W 1989 roku napisałem o pedofilii pracę magisterską na Wydz. Pedagogiki UW, pod kierunkiem prof. Andrzeja Jaczewskiego. Dysponowałem ok. setką akt spraw karnych z całej Polski z roku 1985 (bo tylko prawomocnie zakończonych). Naczytałem się wiele, oj, wiele! Przebrnąłem przez tę lekturę i odchorowałem. I rzetelnie opisałem.
Wśród tych akt nie było ani jednego przypadku sprawcy w koloratce. Przyznam, że fakt ten w ogóle mnie wówczas nie zainteresował. Przyjąłem do wiadomości, że to odzwierciedlenie rzeczywistości. Miałem przegląd wszelkich zawodów, środowisk i relacji rodzinno-wychowawczych, ale ani jednego księdza. Ani mnie, ani promotora, ani recenzenta to nie zaskoczyło. Dlaczego? Bośmy nie brali pod uwagę takiego wariantu i ewentualności.
Kler bowiem w tamtych czasach otaczał nimb bojownika o wolność i demokrację. Budziło wprawdzie pewne zdziwienie, że na co dzień nie każdy proboszcz czy przeor, czy jak tam oni się zwą, staje w opozycji do złej władzy, aleśmy te przypadki usprawiedliwiali konspiracją, albo przynajmniej dyplomacją…
No, i „zło dobrem zwyciężaj”… Heroizm księdza Popiełuszki spływał na jego kolegów automatycznie, sprawiedliwie, czy też nie. Nigdy w Warszawie, w rejonie, w którym całe życie mieszkałem, nie wybudowano tylu nowych kościołów, a w ich najbliższym sąsiedztwie okazałych plebanii, co w pierwszej, a zwłaszcza drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku, a więc za panowania generała Jaruzelskiego.
Jako licealista, potem student mogłem obserwować co najmniej 30 mokotowskich obiektów sakralnych, które wznoszono wówczas z cegły klinkierowej, wbrew rzeczywistości, która przeciętnemu zjadaczowi chleba jawiła się jako impas i regres, bieda z nędzą, stan wojenny i cmentarz nadziei. Na osłodę owej mizerii katolicy chadzali do parafii, gdzie ksiądz rozdzielał dary z Zachodu. Takie to były czasy…
Moja praca magisterska, gdy patrzę z perspektywy czasu, szczególnie w obliczu tej wiedzy, którą teraz nabywam, okazała się obarczona błędem i niepełna. Nie z mojej winy, lecz z przyczyn obiektywnych: pedofilia kościelna nie była penalizowana. Nie podlegała ściganiu z tego powodu, że nie była w ogóle ujawniana.
To prawda, jak należy przypuszczać, i co podnoszą obecnie obrońcy dobrego imienia kościoła, że pedofilia objawia się w każdym środowisku. Czy równomiernie, to już inna sprawa, bo należy też założyć, że szczególnie tam, gdzie potencjalny zwyrodnialec dysponuje łatwym dostępem do dzieci i cieszy się a priori dużym społecznym zaufaniem i szacunkiem.
Przede wszystkim jednak tam, gdzie jest chroniony przez swoich mocodawców, może liczyć na ich pobłażanie, czy nawet przyzwolenie, i wraz z nimi stoi ponad prawem.
Kiedy byłem dzieckiem, a urodziłem się raptem dwie dekady po zakończeniu wojny, powszechnym obyczajem społecznym było przedmiotowe traktowanie dzieci. Idee korczakowskie upodmiotowienia małoletnich nie znajdowały żadnego posłuchu, były kompletnie zarzucone. Mogły być traktowane jako fanaberia. Podstawowym refrenem, które słyszeliśmy była obelżywa śpiewka, że „dzieci i ryby głosu nie mają”…
W tym sensie na przestrzeni mojego życia dokonała się ogromna obyczajowa modernizacja. Towarzyszy jej bliźniacza rewolucja, a mianowicie wysiłek równouprawnienia kobiet. Dla mojego pokolenia wciąż pozostaje szokujący obrazek młodego ojca, który pcha wózek dziecięcy… Owszem, próbuję traktować to jako zwyczajne, lecz mimo wszystko z tyłu głowy wciąż doskwiera poczucie, że nietypowe… Bardzo to chwalę i popieram, i mam wyrzuty sumienia, że nie dość gorliwie wyręczałem żonę, gdy miałem taką szansę…
Chcę przez to powiedzieć, że pomiędzy latami 80. XX wieku a dzisiejszymi dokonała się niesłychana rewolucja w dziedzinie kształtowania stosunków rodzinnych i porzucania fatalnego dziedzictwa patriarchatu. Postulaty środowisk feministycznych i apele postępowych pedagogów wciąż nie zostały spełnione, ale są słyszalne i trwa przemiana.
Czy młodzi mężczyźni w naszym kraju są przygotowani mentalnie i emocjonalnie na przyjęcie roli partnerów kobiet, w tym roli kompetentnych opiekunów i wychowawców własnych dzieci? Jednostkowo na pewno, ale czy już statystycznie? Powątpiewam…
Jaką postawę krzewi w tej mierze oficjalny i ogólnospołeczny wychowawca, namaszczony przez państwo, czyli kościół katolicki? Cóż, śmiem podejrzewać, że skłania się ku tradycji i to tej najbardziej fundamentalnej, a więc z całą pewnością nie korczakowskiej… „Dzieci i ryby głosu nie mają, i baby też nie mają!”
W ostatnich tygodniach recenzujemy działalność kościoła we wszelkich dziedzinach naszego życia społecznego. Obejrzeliśmy film „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, konwencję wyborczą Roberta Biedronia z jego postulatami, wysłuchaliśmy wystąpienia Leszka Jażdżewskiego, surowego krytyka mariażu tronu i ołtarza, a teraz przeżywamy film Tomasza Sekielskiego „Tylko nie mów nikomu”.
Bacznie przypatrujemy się reakcjom kościelnych hierarchów. Nawet szczera ekspiacja już nas nie wzrusza, gdyż traktujemy ją jako gest poniewczasie. Liczymy na przyjazd wysłannika papieskiego, który zrobił porządek z episkopatem chilijskim.
Debata społeczna na temat korzyści czy też strat z aktywności kościoła na naszej scenie politycznej zbiega się z kampanią wyborczą nieprzypadkowo: wprawdzie duchowni nie kandydują, lecz przecież wspierają takich a nie innych kandydatów partyjnych.
Należy sobie żywo uświadomić, że Polską nie rządzi dziś tylko PiS, ale także jako równoprawny partner – kościół katolicki. I jeśli mamy zastrzeżenia do funkcjonowania państwa, to właśnie pod rządami tych obu podmiotów. Jeśli chcemy obarczyć odpowiedzialnością decydentów, to ich obu naraz, gdyż działają wspólnie i w porozumieniu. Władza bowiem świecka podzieliła się prerogatywami z władzą religijną.
_____________
Fot. prywatna: Zbiórka na powodzian, 1997 (organizowana przez TVP; zbierałem z córką).
