzając pojęcie abstrakcji do niewyobrażalnych wcześniej granic.
O sztuce abstrakcyjnej rozmawiam z Aleksandrą Baturą, której obrazy są jak poezja, dotykają serca i umysłu. Można je obecnie zobaczyć na wystawie we Flow Art House.
Marta Krajenta: Czy zawsze widziałaś, że zostaniesz malarką?
Aleksandra Batura: Zaczęłam chodzić na kółka plastyczne jeszcze w przedszkolu. Kiedy miałam pięć lat, wygrałam konkurs w Żarach małą graficzką – ex librisem przedstawiającym konika w kropki. Przyszła paczka z nagrodami i albumem, w którym ten konik był wydrukowany. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Później wygrywałam wiele dziecięcych konkursów. Równolegle z podstawówką chodziłam do szkoły muzycznej. Grałam na wiolonczeli i miałam bardzo dużo zajęć. Przez kilka lat myślałam, że zostanę muzykiem, ale szkoły podstawowej nie cierpiałam. Wychodziłam z domu z plecakiem, w którym zamiast podręczników miałam książki podróżnicze, np. Juliusza Verne’a. Wagarowanie wymagało pewnej przebiegłości, to była pora, kiedy nauczyciele zmierzali do szkoły. Niektóre dzieci skarżyły, więc na nie też musiałam uważać. W małym mieście, jakim jest Augustów, to była sztuka, żeby na nikogo się nie natknąć. Miałam swoje ścieżki – w odwrotnym kierunku niż szkoła – przy gnieździe bocianim, przez ogródki działkowe (dla pozyskania winogron) i dalej w stronę śluzy na Kanale Bystrym. Ukrywałam się w zacumowanej łodzi. To była bezludna okolica, co było jednocześnie bezpieczne i ryzykowne. Czasem przechodził jakiś wędkarz albo włóczęga – i tak naprawdę bardziej czuwałam, niż czytałam moje książki. Co chwila rozglądałam się wokół, szczególnie za siebie. Ale tak – to też była edukacja, pozasystemowa. Wymyśliłam wtedy swoje życie – że będę podróżować. Zastanawiałam się, jak to zrobić. Myślałam o marynarce… Maturę zdałam w Liceum dla Dorosłych Gdańsk–Przymorze. Największym atutem tej szkoły były zajęcia w weekendy co dwa tygodnie, wśród uczniów zdarzały się prawdziwe oryginały… Przygotowywałam się wtedy do egzaminu na gdańską ASP. W Gdańsku poznałam wielu artystów, pisarzy… ciekawe osobowości. Byłam w takim towarzystwie, od którego wiele się nauczyłam. Później z osobistych powodów przeniosłam się do Krakowa. Byłam na Erasmusie w Porto, gdzie miałam propozycję zostania na uczelni i zrobienia doktoratu.
Rok po studiach otrzymałam stypendium MKiDN oraz włoskiego MSZ i wyjechałam na pół roku do Maceraty na zaproszenie tamtejszej akademii. Stamtąd przeniosłam się na kolejne kilka miesięcy do Rzymu. To był bardzo piękny i intensywny moment w moim życiu. Przez jakiś czas mieszkałam w samym sercu Rzymu, w pałacu przy Corso, gdzie mieści się Galeria Doria Pamphili. Dzięki przyjaciołom dostałam pracownię w Centro Sociale ExSnia – w pół drogi do peryferii. Czułam się, jakbym żyła jednocześnie w kilku różnych światach. Na dużym, pofabrycznym terenie centrum mieszkało około dwustu nielegalnych emigrantów. To było dobre miejsce do obserwacji postaw, sposobów przyswajania wiedzy przez ludzi wywodzących się z różnych kultur. Chodziłam na lekcje włoskiego z przybyszami z Afryki, Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Czasem ktoś zostawiał mi pomarańcze na bramie do pracowni. Raz zastałam w środku pracowni grupę Afrykańczyków gotujących coś nad kuchenką gazową. Razem reperowaliśmy cieknący przy zimowych ulewach dach… Myślałam, że wracam do Polski, do Krakowa na chwilę, ale powrót okazał się nierealny. Oczekiwałam przyjścia na świat mojego pierwszego syna i wtedy też zdałam na studia doktoranckie. Udało mi się je skończyć bez brania urlopu.
Jakie obrazy wówczas malowałaś?
Obrazy, które namalowałam, to były wielkie abstrakcje – ale na granicy, bo jednak można się w nich było „czegoś” dopatrzeć. Nawiązywały do zjawiska pareidolii, szukania sensów w tym, co niejawne, ukryte… Np. namalowałam wielki wzór ze skrzydła motyla, który równie dobrze mógł być pejzażem z niebieskim, głębokim jeziorem – jednocześnie mikro i makro. Inspirowałam się też obserwowaniem mojego synka i tym, jak on widzi świat. Bardzo ważne były wówczas wyobraźnia, uczucia, emocje – bardzo silne, piękne i trudne – związane z macierzyństwem i tym wszystkim, co wtedy przeżywałam.
Obecnie we Flow Art House oglądać można wystawę Twoich prac zatytułowaną „Droga do abstrakcji”. Celowo wyeksponowałyśmy obrazy tworzone przez Ciebie na przestrzeni kilkunastu lat, by zobrazować Twoją drogę twórczą. Opowiedz proszę, co kryje się za każdą z prac?

Dwie realistyczne prace: „Horizon” i „Palms” są najstarsze, malowane w Rzymie. Jeden z nich przedstawia cienie palm na ścianie budynku. Może też być odczytana jako refleks na szybie, odbicie innego domu, kiedy otwiera się okno. Jest też obraz z pojedynczą męską postacią. Wtedy nie mówiło się jeszcze tak wiele — przynajmniej nie w Polsce — o kryzysie migracyjnym. Chodziłam nad morze i obserwowałam ludzi pojawiających się „na chwilę”, pojedynczo albo w kilkoro. Niektórzy wyglądali na robotników z Azji albo z kraju po drugiej stronie Adriatyku. Patrzyłam na nich, jak patrzą w morze i później ich malowałam. Myślałam o tym, że choć patrzymy na to samo, oni widzą coś innego niż ja. Sytuacja, w której znajduje się człowiek, oddziela go od ludzi będących w całkiem innym położeniu. Nie wiem, kim jest odwrócony plecami do widza mężczyzna, ale to jest obraz, który należy do tego cyklu prac.
Na wystawie można też zobaczyć abstrakcyjne, kolorowe obrazy olejne z cyklu „Jednia” – to opowieść o jedności czasu i świata — o tym, że wszystko w swojej zmienności stanowi jedność. Wystarczyłoby zachwiać jednym elementem, a wszechświat by się rozpadł. Cykl ten opowiada też o czasie, który zatrzymuje się w obrazie. Obraz jest czymś szczególnym, bo choć jest przedmiotem, zawiera w sobie dłuż
szy proces — a właściwie jest częścią dłuższego procesu: myślenia, tworzenia… Jest więc jakby punktem wyjętym z line

arnego czasu. Przenika się w nim przeszłość (pamięć), teraźniejszość (różne zjawiska, stany i emocje towarzyszące malowaniu), a nawet przyszłość — przeczucia, które często okazują się trafne. Malarstwo jest w pewnym sensie próbą rozpoznawania struktur rzeczywistości. Jednia, mimo dużej różnorodności prac, mówiła o łączeniu różnych kwestii, których często nie da się wyrazić słowami. O integracji, a nie rozszczepieniu.
Najnowszym obrazem prezentowanym na tej wystawie jest „Drzewo” – malowane kolorowym tuszem na rewersie obrazu i wykończone transparentnymi farbami olejnymi z żywicznym medium. Jest dzięki temu lekkie, niematerialne, jakby odległe. To jest drzewo jednocześnie świeże – wiosenne i zimowe, bo nie ma liści. Należy do innej przestrzeni, którą czasem odnajduję. Kiedy byłam bardzo małym dzieckiem, nie rozróżniałam poszczególnych przedmiotów. Wydawało mi się, że drzewa – widziane z daleka, z bliska, od spodu, na obrazku, zza firanki, nadrukowane na mojej zielonej pościeli – były jednym, tym samym drzewem, które napotykam w różnych odsłonach. Drzewa to w ogóle piękny temat, bo są ważną częścią naszego życia i stanowią najlepszy obraz cykliczności natury. Żeby naprawdę wiedzieć coś o drzewie, trzeba zobaczyć je zimą, obserwować, jak zmienia się kolor liści jesienią. Trzeba zauważyć, kiedy zaczyna się zielenić — czy z początkiem wiosny, czy trochę później. Jak zieleń ciemnieje do późnego lata. Ludzie mają więcej wspólnego z drzewami, niż może się wydawać. Żeby poznać człowieka, również trzeba go zobaczyć w różnych okolicznościach, na różnych etapach, w różnych aspektach życia. Pochopne oceny, w ogóle większość ocen, jest krzywdząca i nieprawdziwa. Nawet w maju i listopadzie jesteśmy innymi ludźmi — mimo że tymi samymi. W starości zawiera się także dzieciństwo i młodość. Patrząc powierzchownie, bez refleksji, rozpozna się w człowieku jedynie starca…

W jaki sposób wybierasz temat dla swoich prac i to, jak go ilustrujesz? Mam na myśli dobór środków wyrazu.
Zwykle maluję seriami, często pracując nad kilkoma obrazami równolegle. Tematy tych serii przychodzą do mnie naturalnie. Czasem zarys większego projektu pojawiają się w trakcie pracy nad którymś obrazem. Sporo eksperymentuję z mediami. Ich dobór jest zmienny i zależy od t
ego, co i jak chcę przekazać. Mam na przykład serię obrazów olejnych „Światło w moim pokoju”, które są bardzo kolorowe i szybko malowane. Światło potrafi odebrać materii jej materialność i całkowicie ją odmienić. Obrazy te są właśnie o świetle, cieple, ukojeniu i o czymś zagadkowym. Nie projektowałam ich – tworzyłam spontanicznie. Przy ich powstawaniu istotne były warunki panujące w mojej pracowni. Znajduje się ona na 10. piętrze zabytkowego wieżowca, jest bardzo jasna i o pewnych porach dnia pojawiają się na ścianach i obrazach słoneczne odblaski — trochę jak przebicia z innej rzeczywistości. Może to być utrudnieniem w pracy, ale można to też wykorzystać. Te ulotne zjawiska wydobywają z obrazów kolory i kształty, za którymi podążam, malując. Niektóre obrazy malowałam dosłownie ś
wiatłem słonecznym – wystawiając ich fragmenty na długą ekspozycję.
„Skraj” to zupełnie inny cykl. Składa się przede wszystkim z ogromnych, kilkumetrowych, monochromatycznych prac na papierze, malowanych atramentem. Rysunek, dynamikę i dramaturgię uzyskałam dzięki spływającym strugom atramentu i różnym procesom z działaniem wodą, węglem w płynie i jeszcze kilkoma składnikami. Obrazy te poświęcone są morzu oraz marzeniom i wyobrażeniom o zaświatach — ale nie religijnym, eschatologicznym. Mówią o morzu jako o przeczuciu kresu, który jest jednocześnie bezkresem, bezczasem.

Na wystawie znajduje się tu także minimalistyczny obraz „Fala”, malowany rozbieloną żółcią chromową i różnymi odcieniami indygo na
niegruntowanym płótnie. Matowy, niezamalowany len oddaje suchość piasku. Obraz przywołuje zjawisko, jakim jest odbicie słońca w miejscu cofającej się fali. Chciałam w nim oddać wrażenie znikania, uwolnienia się od siebie i wszystkich innych spraw, które towarzyszyły obserwowaniu takich fenomenów. Przy malowaniu też zdarza mi się „znikać”, zapomnieć o sobie.
*Przedstawione w rozmowie obrazy można obejrzeć po wcześniejszym umówieniu się na indywidualne oprowadzania: [email protected].
