Cztery lata temu podobnie duża pula kandydatów dała Republikanom kandydata Trumpa i doprowadziła Wielką Starą Partię do stanu przypominającego bardziej Partię Regionów Janukowycza niż formację Lincolna, Eisenhowera czy choćby rodziny Bushów.
Dwudziestu siedmiu. Tylu kandydatów na kontrkandydata Donalda Trumpa stanęło początkowo do prawyborów Partii Demokratycznej w tym „sezonie wyborczym”, choć dwanaścioro zdążyło się już wycofać. Mowa tutaj jedynie o osobach rzeczywiście kandydujących na urząd prezydenta, nie o rozmaitych parodystach czy apostołach egzotycznych kultów (a tacy w amerykańskich wyborach startują regularnie). Prawie każde z grona dwudziestu siedmiu kandydatów jest lub było członkiem Kongresu, gubernatorem bądź burmistrzem. Z żadnego z kandydatów na kandydata nie mogą być jednak Demokraci tak naprawdę zadowoleni, sama zaś kampania przebiega w sposób burzliwy i, zdaniem krytyków, szkodliwy dla interesów partii, wyborców i kraju. Cztery lata temu podobnie duża pula kandydatów dała Republikanom kandydata Trumpa i doprowadziła Wielką Starą Partię do stanu przypominającego bardziej Partię Regionów Janukowycza niż formację Lincolna, Eisenhowera czy choćby rodziny Bushów. Choć amerykańskiej lewicy nie grozi analogiczna degrengolada, dotychczasowy przebieg prawyborów ukazał mocne podziały ideologiczne wewnątrz partii, poważne braki kandydatów na jej lidera, a także wady samego procesu, który ma go – lub ją – wyłonić.
Zacznijmy od pytania, jakim cudem dwadzieścia siedem osób uznało jednocześnie, że nadaje się na prezydenta Stanów Zjednoczonych? W poprzednich prawyborach Demokratów wystartowało zaledwie pięcioro kandydatów, z czego trzech zrezygnowało na względnie wczesnym etapie. W tym cyklu takich rezygnacji mieliśmy już dwanaście, ale konkurentów do tytułu jest wciąż trzykrotnie więcej, niż na początku zeszłego wyścigu – a poważne szanse ma wciąż co najmniej piątka kandydatów. Ba, gubernator Patrick i burmistrz Bloomberg postanowili dopiero co przyłączyć się do wyścigu.
Oczywiście większość z puli kandydatów nie liczy poważnie na wygraną. Część z nich chce jedynie zwrócić uwagę na pewną ideę czy problem; milioner Tom Steyer na kryzys klimatyczny, a przedsiębiorca Andrew Yang na propozycję powszechnego dochodu podstawowego. Niektórzy, jak były już kandydat Beto O’Rourke, próbuje w porę skorzystać na potencjalnie efemerycznej popularności. Inni kandydaci, szczególnie ci młodsi, budują swoją rozpoznawalność na przyszłe wybory albo biorą udział w wyścigu o dalsze miejsca – o fotel wiceprezydenta bądź pozycję w rządzie. Byłe już kandydatury zasiadających w Senacie Kamali Harris i Kirsten Gillibrand, a także słabnąca w oczach kampania senatora Bookera pasują jak ulał do tej kategorii. Każde z nich nie miało nic do stracenia i wszystko do zyskania, a w senackim krześle wygodnie będzie im czekać na lepszy moment. Przecież były senator Joe Biden ubiega się o nominację prezydencką już szósty raz, i nikt nie zabroni im pójść w jego ślady. Reszta mierzy jeszcze niżej, próbując zgarnąć kontrakt telewizyjnego komentatora albo zwiększyć sprzedaż swoich książek. Tak tylko można interpretować kandydaturę „spirytualistki” i autorki poradników życiowych Marianne Williamson czy idiosynkratycznej hawajskiej congresswoman Tulsi Gabbard.
Nawet jednak będąc świadomym tych motywacji, trudno oprzeć się wrażeniu, że wielu kandydatów dość bezwstydnie żąda od wyborców gratyfikacji swoich ambicji, nie dając im nic w zamian. Nie każdy szeregowy kongresman czy świeżo upieczony senator ma kwalifikacje na urząd prezydenta. Nie każdy w miarę rozpoznawalny i energiczny młody polityk jest nowym Obamą. Pomijając z litości iście groteskowe przykłady braku kwalifikacji i wyróżniających się propozycji programowych w rodzaju kongresmana Swallwella, wspomniana już senator Harris nie potrafiła wytłumaczyć wyborcom, dlaczego właściwie startuje na prezydenta. „Bo jako czarna senator z Kalifornii mam pewne szanse i chciałabym spróbować” – tak brzmiała jej jedyna, zdaniem wielu komentatorów, odpowiedź. Burmistrz Nowego Jorku, Bill de Blasio, postanowił wystartować mimo wyjątkowo niskiej popularności wśród nowojorczyków i poważnie zaniedbując przy okazji obowiązki swojego obecnego urzędu.
W morzu miałkich i niedookreślonych kandydatur utonęło jednocześnie wielu polityków, których jeszcze niedawno uznano by za doskonale sytuowanych, by wyścig wygrać. Tak zdecydowanie centrowy gubernator Monatany Steve Bullock jak i zdecydowanie lewicowy gubernator stanu Waszyngton Jay Inslee odpadli w przedbiegach, mimo że Bullock był w stanie pochwalić się wyborczymi zwycięstwami na Republikańskim boisku, a Inslee szeregiem progresywnych reform i radykalnym programem walki ze zmianą klimatyczną. Senator Booker także nie radzi sobie mimo imponującego CV – prawnik kształcony na najlepszych uczelniach, burmistrz miasta z problemami i senator dwóch kadencji.
Wśród liczących się kandydatów właściwie brak gubernatorów stanowych, choć kiedyś to właśnie urząd gubernatora stanowił trampolinę do Białego Domu – gubernatorami byli np. Reagan, obaj Bushowie czy Clinton. Teraz to Kongres przejął tę funkcję. W przeciwieństwie do członków Kongresu, non-stop bywających w mediach, gubernatorzy niekoniecznie są znani ogólnokrajowej publiczności i trudno im się wybić na rozpoznawalność. Trend ten niepokoi wielu komentatorów, ponieważ nawyki nabrane w wyjątkowo spolaryzowanym Kongresie mogą potencjalnie gorzej przygotowywać do prezydentury niż doświadczenie w egzekutywie. Wielu krytykuje też kryteria kwalifikujące do transmitowanych przez wielkie telewizje debat prawyborczych, dające pierwszeństwo niektórym outsiderom przed wykwalifikowanymi weteranami Demokratycznej polityki, którzy nie zdążyli się jeszcze zaprezentować szerszej grupie wyborców.
Kogo w takim razie popierają owi wyborcy? Pierwsza czwórka wyścigu to wszystko świetni politycy, wyraziści ideologicznie i – poza Burmistrzem Piotrkiem (Mayor Pete) – ludzie o bogatym dorobku. Wszyscy mają też jednak poważne wady. Trójka z nich jest mocno po siedemdziesiątce (ich średnia wieku to 74 lata), a najmłodszy jeszcze przed czterdziestką. Wszyscy są biali, co dziwi, a nawet oburza niektórych w przypadku partii reprezentującej zdecydowaną większość wyborców nie-białych. Wszyscy są ciężkostrawni dla którejś z partyjnych frakcji. Każde wydaje się dość ryzykownym wyborem na czempiona w apokaliptycznej walce ze smokiem imieniem Trump.
Zacznijmy od lidera wyścigu, byłego senatora i wiceprezydenta w rządzie Obamy, Joe Bidena. Trzydzieści sześć lat w senacie i osiem w roli drugiej osoby w państwie daje Bidenowi bodajże najlepsze przygotowanie na urząd ze wszystkich kandydatów ostatnich dekad. Wzruszająca, pełna tragedii historia rodzinna i bezpośredni, swojski styl bycia uzupełniają wizerunek męża stanu o ludzką twarz. Kiedy wspominając o niedawnej śmierci syna i potencjalnego dziedzica Biden mówi wyborcom, że „ochrona zdrowia to dla niego kwestia osobista”, duża część zdaje się mu wierzyć. Nie wierzą mu za to partyjni radykałowie. Dla nich Biden to business as usual, reprezentant starego porządku kosmetycznych zmian i mało wyrazistych różnic między prawicą i lewicą, przyjaciel generałów i grubych ryb, wrogi wartościom Nowej Nowej Lewicy i jej planom totalnej reformy ekonomicznej i obyczajowej. Albo radykałowie, albo Biden – obie strony wiedzą to bardzo dobrze. Ze swojej strony były wiceprezydent zdecydował się zignorować skrajne skrzydło, licząc że jego polityczny kaliber i ideologiczne umiarkowanie przekona Demokratów o jego wysokich szansach w listopadowych wyborach, w których lewica będzie musiała poprzeć go tak czy inaczej – amerykański system jest przecież dwupartyjny. Ze swojej strony radykałowie próbują przypiąć Bidenowi łatki seksisty, rasisty, neoliberała i pseudolewicowca, na razie z miernym skutkiem. Ku zgrozie młodych „przebudzonych” z Twittera były wiceprezydent cieszy się największym poparciem wśród czarnych wyborców, którzy ufają mu jako wiernemu zastępcy Obamy.
Nawet jednak wyborcy umiarkowani zdają sobie sprawę z ogromnej wady, którą obciążona jest kandydatura Bidena – jego wieku. Obejmując urząd Biden byłby równie stary co Ronald Reagan – najstarszy z dotychczasowych prezydentów – opuszczając go. Były wiceprezydent regularnie biega kilkukilometrowe dystanse i odwiedza siłownię, ale jego siedemdziesiąt sześć lat daje o sobie znać w debatach i wywiadach. Nie jest to jeszcze alzheimer, ale Bidenowi daleko do energii i błysku, z jakim niegdyś wygrywał debaty wiceprezydenckie przeciw wiele młodszym od siebie Republikanom. Wiek demokratycznych kontrkandydatów jak i samego Trumpa, zaledwie trzy lata młodszego, nieco niweluje problem, a możliwość, ze Biden w chwili słabości rzuci coś bardziej oburzającego bądź nielogicznego niż Trump, po prostu nie istnieje. Tym niemniej ryzyko, że w ciągu kilku miesięcy pomiędzy otrzymaniem nominacji a właściwymi wyborami prezydenckimi Biden zapadnie na zdrowiu przeraża chyba każdego Demokratę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby Biden był dziesięć albo nawet pięć lat młodszy, nominację miałby w kieszeni. Ale jest i dobra strona jego podeszłego wieku – prezydentura Bidena ograniczona do jednej kadencji (a to chyba najbardziej prawdopodobny scenariusz) jest znacznie łatwiejsza do przełknięcia dla wewnątrzpartyjnych rywali niż dwie kadencje młodszego polityka o podobnych poglądach.
Takim zagrożeniem jest za to Pete Buttigieg (większość Amerykanów też nie wie, jak to wymówić. Butidżidż ma korzenie na Malcie). Zdecydowanie największa sensacja tych prawyborów może się polskim Czytelnikom skojarzyć z Robertem Biedroniem – lewicowy gej poliglota (Biedroń zna 4 języki, Buttigieg 7), burmistrz małego miasta na prowincji. Istnieją jednak także fundamentalne różnice miedzy obu panami, a Buttigieg zdaje się być politykiem jeśli nie większego kalibru, to większych talentów niż Biedroń. Absolwent Harvarda i Oxfordu, Buttigieg od nastolatka planował zostać politykiem i dla kariery politycznej jeszcze przed trzydziestką porzucił stanowisko w prestiżowej firmie konsultingowej McKinsey. Z nowym rokiem dobiegła końca jego druga i ostatnia kadencja na stanowisku burmistrza stutysięcznej miejscowości South Bend w stanie Indiana, w trakcie której zdążył też zostać oficerem rezerwy w marynarce i odsłużyć jako sztabowiec siedmiomiesięczną zmianę w Afganistanie.
Trudno nie odnieść się z sympatią do błyskawicznej kariery i samej postaci przystojnego, elokwentnego i doskonale obeznanego w całości politycznych zagadnień Burmistrza Piotrka, jednak na tle całej reszty czołowych kandydatów jego dotychczasowe osiągnięcia wydają się nieznaczne. Prowadzona obecnie kampania prezydencka jest pierwszą naprawdę poważną operacją polityczną zarządzaną przez Buttigiega, choć trzeba przyznać, ze radzi sobie w niej znakomicie. Jego poparcie wśród czarnych Amerykanów jest jednak zerowe, wśród Latynosów bardzo niskie – a bez tych dwóch grup trudno będzie mu wygrać. Zwycięstwo w walce o nominację byłoby jednak samo w sobie dowodem, ze Buttigieg to unikalny talent, w pełni gotowy na trudy głównej kampanii i stanowiący doskonały kontrast ze starzejącym się, otyłym, bredzącym trzy po trzy Trumpem. Ideologicznie Buttigieg plasuje się pomiędzy umiarkowanym socjaldemokratą Bidenem a dwójką lewicowych radykałów w osobach Elizabeth Warren i Berniego Sandersa. Wyborczy program Bidena składa się z obietnic przywrócenia elementarnych standardów i rządów prawa po prezydenturze Trumpa, powrotu Ameryki na stanowisko kompetentnego lidera wolnego świata i stopniowego budowania w Ameryce państwa dobrobytu na fundamentach położonych przez Baracka Obamę, z uwzględnieniem jednakże potrzeby utrzymania obecnego tempa wzrostu gospodarczego.
Warren – uznana profesor prawa i senator stanu Massachusetts – i Sanders, senacki weteran lewicy i rywal Hillary Clinton w poprzednich prawyborach, chcą zmian radykalnych. Sanders otwarcie nazywa swój program socjalistycznym, co w amerykańskiej polityce jest rzeczą niesłychaną. Choć Warren jest nieco bardziej ostrożna w składaniu obietnic, oboje postulują: utworzenie amerykańskiego ekwiwalentu NFZ w celu objęcia całości społeczeństwa finansowaną z budżetu państwa opieką zdrowotną; prawie dwukrotne podniesienie płacy minimalnej na całym obszarze kraju, płatne urlopy macierzyńskie (tak, w Ameryce nie są normą); szerokie zmiany prawne na korzyść związków zawodowych; anulowanie długów studenckich byłych absolwentów i darmowe studia dla wszystkich chętnych Amerykanów; a do tego ogromne wydatki na modernizację amerykańskiej infrastruktury energetycznej do standardu stu procent źródeł odnawialnych w ciągu najbliższej dekady.
Postulaty te mogą wydać się polskim Czytelnikom zaledwie żądaniem europejskiej normy – w końcu za karetkę czy studia w Europie nie płacimy. Trzeba pamiętać jednak, ze w USA koszty ochrony zdrowia czy pobytu na uniwersytecie są wielokrotnie większe niż w krajach europejskich, z wielu skomplikowanych powodów. Program lewego skrzydła, podobnie zresztą jak programy Bidena czy Buttgiega, zmierza do częściowego ograniczenia tej dysproporcji kosztów przez praktyki antymonopolowe, zapewnienie państwu lepszej pozycji negocjacyjnej vis-a-vis firm farmaceutycznych czy inwestycje w prewencje zdrowotną, ale obiecuje też poszerzenie pakietów opieki posiadanych obecnie przez wielu Amerykanów. Całościowy koszt nie spadnie więc znacząco i będzie musiał zostać przeniesiony na podatników, także tych z klasy średniej. Klasie średniej grozi też potencjalnie obniżenie jakości opieki w porównaniu z posiadaną dzisiaj u prywatnych ubezpieczycieli – dlatego centrum proponuje objecie państwową opieką tylko tych, którzy tego chcą, w obawie przed gniewem wyborców zadowolonych ze swojej obecnej sytuacji.
Łączny koszt wszystkich programów Nowej Lewicy to, według optymistycznych wyliczeń, 40 biliardów (milionów milionów) dolarów w ciągu 10 lat, czyli bagatela dwadzieścia parę procent całego amerykańskiego GDP co roku, i to w dodane do już przewidywanego deficytu 12 biliardów przy utrzymaniu obecnych wydatków. Nawet przychylni lewemu skrzydłu analitycy nie są w stanie doszukać się źródeł finansowania dla tego niesłychanie ambitnego programu. Koniec ulg podatkowych dla najbogatszych, podatki od „wielkich fortun” czy transakcji giełdowych oraz drastyczne a wybitnie niekorzystne dla sojuszników cięcia w wydatkach zbrojeniowych są w stanie sfinansować jeden czy dwa z tych postulatów, ale nie wszystkie z nich. Nie zraża to jednak radykałów, którzy radośnie sięgają po najbardziej optymistyczne z założeń, lub, jak Sanders, otwarcie twierdzą że o źródłach finansowania obietnic rozmawiać będą później. Biorąc pod uwagę, że mowa o sumach wymagających dwukrotnego podniesienia CIT i PIT, nie uspokaja to wielu. Sanders wypada tu jednak wciąż lepiej niż Elizabeth Warren, twierdząca z uporem, że klasie średniej podatków nie podniesie.
Rzeczywistość ekonomiczna może się zresztą okazać dla lewicy mniejszym zmartwieniem niż realia amerykańskiej polityki, tak wyborczej, jak parlamentarnej. Nawet zakładając, że komuś z dwójki Sanders/Warren uda się wygrać prawybory i w wyborach generalnych nie przestraszyć podwyżkami podatków podmiejskiej klasy średniej, kluczowej dla sukcesu Demokratów, prezydent negocjuje budżet z oboma izbami Kongresu, każda z których musi go osobno przyjąć. A Republikanie niemal na pewno utrzymają Senat ze względu na osobliwości amerykańskiego systemu wyborczego, o których pisałem poprzednio. Prawica od dekady stosuje taktykę spalonej ziemi nawet wobec umiarkowanych propozycji budżetowych, a jej obsesją jest przyznawanie ulg najbogatszym. Założenie, że Republikanie zgodzą się na najambitniejszy w historii, i grożący państwu bankructwem, program redystrybucji dochodów, jest wzięte z Księżyca – i trudno mniemać, że senaccy weterani Sanders i Warren tego nie rozumieją. Czy chodzi im zatem o promocję radykalnych idei na przyszłość? O mocną pozycje negocjacyjną? O mocny kontrast z prawicą i przyciągniecie utraconych przez Demokratów na rzecz trumpowskiego populizmu klas niższych? Prawdopodobnie o każdą z tych rzeczy, a także o małą, ale wciąż realną, szansę na zwycięstwo zupełne. Donald Trump o tej porze cyklu cztery lata temu także wydawał się kandydatem nie do pomyślenia.
Jak radzą sobie czołowi kandydaci? W ogólnokrajowych sondażach zdecydowanie, ale nie miażdżąco, prowadzi Biden; w najwcześniej głosujących stanach Iowa i New Hampshire – odpowiednio Buttigieg i Sanders. Elizabeth Warren, której popularność rosła gwałtowanie w ciągu lata i która była nawet przelotnie liderem sondaży, spadła obecnie na czwarte miejsce. Oprócz Wielkiej Czwórki pewne szanse mają jeszcze centrowa senator z Minnesoty, Amy Klobuchar, upatrująca nadziei w powoli rosnącym poparciu w Iowa, tradycyjnej odskoczni do dalszych prawyborczych zwycięstw, i były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, który co prawda dopiero co przyłączył się do wyścigu i w debatach nie uczestniczy, ale zdążył już wydać na spoty wyborcze 120 milionów dolarów, czyli tyle, co reszta kandydatów razem wzięta (inny miliarder wyścigu, Tom Steyer, pozostaje w jego cieniu i raczej liczył się nie będzie). Tylko jakiś ogromny skandal albo nagła zapaść na zdrowiu któregoś z czołowych kandydatów mogłaby dać szansę komuś spoza szerokiej czołówki.
Jaki zatem jest najbardziej prawdopodobny scenariusz? Tego nie wie nikt, a każdy, kto twierdzi, że wie, oszukuje siebie i innych. Zmiennych w amerykańskich wyścigach prawyborczych, szczególnie tych o bardzo licznej puli kandydatów, jest po prostu za wiele. Możemy za to przewidzieć, które momenty będą dla procesu nominacji kluczowe i kiedy poszczególne kandydatury albo nabiorą rozpędu, albo zakończą się porażką.
Pierwszym, a być może najważniejszym takim momentem będą prawybory, a raczej sejmiki (caucuses) wspomnianego stanu Iowa. Rolniczy i zaludniony głównie przez białych stan to miejsce niezbyt korzystne dla Bidena, który jednak może pozwolić sobie tutaj na porażkę. Warren, Buttigieg, a już na pewno Kolbuchar muszą tutaj wygrać albo finiszować blisko lidera, aby utrzymać swoje kandydatury przy życiu. W Iowa liczyć się będzie także popularność wśród wyborców preferujących innych kandydatów jako pierwszy wybór, ponieważ lokalne sejmiki będą w kolejnych rundach głosowania eliminować najsłabszych kandydatów aż pozostaną tylko Ci, których poparcie wynosi 15% lub więcej. Zwolennicy eliminowanych mogą się w kolejnych rundach przyłączać do innego kandydata. Sejmiki 3-ego lutego, a zatem za mniej niż miesiąc.
Następny przystanek to głosujące tydzień później New Hampshire, terytorium Sandersa, kandydata z sąsiedniego Vermont. Mały, biały i idiosynkratyczny stan łączy otwartość na lewicowe idee z dużą dozą lokalnego patriotyzmu i dużym wyczuleniem na uwagę ze strony poszczególnych kandydatów. Tylko Biden i Sanders, jeśli ktokolwiek, mogą pozwolić sobie na przegraną tak w Iowa jak w New Hampshire. Ten, kto wygra oba stany, staje się z miejsca czołowym kandydatem do prezydentury – i obiektem ataków w nadchodzącej debacie. Po Iowa i New Hampshire zakończą za to swoje kandydatury wszyscy ci, którzy nie zdołali uplasować się w ścisłej czołówce w żadnym z tych stanów. Wyjątkiem może być tutaj czarny senator Booker, czekający na stany południa, i miliarder Bloomberg, liczący, ze ogromne nakłady pieniężne odwrócą szalę w późniejszej fazie kampanii.
Głosujące tuż po sobie pod koniec lutego Nevada i Karolina Południowa to bardziej zróżnicowane etnicznie stany, których nie sposób wygrać bez poparcia wyborców czarnych i latynoskich. Nevada również sejmikuje, a dobra kampania w stanie i poparcie związków zawodowych jest kluczowe. Karolinę Południową musi za to wygrać Biden, i to zdecydowanie – jeśli upadłby ten bastion, cała jego kandydatura stanęłaby pod znakiem zapytania.
Największe starcie czeka jednak kandydatów w Super Wtorek 3-ego marca, kiedy to głosować będzie czternaście stanów, w tym wysyłające na partyjną konwencję najwięcej delegatów Kalifornia i Texas. Super Wtorek przetrwa jedynie lider partyjnej lewicy, lider centrum i być może trzeci kandydat centrowy, jeśli Joe Biden okaże się zbyt słaby albo zbyt chory, by wybić się na czoło tej formacji. Byłoby to jednak pewnym zaskoczeniem, podobnie jak pozostanie w wyścigu obojga kandydatów lewicy, którzy działaliby wtedy na zdecydowana niekorzyść własnego skrzydła. Sukces tak centrum jak lewicy wymaga szybkiego zjednoczenia pod jednym sztandarem, czemu tradycyjnie pomaga oferowanie pokonanemu wewnątrzfrakcyjnemu przeciwnikowi stanowiska wiceprezydenta czy sekretarza stanu. Wyścig pomiędzy więcej niż dwójką kandydatów mógłby się zakończyć dopiero decyzją partyjnej konwencji, a więc zostać zdecydowany głosami nie tylko samych wyborców, ale też partyjnych notabli, tzw. superdelegatów, mających przeważyć szalę w razie gdyby werdykt wyborców nie był jasny. To potencjalnie faworyzuje kandydata centrum, o ile w trakcie wyścigu nie okazałby się/ nie okazała obciążona poważnymi wadami.
Jedno jest pewne – tegoroczny wyścig będzie długi, pasjonujący i powie nam wiele o nastrojach społecznych panującym w Ameryce wczesnych lat dwudziestych XXI wieku. Stawki nie mogą być wyższe, a przyszłość bardziej niejasna. Czy podzielona i niepewna własnych celów Partia Demokratyczna zdoła stawić jej czoła? Na razie można mieć po temu wątpliwości. Trudno jednak nie uznać wyższości amerykańskiego systemu wyłaniania kandydatów nad brytyjskim czy polskim odpowiednikiem. Zamiast ustaleń w partyjnych kuluarach czy wyboru głosami wąskiej grupy członków mamy do czynienia z demokratycznym, choć nie pozbawionym wad procesem, będącym jednocześnie testem preferencji wyborców i politycznej sprawności kandydatów. Tak centrum jak lewica otrzymują tu systemową ostrogę do perswazji i argumentacji zakończonej ostatecznym zjednoczeniem w wyborach krajowych. Katastrofalny w skutkach rozłam sił liberalnych, socjaldemokratycznych i lewicowych nie następuje; sekciarskie bańki i kluby wzajemnej adoracji, choć istniejące, zmuszone są do prezentacji swoich idei i konfrontacji z wizją rywali. Trudno nie skonstatować, że nawet w momencie największego od dziesięcioleci kryzysu amerykańskiej demokracji wiele możemy się od Amerykanów nauczyć.
