Nie będę oceniał negatywnie tłumów, które chcą korzystać z mocy tych dni. Świadomość funkcjonowania w pewnej wspólnocie, o zbliżonych celach i dążeniach, a także poglądach, dobrze wpływa na samopoczucie i zdrowie psychiczne. Do pewnego stopnia jest nawet pożądana. Można poczuć się kimś, w z góry zdefiniowanej drodze. Odpowiedzialność za ten świat jest ograniczona, bo przecież ktoś w górze nad nim czuwa. I choćbyś miał najgorsze i najnudniejsze życie, jeśli „wyrzekłeś się zła”, czeka cię nagroda w niebie. Gdzie? Tam, gdzie po śmierci wszystko się wyrówna, ustatkuje. Gdzie wielki i doskonały Bóg wynagrodzi niedoskonałości świata, który stworzył (sic! – na swoje podobieństwo). A co z cierpieniami i brakami? „Ofiaruj je Jezusowi, który cierpiał za nas na krzyżu. W ten sposób odejmiesz cząstkę jego cierpienia”. Tak, tak, wszystko ku większej chwale bożej i rajskiemu życiu po śmierci.
Przepraszam, nie kupuję tego. Dalej nie wartościuję, jednak wyrażam wątpliwości co do tak niematerialnego podejścia do zdecydowanie materialnego świata. To kolejny temat zastępczy, mydlący światu oczy, że rzekomo Polska wciąż jest krajem ultrakatolickim, w którym miłość bliźniego łączy się z wyrzutami sumienia, a grzech z łaską uświęcającą. Celowo mieszam tego typu abstrakcje, gdyż – obawiam się – nie tylko dla mnie nic one nie znaczą. Gorzej – nawet jako twory czysto życzeniowe do niczego konstruktywnego nie prowadzą. Jeszcze gorzej – jeśli już, to przyczyniają się do konserwowania pewnych postaw „pozarozumowych”, zagrożonych fundamentalizmem. A stąd już niewielki krok do tragedii i wybuchów, nie tylko wewnętrznych typu ekstazy świętych.
Tam gdzie kończy się rozum, zaczyna się wiara. To największy problem. Mimo że wielu uczonych teologów, księży matematyków i fizyków, próbuje się rozprawić z rozumieniem religii w sposób racjonalny – niby na potrzeby nawracania ateistów, a tak naprawdę głównie dla części wątpiącej inteligencji katolickiej – nie mogą wycofać się z jednej, najważniejszej w tym kontekście hipotezy: wszystko pochodzi od jakiejś istoty nadrzędnej, ponieważ nic nie może się dziać samo, nic z niczego nie powstaje. Niestety, przy zdroworozsądkowym podejściu do spraw początku i końca świata każdy taki wywód prędzej czy później legnie w namacalnych gruzach. Bo przecież – truizm – zbyt wiele rzeczy dzieje się tak po prostu, bez przyczyny, by wierzyć w wielki i nadprzyrodzenie uświęcony cykl przyczynowo-skutkowy: od poczęcia do zbawienia.
Dlatego dla mnie wizyta papieża Franciszka w Polsce znaczy bardzo niewiele. Dopatruję się w niej, owszem, korzyści ekonomicznych. Podobno na samych pakietach pielgrzyma zarobiono dwieście milionów złotych, a kolejne trzysta–pięćset milionów mają zostawić uczestnicy ŚDM, biorąc pod uwagę całość ich pobytu w Polsce. Na szczęście dla gospodarki nie wszyscy „gospodarze” zapewniają gościom wikt i opierunek za modlitwę, czyli za nic.
Ale to, co powiedział i jeszcze powie papież Franciszek, zupełnie mnie nie interesuje. To polityk-dyplomata. Ma mówić zgodnie z zasadami taniej retoryki – ładnie i składnie, taka jego społeczna rola. Niczego to nie zmieni i w żaden sposób nie wpłynie na losy świata ani tym bardziej Polski. Szczęśliwie minęły czasy, gdy papież trząsł nim w posadach i bezkarnie okradał suwerenne państwa poprzez podatki na rzecz Państwa Kościelnego, wymuszane ekskomunikami i innymi środkami duchowego przymusu. Dwudziestowieczny postęp technologiczny i – poniekąd z nim związany – kryzys autorytetów i ich nieomylności sprowadził papieża do roli pionka na szachownicy światowej polityki, i to tylko tej uwzględniającej kraje uznawane za katolickie (w samej Europie jest ich co najwyżej kilka). Wraz ze śmiercią Jana Pawła II – konserwatora starego porządku, przynajmniej nad Wisłą – skończyła się też era nietykalności polskiego kościoła, zasłużonego na wielu polach nadużyć cielesnych i duchowych: od niepłacenia podatków po wykorzystywania dzieci do celów mało, za przeproszeniem, zbożnych.
Zbiorowe histerie trwają co najwyżej kilka tygodni. O wyjątkowej – smoleńskiej – nie będę wspominał nawet na prawach wyjątku potwierdzającego regułę. Patrzenie przez mgłę wyraźnie szkodzi nie tylko wzrokowi, przytępia również inne zmysły. Ostre kształty bolą wtedy zdecydowanie bardziej, ale najczęściej wtedy, gdy już jest za późno, by coś zmienić. Ale w przypadku Krakowa a.d. 2016 tak nie będzie. Jeśli Wrocław, jako Europejska Stolica Kultury 2016, wnosi do takowej bardzo niewiele (choć, co słuszne i zbawienne, zostają po tym fakcie ślady w postaci szeroko rozumianych dzieł i lepiej opłaconych ich autorów), o tyle Kraków tylko potwierdzi odpowiedź na pytanie, stawiane wieloaspektowo przez nowe „Liberté!”: Tak, katolicyzm w Polsce się nie przyjął. Co konstatuję bez wazeliny.
Media, hipokrycko zwłaszcza te zsekularyzowane, będą przez kilkanaście dni piać na cześć Franciszka-reformatora, który oprócz kilku gestów, oznaczających sprzeciw wobec „urzędowego” bogactwa papiestwa, kilku bardziej liberalnych zdań, wtrąconych między modlitwami (zresztą w duchu teologii wyzwolenia, czyli nihil novi), nic w kościele nie zmienił, bo zmienić nie może. Hierarchia ma się w nim dobrze, przepych również, a pedofilia jest chowana pod baldachimem tudzież zamiatana pod dywan (oczywiście często z podobiznami wielkich świętych KK). Papież może dużo mówić, ale gdy przychodzi do czynów, musi się powstrzymywać. W końcu Watykan historycznie zna jeszcze bardziej wyrafinowane metody na kończenie wymykających się spod kontroli karier niż choćby putinowska Rosja. Strach się nie bać.
Kilkanaście dni? Jeśli nie wydarzy się coś rzeczywiście istotnego, mającego realny wpływ na życie i funkcjonowanie w tej części świata, typu kolejne zamachy: terrorystyczne, antydopingowe lub na ordynację wyborczą, porządkujące personel w budżetówce, począwszy od ciecia w wiejskim domu kultury. (Jesienią – według wtajemniczonych w plotki na górze, oczywiście tej ziemskiej, krajowej – będziemy żyć w jeszcze ciekawszych czasach).
Dlatego po prostu się dziwię, stojąc trochę z boku, ale – siłą rzeczy i dewocji kilku bliższych członków rodziny – wywodząc się z tej właśnie tradycji. Taka karma w tym terrarium (terrorium?). Nie chcę być złym prorokiem – choć w istnienie proroków, niezależnie od ich intencji, nie wierzę – ale zbyt długie, sztucznie hurraoptymistyczne oderwanie od rzeczywistości zbyt dużej części społeczeństwa może przynieść bardzo odczuwalne skutki, i to raczej nie w sferze duchowej. Strzeżonego rozum strzeże. Bez Alleluja – i do przodu!