W niedzielę cała Polska będzie w swoich gminach, powiatach, wsiach i miastach wybierać lokalną władzę uchwałodawczą (rady i sejmiki) oraz wykonawczą (wójtów, burmistrzów i prezydentów). Podczas gdy liderzy sejmowych partii głównym tematem kampanii samorządowej uczynili, zdaje się, katastrofę smoleńską i mord łódzki, gdzieniegdzie w mediach udaje się znaleźć materiały dotyczące stanu polskiego samorządu u progu drugiej dekady XXI wieku oraz wyzwań stojących przed ludźmi robiącymi w tym kraju, jako jedyni, realną politykę. W mojej ocenie dwie kwestie, ściśle ze sobą powiązane, stanowią temat najważniejszy w tej kampanii. Są to: podsumowanie polskiej recepty na wykorzystanie środków unijnych (a czas już na jakieś podsumowania) oraz narastający dług publiczny naszych samorządów.
„Manną z nieba”, „łaską” czy „dopustem bożym” najczęściej określa się fundusze unijne, które trafiły i jeszcze trafią do Polski. W istocie, słowa o szansie na „skok cywilizacyjny” możliwy dzięki temu napływowi celowej, nastawionej na kilka kluczowych dziedzin, gotówki nie są przesadzone i na pewno rację mają ci, którzy twierdzą, że bez tych środków żadną „zieloną wyspą” Polska by w roku 2009 nie była. Jednak każde skomplikowane zjawisko ma swoje pozytywne i negatywne strony. Nie jest inaczej ze środkami unijnymi i koniec obecnej, dość hojnej perspektywy finansowej UE w 2013 roku to dobry moment, aby otwarcie o tym powiedzieć. Środki się skończą, być może zostaną poważnie ograniczone już za 3 lata. Natomiast pewne problemy wywołane przez boom na nie pozostaną i będą się nimi borykać w pierwszej linii właśnie samorządy.
Ma bowiem korzystanie z tych funduszy także i pewien aspekt, który nie zawaham się nazwać wręcz demoralizującym. Wyzwalają one w ludziach odpowiedzialnych lokalnie za ich pozyskiwanie taki rodzaj mentalności, który częściowo prowadzi na manowce. Opiera się to zresztą na czystej psychologii. Po pierwsze, wszyscy o tym mówią i powtarzają, że kto nie skorzysta pełnymi garściami, ten jest skończonym idiotą. Po drugie, skoro „dają”, to trzeba brać. Po trzecie, zawsze znajdzie się coś, na co można je będzie wydać. Pieniądze mają to do siebie, że – w warunkach wolnego rynku (za który dziękujemy Ci, Panie) – zawsze można je wydać. Zawsze można wymyślić jakąś potrzebę, wpaść na jakiś pomysł projektu, napisać wniosek z dopasowanym do wymogów danego programu uzasadnieniem i, bardzo często, uzyskać te środki. Po czwarte, lepiej jest wybudować w zasadzie cokolwiek, aniżeli niczym łoś nie wykorzystać pieniędzy. Zbrodnią nie jest wybudowanie za grube miliony czegoś, czego dana społeczność w sumie nie potrzebuje, skoro 75 czy 85% pieniędzy pochodzi z Unii. Zbrodnią jest nie spróbować po pieniądze sięgnąć. W końcu, po piąte, samorządy biorą udział w pewnym nieformalnym konkursie, kto wyda więcej i sięgają po środki na wyścigi. Sukces nie jest mierzony tym, jak sensowne inwestycje poczyniono (bo to trudno ocenić i porównać), a tylko i wyłącznie w liczbach, ilości zdobytych środków. W sumie nic dziwnego, skoro konstrukcja funduszy karze wykorzystać je w określonym czasie, a potem one przepadają. Trudno w takich warunkach prowadzić rozsądną politykę rozważnego definiowania precyzyjnych potrzeb. Wszystko jest na chybcika, na ilość. Finansowy fast-food.
Mechanizm pozyskiwania funduszy generuje jednak problemy, z którymi gminy i regiony pozostaną. Po pierwsze, zwykle gmina musi najpierw całą sumę wyłożyć samodzielnie, a środki unijne fizycznie wpływają dopiero po jakimś czasie. Ponieważ niemal zawsze sumą taką nie dysponuje, zaciąga kredyt. Poza tym zawsze jest obowiązek wniesienia wkładu własnego. Gminy zaciągają więc dług, od którego spłacać muszą odsetki. Wydawać by się mogło, że skoro tak jest, to będzie się ograniczać do realizacji tych inwestycji, które są najpotrzebniejsze, a nie wszelkich możliwych według zasady „byle więcej”. Tak jednak nie jest. Dobrze ilustruje to język debaty w Gdańsku, ale nie sądzę, aby inaczej nie było w całym kraju. Gdy część zaplecza politycznego prezydenta Pawła Adamowicza, młodzi radni z PO, zakwestionowali zasadność rozmachu budowy Europejskiego Centrum Solidarności przez wzgląd na stan finansów miasta, Adamowicz nie rozumował w kategoriach takich, że rezygnacja z tego projektu oznaczałaby oszczędność wkładu własnego i kosztów utrzymania obiektu w latach późniejszych. Prezydent Gdańska rozumował wyłącznie w kategoriach straty środków przyznanych na ECS z Unii, a bodaj także polskiego budżetu centralnego. Nazwał to stratą, pomimo iż nie byłyby to utracone, źle wydane miejskie środki, a tylko środki, które nie wpłynęłyby z zewnątrz. Oto mentalność powszechna w dobie unijnych dofinansowań.
Dług zaciągnięty na pokrycie wkładu własnego i wyłożenia gotówki to tylko część obciążeń. Wybudowane obiekty trzeba będzie z własnych pieniędzy utrzymać. W Gdańsku problemem będzie nie tylko obiekt ECS, zaplanowany na rzeczywiście bizantyjską skalę projekt z natury non-profit. Miasto obciążą także projekty teoretycznie jak najbardziej „profit”, takie jak hala Ergo Arena i stadion na Euro 2012, PGE Arena. Wiele wskazuje na to, że staną się garbami. Jeśli świat uderzy druga fala kryzysu, trudno będzie zagwarantować w nich program imprez na tyle bogaty, aby można było marzyć o rentowności. W Polsce, w wielu gminach, przez wzgląd na demoralizujący aspekt funduszy, powstało sporo inwestycji, który nie zaistniałyby nigdy, gdyby samorządy musiały dokładnie oglądać każdy wydawany grosz (nawet jeśli ich budżety wynosiłyby tyle, co dziś plus ilość środków celowych, które pozyskują!). Jednak za sprawą funduszy za stratę przyjęto uważać nie oddanie do użytku nierentownej inwestycji, a rezygnację z takiej inwestycji. Świat stanął na głowie.
Epoka funduszy unijnych pozostawi samorządy z poważnymi długami. Gdańsk w 2011 roku planuje deficyt na poziomie ponad 51% rocznych dochodów (które nota bene w projekcie budżetu mogą być nazbyt optymistycznie policzone…). Gdy któraś z inwestycji popadnie w kłopoty, albo w związku z Euro 2012 pojawią się schody, miasto może szybko otrzeć się o barierę 60%. Już w tym roku zastosowano trochę kreatywnej księgowości w postaci pokracznych mechanizmów finansowych, aby uniknąć takiego biegu zdarzeń, mimo iż nominalny dług wyniósł tylko 42%! Co ciekawe, Paweł Adamowicz sytuację, w której dług miasta wynosi 51% rocznych wpływów nazywa „stabilną”, a ów poziom zadłużenia „niskim”.
Polskie miasta po wyschnięciu strumienia z funduszami będą długo pracować nad redukcją swojego zadłużenia. Środki wydane w przyszłych latach na obsługę i spłatę kredytów de facto zmniejszą wysokość sum dziś pozyskiwanych z funduszy – trzeba je odliczyć. To samo można w zasadzie rzec o kosztach utrzymania nierentownych pomników obecnej epoki szczodrości. Niejedna dużo bardziej potrzebna gminom inwestycja będzie wówczas musiała być odwleczona w czasie, ponieważ środki będą potrzebne na zobowiązania wymagalne.
Wtedy może nastąpić też i druga fala rezygnacji z drobnych inwestycji w lokalną infrastrukturę. Pierwsza ma miejsce obecnie. Zwłaszcza duże miasta w epoce funduszy nadają priorytet wielkim inwestycjom, ponieważ na nie dostępne jest dofinansowanie. Oczywiście powstają też ultrapotrzebne drogi i sensowności tych inwestycji kwestionować nie sposób. Ale powstają także „pomniki”. Można, nieco żartobliwie, rzec, że samorządy zaczynają cierpieć na rodzaj „przeciążenia dolmenicznego”, chorobliwej skłonności do stawiania nadmiernej ilości wielkich obiektów, tylko dlatego, że są dostępne środki. Nawet jeśli obiekty te, jak onegdaj dolmeny i piramidy, będą miały praktyczne zastosowanie bliskie zeru (ok, będą działać na „pół gwizdka”). Inwestycje te powstają, ponieważ wzbogacają widokówkę miasta, budują jego prestiż w centrum. Jednak dzieje się to, i podkreślają to masowo kontrkandydaci urzędujących prezydentów – zupełnie niezależnie od konstelacji partyjnych barw, kosztem małych, drobnych, ale potrzebnych w dużych liczbach, inwestycji w osiedlową infrastrukturę, chodniki, szkoły, żłobki, place zabaw, remonty. Te projekty realnie zwiększają jakość życia „szarych” mieszkańców miasta. Jednak muszą one czekać w kolejce, a gdy minie czas funduszy unijnych, będą odkładane na półkę przez wzgląd na długi.