Ten mizerny wynik unaocznia dziwaczność sytuacji. Przecież zazwyczaj partie polityczne wystawiają kandydatów na prezydenta przynajmniej po to, by pociągnęli w górę popularność partii. Tutaj mamy sytuację odwrotną: partia usiłuje ciągnąć wynik swojego kandydata. Według przytaczanych przez media anonimowych wypowiedzi polityków PiS prezes Kaczyński wyznaczając Dudę na kandydata partii nie zażądał od niego zwycięstwa, lecz „przyzwoitego” wyniku. A jaki wynik można uznać za przyzwoity? Duda ma podobno zbliżyć się do sondażowych wyników swojej partii, a najambitniejszym celem jest przegrana, ale dopiero w drugiej turze.
Zatem wybory nie są dla PiSu okazją do zdobycia władzy, lecz smutną koniecznością, którą trzeba odfajkować przy w miarę jak najmniejszych stratach. Teraz, po trzech miesiącach kampanii Dudy już wiadomo, że nie porywa on tłumów, więc dla osiągnięcia ambitnego celu jakim jest druga tura liderzy PiS wychwalają publicznie… kandydatkę lewicy Magdalenę Ogórek. Bo mają nadzieję, że uszczknie ona Komorowskiemu chociaż ze trzy – cztery punkty procentowe i w ten sposób zepchnie jego wynik poniżej 50%, a wtedy będzie druga tura i będą mogli mówić, że Duda zyskał zaufanie wyborców, odniósł sukces itd.
Prawo i Sprawiedliwość miało pięć lat na przygotowanie dobrego kandydata, który by pozwolił zwiększyć poparcie dla tej partii. Miało struktury, pieniądze z budżetu państwa, zaplecze. Jednak w tym czasie zajmowało się czymś dokładnie odwrotnym: utrącaniem wszelkich kandydatur we własnym łonie, które mogłyby zagrozić dominacji Jarosława Kaczyńskiego. Kto wyrastał do popularności dającej nową szansę partii ten – jak Zbigniew Ziobro – wylatywał z partii, bo był brany za potencjalne zagrożenie dla prezesa. Politycy PiS zamiast się zajmować kreowaniem kandydatów na prezydenta to ich wycinali, żeby się przypodobać Kaczyńskiemu. Znając stosunki panujące w partii można się domyślać, że co rozsądniejsi sami temperowali swoje ambicje i chodzili do Prezesa, aby go zapewniać, że w życiu nie myśleli o tym, by budować swoją osobistą pozycję polityczną.
Teraz PiS zbiera żniwo tej bezsensownej polityki. Kiedy trzeba było wyznaczyć kandydata na prezydenta RP nie było ani jednej osoby, która mogłaby stanowić konkurencję dla Bronisława Komorowskiego i trzeba było wystawić nieznanego i niedoświadczonego urzędnika, a potem angażować siły i środki tylko po to, żeby chociaż wyborcy PiSu o nim usłyszeli. Dla debaty publicznej to oczywista strata, bo zamiast poważnej dyskusji mamy kolejną nieistotną paplaninę nieistotnych ludzi, a w dodatku urząd głowy państwa jest po prostu deprecjonowany. Ale oprócz tego kandydatura Dudy odsłoniła mechanizmy działania PiS. Wbrew intencjom pomysłodawców wskazują one, że PiS wcale nie jest partią polityczną, lecz po prostu prywatną własnością prezesa. Celem tej organizacji jest zapewnianie mu komfortu materialnego i prestiżowego, nawet jeśli odbywa się to ze stratą dla niej samej.
Członków Prawa i Sprawiedliwości trudno nawet nazwać członkami partii, bo w partiach to członkowie wybierają prezesa, a tu jest na odwrót: prezes decyduje czy będziesz członkiem, czy wylecisz. W zamian za lojalność zapewnia im miejsce w ławach poselskich, a tym mniej ważnym w samorządach. Może to i niewiele, ale jak ktoś nie ma przesadnych ambicji, ani innych możliwości, to całkiem niezła zapłata. Tylko po co tę dziwną ferajnę nazywać partią?
