Przede wszystkim kontrowersje wzbudza samo nauczanie religii w szkole. To nie jest bowiem przedmiot nauczania, na lekcjach religii nie jest przekazywana wiedza o religii, ale raczej wpajane są postawy mające charakteryzować osobę wierzącą. Taki przedmiot stoi w rażącej sprzeczności z innymi przedmiotami nauczanymi w szkole i u młodego ucznia może wywoływać chaos poznawczy. Przecież na matematyce nie wpaja się wiary w liczby (swego rodzaju pitagoreizmu), ale uczy się matematyki. Na zajęciach z języka polskiego nie wpaja się wiary w to, że nasz język jest jedyny i wszystkich ludzi na świecie powinno się spolonizować, ale uczy się gramatyki i wiedzy o literaturze.
W szkole, jeśli już, powinno się nauczać religioznawstwa, czyli wiedzy o różnych religiach, przekazywanej od strony kulturoznawczej i religioznawczej, natomiast nie od strony wyznaniowej. Religioznawstwo w szkole nie powinno opierać się na zapraszaniu na każdą lekcję albo księdza, albo imama, albo rabina. Choćby dlatego, że większość religii wyznawanych przez ludzkość już nie ma kapłanów ani wyznawców, a są one nieraz bardzo ciekawe od strony naukowej.
Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów jest zatem zainteresowane wspieraniem Polskiego Towarzystwa Religioznawczego w zabieganiu o wprowadzenie lekcji religioznawstwa do szkół licealnych o profilu humanistycznym. Nawet, gdyby ów przedmiot nie był zbyt często wybierany przez uczniów (byłby to przedmiot dodatkowy), to powstałyby podręczniki dostępne w każdej szkolnej biblioteczce, gdzie każdy ambitny uczeń mógłby się zetknąć z naukowym podejściem do religii. Korzyści płynące z religioznawstwa są oczywiste. Obok wiedzy pozwalającej lepiej badać inne kultury (również te dawne, nieistniejące obecnie), religioznawstwo uczyłoby tolerancji, a także pewnego sceptycyzmu, bo przecież wszystkie obecnie istniejące religie są tylko dziedziczkami tych dawniejszych, żadna nie powstała tak naprawdę od zera. Argumentem przeciwko religioznawstwu jest czas, polscy uczniowie mają za mało lekcji biologii i matematyki, więc może lepiej dodatkowe godziny przeznaczać na te przedmioty… To samo zresztą dotyczy lekcji etyki, która najczęściej jest jednak traktowana jako alternatywa dla religii, a nie przedmiot sam w sobie. Żałuję, że zamiast etyki uczeń nie ma w szkole do wyboru całej filozofii, której etyka jest tylko działem.
Jak już wspomniałem na wstępie, państwo polskie obecnie promuje zajęcia z religii, płacąc za nie. Rodzice uczniów widząc, że „wszystkie” dzieci uczęszczają na religię często nie chcą wyłamywać się z tłumu i też posyłają swoje pociechy na te praktyki wyznaniowe, często nawet wtedy gdy są ateistami i mają złe zdanie o nauczaniu religii. Przypuszczam, że w Polsce większość rodziców – ateistów posyła swoje dzieci na lekcje religii. Istnieje tu zatem spory nacisk społeczny, który przerzucenie finansowania religii na osoby rzeczywiście religią zainteresowane powinno zmniejszyć.
Dla większości działaczy prolaickich wątpliwy jest jednakże sam fakt nauczania religii w szkole, niezależnie od tego, kto za to płaci. Już samo to jest formą nacisku i promocji. Oczywiście, aby to zmienić, trzeba by renegocjować konkordat, zaś całkowite zerwanie konkordatu wymagałoby zmian w konstytucji. Większość posłów i posłanek, wybranych w demokratycznych wyborach, nie jest zapewne chętna do walczenia o zmiany w konkordacie. Pisanie w tej sprawie petycji z mizerną ilością podpisów nie jest najlepszym argumentem. Nie dziwię się ludziom wierzącym, którzy sugerują, iż raczej należy wybrać swoich posłów i posłanki, zamiast uważać, że tysiące (bo nie miliony) głosów powinny być uważane za głos społeczny konieczny do uznania.
Problem nauczania religii sięga jednak dalej. Wydaje mi się, że w małym miejscowościach religia nauczana w szkole może być bezpieczniejsza dla wolności intelektualnej uczniów, niż religia nauczana w salkach katechetycznych. W małych miejscowościach i tak wszyscy wszystkich znają, zatem wyniesienie religii ze szkół nie zmieni siły nacisku religijnej większości na niereligijnych rodziców, aby nie odstawać od reszty. Tymczasem religia w salce katechetycznej może odbywać się pod jeszcze mniejszą kontrolą osób rzeczywiście przygotowanych do nauczania dzieci i młodzieży, niż ta która odbywa się w szkole. Oczywiście religia w szkole nie podlega dyrekcji szkoły, ale przypisanemu do danej diecezji biskupowi, tym niemniej jest szansa, że inni nauczyciele zwrócą uwagę na to, że w danej szkole na lekcjach religii dzieje się coś niedobrego, po czym wraz z dyrekcją szkoły będą wywierać nacisk na biskupa danej diecezji. Oczywiście ta wątpliwość dotyczy tylko małych miejscowości, w większych miejscowościach, gdzie łatwiej rozpłynąć się w tłumie, przeniesienie nauczania religii ze szkół do salek katechetycznych zmniejsza nacisk na rodziców. Czyli ogólnie większość Polaków i Polek na przeniesieniu religii ze szkół do salek katechetycznych z pewnością skorzysta.
Ale problem nauczania religii sięga jeszcze dalej. Warto bowiem zadać sobie pytanie, czy rodzić powinien mieć prawo zrobić z dzieckiem dowolną rzecz jeśli chodzi o podstawy jego wykształcenia. Sądzę, że wielu Polaków uzna, że dajmy na to Amisze czy niektórzy Romowie nie mają prawa bronić dostępu do edukacji swoim dzieciom. Ich tradycje i ich religie skłaniają ich do tego, aby dziecko nie było poddane procesowi nowoczesnej edukacji. Tym niemniej wielu z nas, jak i też prawo polskie, stoi na stanowisku, że w tym wypadku dobro dziecka pod postacią dostępu do powszechnej edukacji jest ważniejsze od „widzi mi się” rodzica. Małe dziecko samo z siebie najczęściej nie będzie walczyć z matką i ojcem o prawo chodzenia do podstawówki. W takiej sytuacji prawo polskie zgadza się na to, aby za dziecko z jego matką i ojcem walczyło państwo.
Na lekcjach religii wpaja się młodym ludziom rzeczy moim zdaniem nieprawdziwe. Za tych młodych ludzi decydują ich rodzice. Jednocześnie dzieci w wieku pierwszych klas szkoły podstawowej są bardzo podatne na przekazywane im treści i zdaniem części psychologów część z nich zostaje im wdrukowana na zawsze. Na przykład wielu ateistów, którzy zerwali z wiarą w boga, mimo to zgadza się z nauczaniem Kościoła w dziedzinie stosunku do kobiet, do mniejszości seksualnych, do wartości życia i cierpienia, do własnej śmiertelności (według badań co czwarty polski ateista wierzy w zmartwychwstanie). Oczywiście osoba wierząca, czytając ten akapit, zaprotestuje. Zauważy, że choć moim zdaniem nauczanie religii to przekazywanie nieprawdy, to zdaniem wierzącego rodzica jest zupełnie odwrotnie. Zatem niech każdy wychowuje swoje dzieci po swojemu – ja na ateistów, a on na katolików.
Brzmi to z pozoru sensownie. Ale jednak religie mają totalną wizję świata i ich wpływ na ludzkie myślenie jest bardzo silny, bo nawet gdy dana osoba odrzuca wpajaną jej w dzieciństwie religię, to i tak wiele z jej dogmatów zostaje w tej osobie nadal (jak choćby często stosunek do własnej śmiertelności etc.). Dla osoby wierzącej jednakże moje argumenty materialistyczno – racjonalne wydadzą się równie obce, co jej argumenty z dogmatyki katolickiej (jak i protestanckiej, czy muzułmańskiej). Być może więc warto szukać kompromisu dla dobra dzieci i promować pokazywanie w szkole różnych punktów widzenia, w tym filozofii i religioznawstwa? Byleby nie kosztem lekcji biologii i matematyki…
