W minionym tygodniu odbyła się w Sopocie druga edycja Europejskiego Forum Nowych Idei. W centrum zainteresowania był tym razem los Europy w przyszłej globalnej grze geopolitycznej i ekonomicznej.
Podczas gdy bodaj najważniejszym mówcą i gościem forum był prof. Zbigniew Brzezinski, który wygłosił pierwszego wieczoru wykład zarysowujący relatywnie konserwatywną doktrynę średniookresowej prognozy rozwoju geopolitycznego oblicza świata, to jednak najbardziej zastanawiające tezy padały z innych ust. Postanowiłem je tutaj zebrać.
Jak niezwykle trafnie już w słowie otwarcia zauważyła Henryka Bochniarz, rekomendacje dla europejskiej polityki, sformułowane rok temu przez EFNI 2011 w tzw. deklaracji sopockiej, można by po prostu powtórzyć i się rozejść zamiast debatować ponownie. Było to szczere podsumowanie roku totalnej niemocy i impotencji w działaniach liderów Europy i jej najsilniejszych państw. Najdrobniejsze elementy, co do których udało się uzyskać jakąś tam, połowiczną zgodę, odtrąbiano jako „przełomowe” sukcesy i wyglądano z napięciem poniedziałkowej reakcji rynków na owo blagierstwo. Taka jest praktyka obecnej polityki, brutalnie mówiąc.
W dwóch różnych panelach precyzyjnie problem z naszymi kontynentalnymi elitami ujął ponadto prof. Aleksander Smolar. Zacytował w zasadzie kuluarową wypowiedź premiera Luksemburga Junckera, który miał rzec, iż politycy w Europie w zasadzie wiedzą, jakie środki są potrzebne, aby relatywnie szybko przezwyciężyć obecny kryzys. To nie problem niewiedzy, a tego, że kalkulacja wyborcza jest dla mich czynnikiem decydującym. „Mogę reformować, ale muszę przecież wygrać następne wybory” (skąd my to znamy?).
Oczywiście całą klasę polityczną można w kontekście tej niemocy i oportunizmu kolektywnie łajać od prawa do lewa. Ale problem nie jest jednowymiarowy, co pokazała krótka wymiana zdań pomiędzy prof. Smolarem, Jeremim Mordasewiczem, autorem tych słów i szefostwem „Liberte!” w kuluarach po debacie profesora z Benjaminem Barberem. Bo jeśli autor reform przegra wybory, to nowa ekipa może je po prostu odkręcić, w efekcie czego jego „ofiara” z kariery politycznej pójdzie na marne, a on okaże się skrajnie naiwnym osłem (i znów: skąd my to znamy, czyż opozycja w Polsce nie zapowiada ponownego obniżenia wieku emerytalnego ku naszej narodowej zgubie?!). Nie ma tutaj dobrego wyjścia. Nie jest nim sytuacja m.in. polska, w której główną alternatywą dla niemrawych rządzących są populiści, trybuni, fanatycy i maestra nieodpowiedzialności za kraj. Taka sytuacja daje niemrawym dobre alibi dla niereformowania, bo jaki sens dla kraju z reform niebawem przekreślonych? Dlatego Smolar ceniłby sytuację w stylu niemieckim, gdzie u władzy wymieniają się dwie duże partie z koalicjantami, które wszystkie zachowują odpowiedzialność i pomimo bojowej retoryki nie anulują kluczowych reform poprzedników. Tyle że, co zauważył autor tego tekstu, sam prof. Smolar dostrzega także zagrożenie dla demokracji w sytuacji braku jaskrawych różnic programowych pomiędzy partiami głównego nurtu, ponieważ na takim podglebiu rośnie opozycja antysystemowa. Tak źle, tak niedobrze.
Problem przyszłości demokracji okazał się niezwykle istotnym wątkiem dyskusji na EFNI, co dobitnie pokazuje powagę sytuacji w Europie. Dyskusja o przyszłości europejskiego modelu socjalnego, która zapewne miała w założeniu toczyć się, zgodnie z hasłem całego forum, z „perspektywy biznesu”, szybko porzuciła te tory i toczyła się z perspektywy obywatela. Pytanie o przyszłość modelu socjalnego w Europie w tym kryzysie nie jest już pytaniem o wysokość podatków, zakres wolności gospodarczej czy wolumen redystrybucji środków przez państwo. Dziś jest to pytanie o przyszłość liberalnej demokracji na Starym Kontynencie, a więc pytanie, którym nie tylko i nie przede wszystkim jest zainteresowany świat biznesu. Po traumatycznych wydarzeniach lat międzywojennych, po pożodze lat 1939-45, system polityczny państw Europy na zachód od żelaznej kurtyny został ufundowany na kompromisie pomiędzy zwolennikami wolności gospodarczej i stronnikami bezpieczeństwa socjalnego. Koślawy, chwiejny i często nie bez racji krytykowany model welfare state umożliwił trwanie zasadniczo kapitalistycznej gospodarki rynkowej w społeczeństwach, w których demokratyczna większość w zasadzie powinna teoretycznie preferować egalitarystyczny socjalizm. Mechanizmy państwa dobrobytu „kupowały” głosy robotników dla liberalnej demokracji skutecznie odciągając ich od popierania tendencji skrajnie lewicowych. Udostępnienie wielu świadczeń socjalnych także dużym połaciom klasy średniej generowało przekonanie, że państwo dobrobytu jest dla wszystkich, nie tylko podklasy najuboższych freeriderów. Kryzys ujawniający niemożność dalszego finansowania państwa dobrobytu stawia przed nami pytania i zmusza do refleksji: czy proste cięcia i likwidacja państwa dobrobytu nie zagrożą liberalnej demokracji jako takiej, co już na pewno nie jest po myśli liberalnych krytyków socjalnych przerostów.
Nie ma oczywiście prostej odpowiedzi na to pytanie. Lech Wałęsa mówi, że obecny model kapitalizmu nie przetrwa, a zniesie go nowa rewolucja. Tyle że rozwiązanie, które proponuje w zamian, to po prostu antywolnościowy zamordyzm. Poruszające sugestie z ust historycznego przywódcy antykomunistycznej rebelii. Adam Michnik wierzy w znalezienie rozwiązań centrowych, czyli zachowania tych elementów państwa dobrobytu, które są kluczowe dla przetrwania politycznego konsensu wokół naszej liberalnej demokracji, a likwidacji marnotrawstwa środków, czyli faktycznie garbu, pod ciężarem którego cały ten kruchy układ zaczyna się ewidentnie łamać. Brzmi bardzo sensownie, ale gdy dojdziemy do szczegółów, trafimy na te same paraliżujące dylematy, o których mówił Juncker via Smolar.
W szczegóły zagłębił się angielski myśliciel Philipp Blond, człowiek niesamowicie elokwentny. Jego analiza opiera się na jednej jasno postawionej tezie: jeśli liberalna demokracja ma przetrwać, to liczba ludzi będących stakeholders w tym modelu porządku społeczno-politycznego nie może zejść poniżej liczby, stanowiącej swoistą masę krytyczną. Kryzys, ubożenie, zjawisko prekariatu, redukcja liczebności klasy średniej prowadzą więc do negatywnego scenariusza, uprawdopodobniają zaistnienie w przyszłości Europy nowego typu autorytaryzmu. Blond żąda przestawienia zwrotnic, rezygnacji z uporczywego promowania wielkiego biznesu i większego wsparcia władz publicznych i zapisów prawa dla firm małych i średnich. To one stwarzają dziś najlepsze perspektywy dla nowych miejsc pracy. To niezwykle trafna uwaga. Problem w tym, że i tutaj trafiamy na dylemat premiera Junckera, tyle że od innej strony. Nie od strony wyborców skłonnych karać za reformy, a ze strony sponsorów politycznych kampanii, nader często będących zarządami właśnie wielkich koncernów i oczekujących konkretów za swoje pieniądze po wyborach.
Blond opowiada się za redukcją transferów, które składają się na państwo dobrobytu. Uważa, że ich wysokość generuje kryzys finansów publicznych, więc powinny być one ograniczone do pomocy najuboższym. Słuszne to jest, zgodne z polityką rządu torysów i liberałów w Westminsterze, także ja się pod tym podpiszę. Ale dostrzegam taki oto kłopot, wręcz zaklęty krąg. Gdy w sytuacji realnej groźby redukcji dochodów klasy średniej w Europie odciąć ją od świadczeń z arsenału państwa dobrobytu, to stracą oni, sfrustrowani, wszelki interes w podtrzymywaniu tego europejskiego konsensu, który powstał po 1945 r. W nieco zmodyfikowanej formie ziści się prognoza Petera Sloterdijka o konflikcie beneficjentów i sponsorów systemów socjalnych, przy czym owi sponsorzy wcale nie będą bogaczami, którzy z łatwością mogą sobie pozwolić na czesne prywatnej szkoły lub rachunki takowej kliniki. Jeśli klasa średnia jest filarem liberalnej demokracji, a w obecnej mizerii potrzebuje transferów socjalnych, aby swój status klasy średniej w ogóle podtrzymać, to czy cięcia państwa dobrobytu nie spowodują, iż przestanie ona być stakeholders i przyczyni się na pierwszej linii do przełomu ustrojowego? Nie widzę obecnie na to pytanie jednej, prostej odpowiedzi.
Na problemy demokracji nakłada się postępujący proces złego przygotowania rosnącej grupy obywateli do pełnienia roli suwerena. Prof. Barber trafnie dostrzega problem nie tylko w niewystarczającym przygotowaniu edukacyjnym, ale także w zmanipulowaniu przeciętnego wyborcy przez media. Do obywatela nie dociera już informacja, tylko przeideologizowany, stronniczy punkt widzenia, którego celem nie jest polepszenie czyjegokolwiek oglądu, a kształtowanie politycznych żołnierzy dla takiej czy innej partii. Co więcej, ludzie nie poszukują już informacji obiektywnej, tylko komunikatów potwierdzających i umacniających ich wcześniejsze poglądy. Tak dochodzi do radykalizacji, zacietrzewienia, zaognienia politycznej wojny. Także w Polsce.
A co dalej z Unią? Radykalne scenariusze to tylko intelektualna zabawa. W takich kategoriach do potraktowania są wizje prof. Friedmana, który pozostając zakładnikiem stylu myślenia ukształtowanego w rezultacie II wojny światowej przepowiada dezintegrację UE i powrót do polityki koncertu mocarstw z XIX wieku. Ma rację, że ekonomiczna prosperity była i jest jedynym mocnym fundamentem integracji europejskiej, ma rację, że w czasach kryzysu interesy narodowe dominują, a inne tożsamości niż narodowa w zasadzie nie istnieją w publicznej debacie. Jest jednak w błędzie widząc w obecnej sytuacji coś trwałego, a w tym co, osiągnięto w latach 1945-2008 coś przejściowego i bezpowrotnie utraconego. Każdy kryzys się kończy, a prawdopodobieństwo tego, że z tym będzie inaczej jest takie samo jak prawdopodobieństwo efektywnej realizacji starej jak świat idei międzymorza przez Polskę.
Dużo bliższy prawdy jest Benjamin Barber. Jego analiza obecnego kryzysu w UE z kolei każe porzucić nadzieje, że kryzys stanie się impulsem dla wprowadzenia procesów europejskich na drogę ku pełnej integracji politycznej. Nic na to nie wskazuje. Optymistyczny scenariusz jest tak samo nierealny jak pesymistyczny. Czeka nas „more of the same”. Czyli półśrodki, dryf, pewne ulepszenia, niektóre nietrafne, niestety dalsza, sięgająca szczytów absurdu komplikacja nakładających się na siebie struktur instytucjonalnych. W końcu kryzys ekonomiczny skończy się naturalnymi siłami rynku, a liderzy w Europie ogłoszą, że go „przezwyciężyli”. Dlaczego tak? Dlatego, że Unia od zawsze była, powiada Barber, projektem integracji gospodarczej, a więc projektem skierowanym do bankierów, finansistów, biznesmenów. Nie do obywateli. Zawsze brakowało wymiaru integracji politycznej, dlatego nie wykształciła się obywatelska tożsamość europejska. Podejmowane teraz środki, takie jak unia fiskalna, wspólny nadzór bankowy, itp., w sposób oczywisty nie są więc rozwiązaniem dla wskazanego przez Barbera deficytu. Przeciwnie, to reakcja na miarę psa Pawłowa, który nie jest w stanie swoich stałych nawyków przezwyciężyć, nie wchodzi dlań w grę odważna zmiana reguł gry, ambitne projekty, nowe sposoby myślenia. Idea integracji europejskiej cierpi na przerost wymiaru gospodarczego nad duchowym, a obecne działania rozziew ten powiększają.
Z kilku wskazanych powyżej powodów rekomendacje EFNI 2012 są wizjonerskim grochem rzucanym o politykierską ścianę. Można niestety śmiało założyć, że za rok Henryka Bochniarz znów otworzy forum sugerując możliwość prostego powtórzenia zeszłorocznych rekomendacji jako nadal aktualnych, palących i nabrzmiałych. Jeśli głos EFNI 2013 ma być bardziej słyszalny, to rekomendacje warto uzupełnić krytyką. Krytyką uczciwą i merytoryczną, niemniej pozbawioną też asekurantyzmu i wrażliwości na etykietę. Krytyką skierowaną pod adresem konkretnych ludzi, pełniących w Unii i państwach członkowskich wysokie funkcje, ludzi, którzy obecnie zawodzą, nie będąc inspirującymi liderami i silnymi przywódcami, jakich w Europie dramatycznie wyglądamy.