Jarosław Gowin funkcjonuje nie jak minister rządu, podlegający premierowi i rządowi jako kolegium, ale jak samodzielny partyzant, luźno powiązany z naczelnym dowództwem, który działa według własnego uznania i pomysłu, a dowództwo powinno być mu wdzięczne, że on sam deklaruje przynależność akurat do tej a nie innej formacji w naszym lesie.
Rewelacji Gowina na temat zarodków komentować nie warto – sam się wycofywał rakiem ze swoich twierdzeń. Po raz kolejny jednak zastanawia sposób funkcjonowania rządu Donalda Tuska.
Nie śmiej się czytelniku tego tekstu z naiwności niżej podpisanego, który wyobrażałby sobie działania konstytucyjnego ministra uchodzącego za państwowca w sposób następujący: minister (np. sprawiedliwości) dostaje informację(być może plotkę) o możliwym zakazanym procederze związanym z testami na zarodkach. Idzie z tym do swoich kolegów –ministra zdrowia, ministra spraw zagranicznych (rzecz dotyczy także kraju ościennego) i razem z szefami służb specjalnych ustalają jak zweryfikować informację i ewentualny proceder ukrócić. Tak by to wyglądało w rządzie, który chciałbym widzieć, zapewne nie tylko ja, w Polsce. Jak dzieje się naprawdę ? Sami wiecie, minister słyszy plotkę i powtarza ją w mediach. Jak śpiewa Andrzej Sikorowski, krajan ministra z Krakowa – „Wow, talk show, ktoś przed kamerą spodnie zdjął…”
Premier wzywa ministra, ten coś tłumaczy, po czym już jest dobrze. Ale dzień później premier mówi, że będzie rozważał, co z tym ministrem… I będzie to robił do poniedziałku.
Ponieważ to nie pierwszy poniedziałek Gowina, to zapewne skończy się jak tamten poprzedni, po odrzuceniu projektów dotyczących związków partnerskich. Panowie pogadają, obaj będą zadowoleni i obaj będą pamiętali tę rozmowę inaczej. Do następnego razu.
A nawet jeśli tym razem skończyłoby się inaczej – to co z tego?
Kolejne medialne odsłony działania obecnej ekipy rządowej przekonują, że premiera Tuska merytoryka działania ministrów obchodzi bardziej niż umiarkowanie. Jeżeli w sprawie kluczowej – bezpieczeństwa energetycznego – nie istnieje coś takiego jak polityka rządu, tylko nieskoordynowane samodzielne działania trzech resortów – to przestaje dziwić, że gdzieś ktoś pojechał, coś tam z Rosjanami podpisał, a premier nie umiał nawet ukryć zaskoczenia kiedy się o tym dowiedział.
Każdy z ministrów działa jak Gowin – samodzielnie, według własnego wyczucia. Trudno nawet im zarzucić, że nie realizują polityki rządu – bo jak można realizować politykę, której nie ma? Ocena żadnego z ministrów nie miała nic wspólnego z jego działalnością – zawsze była to wypadkowa wizerunku medialnego i bieżącej potrzeby partyjnej. Schetyna czy Grabarczyk zniknęli z rządu, bo było to pożądane z racji układania partii, Budzanowski czy Kwiatkowski – bo pozycji w partii nie mieli.
Gowin, jeśli zostanie odwołany, to nie dlatego że plótł bzdury o zarodkach – ale tylko wtedy, kiedy Tusk uzna, że będzie miał w tym korzyść dla układu w PO – partii i klubie.
Niestety, na czele polskiego rządu nie stoi premier. Rządem kieruje przewodniczący partii, dla którego funkcje ministerialne są narzędziem do zarządzania platformianym stadem. Tusk to polityk o dużych umiejętnościach, lecz wypalony, nie komunikujący się z nikim poza bezpośrednim zapleczem pochlebców. Polityk, któremu trudno jest znaleźć cele, a zatem i motywację do jakiegokolwiek działania.
Dobrze znamy odpowiedź na pytanie Donalda Tuska, czy coś poza władzą jeszcze łączy polityków PO. Nie łączy ich żaden system ideowo-światopoglądowy, który mógłby kreować politykę rządu. Nadal nie mają z kim przegrać. Nie mobilizuje ich nic, poza wsobnymi rozgrywkami i ustalaniem pozycji w stadzie na wypadek, gdyby przewodnik znalazł jakąś posadę w strukturach międzynarodowych.
I mają nieprawdopodobne szczęście, że tak impotentnemu rządowi dane jest funkcjonować w znakomitej dla Polski koniunkturze. Tylko w takiej dryf może udawać żeglowanie.
