Rozmowa z dr hab. Arturem Przybysławskim, wykładowcą buddologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, nauczycielem buddyjskim w ośrodkach Buddyzmu Diamentowej Drogi Linii Karma Kagyu.
Przemysław Staciwa: Jak można w kilku zdaniach sprecyzować pojęcie Buddyzmu?
Artur Przybysławski: Buddyzm nie jest religią ani kultem żadnego boga opartego na wierze. Jest właściwie filozofią do przeżycia, której celem jest szczęście wszystkich istot. Jest to jedyna świętość w Buddyzmie. Dla Buddyzmu bogowie nie mają żadnego znaczenia, to wiedza jest wyzwalająca, bo opiera się na doświadczeniu. To, w co wierzymy jest bez znaczenia, bo wiara nie jest wiedzą.
Ci z buddystów, którzy nie doznali oświecenia muszą jednak wierzyć w to, że ono istnieje, muszą zawierzać swoim mistrzom?
Oni mają do nich zaufanie, a to zupełnie co innego, ponieważ zaufanie powstaje w wyniku zgromadzonej wiedzy. Wszystko polega na tym, że mistrzowie nauczają tego, co uczniowie mogą sprawdzić. Ich zaufanie do jeszcze bardziej zaawansowanych nauk, których w danym momencie swojej praktyki nie mogą sprawdzić, wynika z wcześniejszej pozytywnej weryfikacji innych, nieco prostszych przekazów. Tak jak ufamy lekarzowi i jego wiedzy, tak zawierzamy nauczycielom, którzy dali nam metody, dzięki którym już teraz jesteśmy szczęśliwsi, radośniejsi i bardziej wolni.
Co kryje się pod pojęciem oświecenia?
Oświecenia nie można opisać, jest niewyrażalne. Wielcy mistrzowie twierdzą, że można w przybliżeniu próbować je tłumaczyć. Jest to stan, w którym wszystkie właściwości naszego umysłu są rozwinięte w stu procentach. Nasze zdolności do współodczuwania, radości i poznawania stają się absolutne i jesteśmy wtedy nieustraszeni. Spontanicznie pojawiają się wtedy 4 oświecone aktywności, które są podarunkiem dla świata. Dzięki nim możemy ludzi inspirować, ochraniać, łagodzić konflikty i pomnażać wszystko, co pozytywne.
Czym Buddyzm Diamentowej Drogi różni się od innych jego odłamów? Jakie są jego charakterystyczne cechy?
Buddyzm Diamentowej Drogi to nauki dla tych, którzy mają zaufanie do tego, iż noszą w sobie doskonały potencjał, którego rozwinięcie jest tylko kwestią pracy włożonej we własny umysł.
Często różnice istniejące pomiędzy poszczególnymi szkołami Buddyzmu są wynikiem różnych temperamentów i stylów życia. Buddyzm japoński może zewnętrznie przypominać musztrę, bo po prostu Japończycy dobrze się czują, praktykując w tak określonych ramach. Buddyzm tybetański, zwłaszcza Karma Kagyu jest bardziej jowialny i bliższy mu jest nastrój śmiejącego się wujka, który przy drugim piwie zaczyna opowiadać, jak funkcjonuje świat.
Podstawowe różnice sprowadzają się do wykorzystaniu trzech poziomów nauk, na jakich wykładał Budda. W Tybecie zachowały się najwyższe nauki Diamentowej Drogi, które zapewne najlepiej pasują do szybkiego, współczesnego życia.
Podczas swojego wykładu związanego z łódzką edycją „Przestrzeni umysłu” powiedział Pan, że Buddyzm nie wierzy w duszę ludzką. Co zatem inkarnuje się do kolejnych wcieleń?
W Buddyzmie mówimy, że to, co naprawdę istnieje, jest tym, co patrzy przez nasze oczy i słyszy przez nasze uszy czyli świadomość, zdolność do doświadczania. Świadomość nie jest jednak nie rzeczą, ani obiektem, ani duszą. Bardziej przypomina przestrzeń, z którą bywa nierzadko porównywana. Dopóki nie jesteśmy oświeceni nasza świadomość przeżywa samą siebie w bardzo ograniczony sposób, który nazywa się ego. Ego jest iluzją i to ona się inkarnuje, a do tego jeszcze pochłania dużo energii i sprawia dużo kłopotów.
Czy dla adeptów buddyzmu, którzy pracują nad swoim umysłem, postrzeganie świata jako umysłu może być tarczą chroniącą ich przed niegodziwością i złem świata?
Być może tarcza nie jest stosownym słowem, ale rzeczywiście to umysł decyduje o wszystkim. To, w jaki sposób odbieramy i przeżywamy świat zależy od niego, więc jeśli mamy metody, dzięki którym zmienia się nasz umysł, to zmienia się cały nasz świat. Sytuacja ta jest bardzo komfortowa, gdyż świat zewnętrzny znacznie trudniej poddaje się zmianom. Nawet gdy zmieniamy zewnętrzne warunki naszego życia, robimy to nie dla nich samych, lecz dla poprawy stanu naszego umysłu. Dlaczego nie zacząć zatem od samego umysłu, skoro to on może być szczęśliwy? Buddyzm zatem kładzie tak duży nacisk na ćwiczenia umysłu, gdyż to jest najkrótszą drogą do szczęścia.
Chrześcijanie przyzwyczajeni do etosu miłosierdzia i niesienia pomocy wszystkim potrzebującym niekiedy utożsamiają Buddyzm z egoizmem. Czy można powiedzieć, że nauki Buddy dopuszczają pewną dozę egoizmu?
Zaczęcie od pomocy samemu sobie nie jest egoizmem, tylko zdrowym rozsądkiem. Gdy ktoś mówi, że Buddyzm jest egoizmem to jedno jest pewne: nigdy nie studiował żadnych tekstów buddyjskich, ponieważ najważniejszą rzeczą w buddyzmie i motorem całego rozwoju jest współczucie dla wszystkich czujących istot, również dla tych, których Chrześcijaństwo nie bierze pod uwagę, czyli zwierząt. Według Chrześcijaństwa zwierzęta nie mają duszy, według buddystów mają umysł, który tak samo jak nasz chce być szczęśliwy. Jeżeli ktoś twierdzi, że Buddyzm jest egoizmem, to jest to dowód na to, że nie wie o czym mówi – nie rozumie słowa Buddyzm, albo słowa egoizm. Najprawdopodobniej nie rozumie obu.
Jeśli przyjąć, że jedną z nadrzędnych wartości w Buddyzmie jest współczucie i współodczuwanie, także w stosunku do zwierząt, to czym można tłumaczyć spożywanie mięsa przez część buddystów i duchowych przewodników Buddyzmu np. lamów?
W przypadku Buddyzmu tybetańskiego sprawa jest oczywista. Gdy mieszka się na wysokości 5 tysięcy metrów w Himalajach, to mało jest roślin, które można jeść, a tamtejsi ludzie nie mogą żywić się tylko śniegiem (śmiech).
Wegetarianizm jest bardzo piękną ideą XX wiecznego człowieka. Opowiem taką historię: Kiedyś jeden z wielkich mistrzów buddyjskich podczas wykładu w Stanach Zjednoczonych poprosił o hamburgera. Uczniowie oczywiście przynieśli hamburgera, ale byli całkowicie zaszokowani, że współczujący mistrz je mięso. Po chwili nie wytrzymali i zapytali go o tę kwestie. Mistrz odpowiedział, że jest to pytanie bardzo dobrych ludzi, któ
rzy nie jedzą mięsa, ale poczęstowali go szklanką herbaty. By ta herbata mogła powstać trzeba zaorać pole, powiedział. Podczas orania pola zginęło wiele zwierząt, które żyją w ziemi. Później zasadzono rośliny wymagające pielęgnacji. Podczas pielęgnacji zginęło bardzo wiele istot mieszkających na tych roślinach. Podczas ścinania i zasuszania rośliny, śmierci uległy kolejne żywe istoty mieszkające w nich. Na koniec, podczas gotowania herbaty również zginęły istnienia, więc to co mi podaliście jest w rzeczywistości nie szklanką herbaty, lecz szklanką krwi.
Zostawmy więc Tybetańczyków w spokoju. Czy jednak nie można wyjść z założenia, że oczywiście nie uratujemy wszystkich istnień, ale możemy przynajmniej minimalizować ich cierpienie? Mieszkańcy, na przykład Europy mogliby swobodnie obyć się bez zabijania i spożywania zwierząt.
To wszystko się zgadza. Jednak w takim razie sądzimy, że zabicie jednej krowy jest znacznie bardziej dramatyczne niż unicestwienie 100 tysięcy owadów na polu kukurydzy. Chyba, że ktoś kto pije herbatę ma pewność, że zabija mniej istot. Wedle nauk buddyjskich owad ma taki sam umysł jak krowa. Dopóki nie jesteśmy oświeceni, dopóty będziemy zabijać. Każda wizyta w toalecie i spuszczenie wody w ubikacji przyczynia się do śmierci wielu istnień. Ten temat można więc demonizować, lub podejść do niego w bardziej rozluźniony sposób. Nigdy natomiast nie dopuszczamy do sytuacji, gdy zwierzę jest zabijane na naszą prośbę, to inna kwestia.
Czy Buddyzm może stanowić ciekawą propozycję dla społeczeństwa doby postępującej komercjalizacji i poszukiwania natychmiastowych recept na życie?
Jest zdecydowanie propozycją dla ludzi poszukujących czegoś trwałego, ludzi którzy chcą czegoś więcej niż tylko dobrego samochodu i dużych pieniędzy, co jest dosyć nudne i stosunkowo łatwe do uzyskania. Codzienne życie bazujące na chodzeniu do pracy i wieczornym wylegiwaniu się przed telewizorem, nawet w najpiękniejszym domu jest naprawdę bardzo nudne (śmiech). Trzeba jednak jasno powiedzieć, że Buddyzm nie był, i nigdy nie będzie religią dla mas, gdyż wymaga dużej pracy nad samym sobą.
Jak przedstawia się kondycja buddyzmu w katolickiej Polsce?
Jeśli chodzi o ośrodki Linii Karma Kagyu, to w naszym kraju jest ich 70. W każdym dużym mieście znajduje się nasz ośrodek. Dla porównania w Grecji jest ich około 5, w Hiszpanii kilkanaście. Myślę, że Słowianie są uduchowioną nacją i przejawiają bardzo duże otwarcie na Buddyzm. Nie przeszkadzamy sobie z kościołem katolickim. Do kościoła katolickiego idą ludzie, którzy chcą w coś wierzyć, do ośrodków buddyjskich przychodzą ludzie chcący coś wiedzieć. Zatem zupełnie sobie nie przeszkadzamy.
Niekiedy ludzie zachodu słyszący słowo „medytacja” spodziewają się, że wytrwała praktyka może dać efekt w postaci fajerwerków takich jak zyskanie specjalnych zdolności. Czy to w ogóle jest możliwe?
Prawdą jest, że słowo medytacja bardzo obrosło mistycznymi wyobrażeniami. W języku tybetańskim medytacja jest traktowana bardzo normalnie, słowo znaczy tyle co „stabilny umysł”. Medytacja jest sposobem na posiadanie wglądu w umysł i szansą na to by był on królem, a nie poddanym. Polega na bardzo uważnym przyglądaniu się procesom, jakie zachodzą w umyśle i eliminowaniu rzeczy dla nas przykrych. Medytacja służy temu, by lepiej i mądrzej żyć, a nie widzieć aurę. Jaki jest z tego pożytek? Ważne jest to czy potrafimy komuś pomóc. Oczywiście medytujący umysł jest bardziej otwarty i więcej może, dlatego efektem ubocznym może być to, że czasem przewidzimy coś zanim to nastąpi, etc., ale jest to absolutnie normalna sprawa.
Z jaką doktryną polityczną Buddyzm mógłby się możliwie najbardziej utożsamiać?
Buddyzm stara się unikać polityki, ponieważ trudno w niej zachować szczerość i czyste ręce. Mieszanie duchowego rozwoju z polityką nigdy nie przyniosło dobrych efektów, o czym świadczy historia świata. Jeżeli zaś przyjmiemy, że najogólniej rzecz biorąc utylitaryzm jest poglądem, w którym mówi się, że najważniejsze jest największe dobro jak największej ilości istnień w najdłuższej perspektywie, to takie spojrzenie mogłoby się zgodzić z buddyjskim punktem widzenia.