W ostatnich dekadach standardem stało się nazywanie liberalnej formy rządów „liberaną demokracją”. Pierwsze zasady liberalizmu w pełni dają się pogodzić tylko ze stanem uporządkowanej anarchii, a więc rodzącej się spontanicznie struktury konwencjonalnych reguł. Nawet niedoskonałe ustroje liberalne skłaniają się ku minimalizacji rządu. Demokracja wiąże się natomiast historycznie z dynamiczną, ekspandującą sferą kolektywnych wyborów, przybierających postać dużego rządu. Ożenek „liberalnej” z „demokracją” jest mniej więcej tak samo spójny jak „rząd małoduży”.
— Anthony de Jasay, „Analiza fundamentów liberalizmu”, [w:] Leszek Balcerowicz, „Odkrywając wolność. Przeciw zniewoleniu umysłów”, Zysk i s-ska, Poznań, 2012, s. 284
Jako klasycznemu liberałowi nie podoba mi się ustrój polityczny i społeczny dominujący w większej części świata. Uważam, że ideał wolności osobistej został zniszczony dążeniem do równości materialnej i kolektywnego podejmowania decyzji. W istocie można powtórzyć za Herbertem Spencerem (Jednostka wobec państwa):
Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.
Postaram się więc pokrótce wyjaśnić jak do tego doszło, streszczając wykład Anthonego de Jasaya w słowackim Konserwatywnym Instytucie M. R. Štefánika, dodając przy okazji kilka moich własnych uwag, rozbudowując pewne kwestie i kończąc wywód swoimi wnioskami. (Plus śródtytuły są ode mnie.)
1. Państwo i religia
Znaczna część historii europejskiej była zdeterminowana partnerstwem dwóch instytucji: państwa i religii. Za tym instytucjami, jak to często w historii bywa, stały dwie idee: suwerenności i boskiego objawienia. Partnerstwo to w dużej mierze było przyczyną pokojowego rozwoju Europy przez bardzo rozległy czas, ale było też przyczyną w kilku przypadkach wielkich katastrof.
Na gruncie logiki mogą zaistnieć tylko trzy rodzaje relacji pomiędzy tymi dwoma partnerami (a w zasadzie pomiędzy dowolnymi dwoma stronami). Pierwszą z nich jest przypadek, w którym obie strony współpracują i czerpią ze swoich wspólnych wysiłków wspólne korzyści realizując taki czy inny cel. Innym możliwym przypadkiem jest sytuacja, w której państwo próbuje zdominować religię. Trzecim przypadkiem natomiast jest relacja, w której to religia próbuje zdominować państwo. Przez większą część historii Europy mieliśmy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem, ale istnieją także liczne przypadki historyczne, w których można było dostrzec jeden z kolejnych dwóch, ekstremalnych, przypadków, w których równowaga była zagrożona, a wynik niemal zawsze był gorszej jakości. Pokój w historii świata zwykle był owocem równowagi, pokojowej koegzystencji i współpracy.
Jednym z takich przypadków, gdy jedna strona próbowała zdominować drugą, jest związana z datą 25 stycznia 1077 r. W dniu tym odbyła się pokuta króla niemieckiego, późniejszego cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Henryka IV przed papieżem Grzegorzem VII. Kolejne pokolenia historyków określili to wydarzenie nazwą „podróż do Kanossy” (a znacznie później „sporem o inwestyturę”). Władca imperium teutońskiego próbował przejąć prerogatywę nadawania biskupstw dotąd będącej w rękach biskupa Rzymu. Biskupstwa w owych czasach suwerennie rządziły potężnymi połaciami ziemi i znaczną częścią ludności królestwa. Był to zatem zamiar przejęcia władzy politycznej. Papież, rzecz naturalna, przeciwstawiał się zuchwałemu królowi. Napięcie narasta, aż w końcu Papież decyduje się na rewolucyjny krok – grozi ekskomuniką wszystkich poddanych Henryka IV, jeśli nie odmówią politycznego posłuszeństwa względem niego – tj. jeśli go nie obalą. Zabieg ten przyniósł mu całkowity sukces w tym sporze. Henryk IV jest zobowiązany do pokuty przed zamkiem w Kanossie.
Przeciwnym przypadkiem – kiedy to państwo zdominowało religię – była tzw. Niewola awiniońska w trakcie XIV wieku, kiedy to papież był marionetką w rękach francuskiego króla. Jeszcze innym przykładem takiej relacji jest secesja Kościoła poddanych króla angielskiego od biskupa Rzymu – od tej religii, która właśnie po reformacji została nazwana katolicyzmem „rzymskim” – czyli utworzenie Kościoła anglikańskiego przez Henryka VIII w 1536 r. Jest to typowy, w zasadzie idealny przykład religii państwowej – kompletnego braku autonomii oficjeli eklezjalnych.
Wszystkie inne przykłady relacji, pokojowej i owocnej koegzystencji czy też skonfliktowanego współżycia partnerów, pokazują, że religia, czyli chrześcijaństwo, pełniło rolę religii państwowej. Dla przykładu, po wojnie trzydziestoletniej (1618-1648), wydarzeniu absolutnie niszczycielskiemu i bezsensownemu, które w znacznym stopniu było wojną religijną (chodziło też o osłabienie rodu Habsburgów), zostaje ustanowione swego rodzaju modus vivendi: Cuius regio eius religio, tj. książę terytorium określa religię panującą (w owym czasie oznaczało to, że jeśli książę był protestantem, religią państwową jego księstwa miał być protestantyzm, a jeśli był katolikiem religią państwową zostawał katolicyzm). Wyjątkiem w tej wojnie jest Francja, która stanęła po przeciwnej stronie w konflikcie religijnym. We Francji silny ruch protestancki w XVI wieku wywalczył Edykt nantejski, król nadał swoim poddanym protestanckim wolność wyznawania swojej religii. Kilka dekad po wojnie trzydziestoletniej, w 1685 r., Ludwik XIV uchwala Edykt z Fontainebleau, który po prostu odwołuje Edykt nantejski i unicestwia wolność wyznania protestantów, co w praktyce sprowadzało się wygnania z Francji setek tysięcy Hugenotów częściowo do Prus, częściowo do Anglii i częściowo Holandii, gdzie uformowały tam bardzo ciekawe i oryginalne francuskie społeczności.
Partnerstwo tych dwóch instytucji zakończyły wydarzenia trwające przez niemal wiek, znane dzisiaj jako Oświecenie (choć zważając na poziom intelektualny „dzieł” antyreligijnych owego czasu, należałoby ten okres nazwać raczej „Zdziecinnieniem”). Prymitywne ataki na chrześcijaństwo były cechą oświeceniowych pisarzy, które nie jest łatwo im odpuścić – nie ze względu na obiekt ich antypatii, ale ze względu na upodlenie europejskiej kultury intelektualnej, za które zasadniczo są odpowiedzialni. Nie owijając w bawełnę: to było haniebne zachowanie.
2. Falsyfikacja i weryfikacja
Niemniej ostatecznie wynikiem Oświecenia było uświadomienie Europejczyków, że istnieją dwa rodzaje twierdzeń, które radykalnie się różnią i nie należy ich ze sobą mieszać. Pierwsza grupa tych twierdzeń dotyczy prawdziwości i fałszywości – jest to tzw. domena wiedzy. Są to zdania, które są albo prawdziwe, albo fałszywe – a ostatecznym sposobem rozstrzygnięcia w tej sprawie są dwie metody sprawdzania: weryfikacja (dowód, że coś jest prawdą) i falsyfikacja (dowód, ze coś fałszem). Jeśli słuszność twierdzenia została sprawdzone za pomocą jednej z tych metod, to cała dalsza dyskusja na temat tego twierdzenia jest skończona. Prawda albo fałszywość zostały ustalone. Weźmy przykład: ktoś twierdzi, że Ziemia jest płaska, a są sposoby sprawdzenia tego twierdzenia. Sprawa została gruntownie sprawdzona i okazało się, że Ziemia nie jest płaska, ale okrągła (czy dokładniej: jest to kształt zbliżony do elipsoidy obrotowej, kuli lekko spłaszczonej na biegunach). Jakakolwiek dalsza dyskusja na ten temat jest pozbawiona sensu.
Druga ogromna grupa twierdzeń, które nie są ani prawdziwe, ani fałszywe, jest domeną wiary. Dla przykładu, mówisz mi, że jest życie po śmierci. A to nie może być oczywiście ani zweryfikowane, ani sfalsyfikowane. Możesz wierzyć bardzo głęboko, że jest życie po śmierci, ale ktoś inny może rzec: „mój przyjacielu, bardzo cię lubię, ale mylisz się, jesteś w błędzie – nie ma życia po śmierci”. W takiej sytuacji naprawdę trudno jest znaleźć jakikolwiek sens w dalszym dyskutowaniu tej sprawy. On nie ma żadnych narzędzi, aby przekonać ciebie – a ty nie masz żadnych narzędzi, żeby przekonać jego. Wierzenie jest w pewnym sensie suwerenne: nie może być sfalsyfikowane, nie może być zweryfikowane. Wiara należy do sfery metafizyki – sfery poza „fizyką”. Do sfery „fizycznej” należą twierdzenia prawdziwe bądź fałszywe, dla których istnieją ostateczne „fizyczne” dowody sprawdzenia. Osąd należy zawieszać w kwestii wiary, czyli w dziedzinie spekulacji metafizycznych, a sferę wiedzy konsekwentnie podporządkować należy weryfikacji i falsyfikacji. Dyskusje o wyższości jednego poglądu metafizycznego (np. „Bóg jest”) nad drugim poglądem metafizycznym (np. „Boga nie ma”) mają tyle sensu, co rozmowy o wyższości koloru zielonego nad niebieskim. Przekonania metafizyczne to subiektywne impresje, odczucia, intuicje. Dlatego też są tak odporne na racjonalne argumenty.
Wielką zasługą Oświecenia jest zakończenie niemal dwóch tysięcy lat, w których religia pretendowała do głoszenia (sprawdzalnych) twierdzeń prawdziwych (sfery wiedzy). Chrześcijaństwo nigdy nie głosiło, że w i e r z y w życie po śmierci, tylko, że w i e, iż jest życie po śmierci. Chrześcijanie w to wierzą, ja w to wierzę, ty w to wierzysz i papież w to wierzy, ale jeśli ktoś inny w to nie wierzy, no to trudno. Zdarza się. Możemy próbować go przekonać – w istocie Kościół na przestrzeni dziejów podjął ogromny wysiłek w przekonywanie niewierzących – ale ostatecznie, gdy niewierzący ustaje przy swoim, to nic się nie da zrobić. Po prostu nie ma obiektywnych środków falsyfikacji subiektywnych twierdzeń.
Kościół chrześcijański aż do Oświecenia traktował swoje dogmaty wiary, jako twierdzenia prawdziwe, których nikt nie ma prawa poddawać w wątpliwość. Nikt nie ma prawa głosić, że są albo mogą być nieprawdziwe. To wytworzyło niezwykle interesujący rezultat, w którym osoba, która nie miała żadnych wątpliwości co do prawdziwości dogmatów chrześcijaństwa, nie poddawała w wątpliwość także legitymizacji władzy świeckiej. Głównie dlatego, że władza przez znaczną część historii podtrzymywała przekonanie, że nie istnieje prawda poza doktryną Kościoła i że nauki chrześcijaństwa nie są po prostu wiarą, ale prawdą. I to stanowisko, pierwotne względem Oświecenia, było przyczyną wielu wydarzeń tragicznych, znacznego rozlewu krwi i ogromnej przemocy. Przykładem jest eksterminacja katarów w południowo-zachodniej Francji za odmowę porzucenia swojej herezji, która odbiegała od katolickiego nauczania; wydarzenia w trakcie i po rekonkwisty w Hiszpanii; czy też działania inkwizycji, które nie przyniosły chwały Kościołowi; a także wiele, wiele innych, którymi dzisiaj tak chętnie posługują się domorośli antyklerykałowie. Wszystkie te straszne, niszczycielskie, tragiczne wydarzenia mają swoje źródło w tym fundamentalnym logicznym błędzie: konfuzji wiary z wiedzą.
Otwarcie umysłów po Oświeceniu rujnuje przekonanie Kościoła o swoim monopolu prawdy, co zresztą zapoczątkowało jego postępujący upadek aż do naszych czasów. Stopniowo chrześcijaństwo zaczęło być wypierane jako religia państwowa. Ani Kościół nie mógł już wspierać swoim autorytetem władzy monarszej, ani państwo nie mogło już tak otwarcie wspierać Kościoła. Od tej pory, gdy ktoś negował dogmat Kościoła to już nie było zagrożenie, poddawanie w wątpliwość, prawdy, tylko subiektywnego przekonania – wiary.
3. Nowa religia państwowa
Tak więc weszliśmy w okres upadku chrześcijaństwa, jako religii państwowej, który trwał przez cały wiek XIX. Nominalnie oczywiście, chrześcijaństwo wciąż pozostaje religią państwową w wielu krajach, ale de facto staje się nieskuteczne w wywieraniu wpływu na politykę państwa. Coś innego, raczej przerażającego, naprawdę groźnego, zaczyna zajmować jego miejsce. Łatwo jest wytłumaczyć to próżnią, którą pozostawiło po sobie chrześcijaństwo. Próżnia została, a natura ludzka się nie zmienia – człowiek wciąż żywi głęboką potrzebę myślenia wykraczającego poza „fizykę”. Człowiek wciąż potrzebuje sacrum. Sekularna Europa wypierała (i nadal wypiera) tradycyjne spekulacje metafizyczne (religię) nowymi spekulacjami metafizycznymi (konieczności dziejowe, prawa człowieka etc).
W XX wieku próżnię tę chwilowo i w pewnych częściach świata zapełnił faszyzm, narodowy socjalizm i komunizm, ale były to tak absurdalne ideologie, tak odległe od ludzkiej natury, że nie mogły przetrwać dłużej. Upadły pod naporem swoich własnych absurdalnych konsekwencji. Z punktu widzenia historii Europy musiały to być tylko tymczasowe intelektualne aberracje i dewiacje skazane na względnie krótkotrwały żywot. Prawdziwym następcą chrześcijaństwa, jako religii państwowej, był i nadal jest egalitaryzm.
Anthony de Jasay postawił hipotezę dlaczego to właśnie egalitaryzm zajął miejsce chrześcijaństwa na tym bulwarze idei. W XIX wieku nie tylko chrześcijaństwo straciło na znaczeniu, jako zasadnicza siła polityczna, ale także monarchia, jako tzw. boskie prawo. Aż do XIX wieku monarchia była postrzegana, jako posiadająca pochodzenie boskie. Koronacja była sakramentem. W wyniku upadku chrześcijaństwa, monarchia nie miała już podstawy, na której mogła rościć prawa do władzy, straciła legitymizację. Z czasem monarchia przestała być kwestią religijną, a stawała się kwestią cywilną; po prostu, kwestią organizacji państwa. Krok po kroku do monarchii, jako dominującej metody rządzenia, przyłączyła się demokracja – tj. władza królewska zaczęła dzielić się na pewnych ograniczonych obszarach z formami embrionalnej demokracji. Odtąd pewne zagadnienia zaczęły być rozstrzygane przez większość za pomocą głosowania, oczywiście głosowanie nie wszystkich (ba! i dziś nie są to wszyscy – dzieci, wariaci i cudzoziemcy nie głosują), ale określonej klasy społecznej, którą w pewnych krajach stanowiła szlachta (Europa kontynentalna), a w innych był to cenzus majątkowy (np. w Anglii byli to ludzie posiadający dom, którzy płacili za niego roczny podatek wynoszący więcej niż 40 szylingów – tzw. „Forty shilling freeholders”). Na całym kontynencie w pewnych wypadkach dopuszczono do decydowania metodą głosowania większościowego w cechach.
Z biegiem czasu obszar, na którym metoda demokratyczna służyła podejmowaniu decyzji, stopniowo rozrastał się, aż do momentu, w którym prawo wyborcze stało się powszechnym żądaniem, którego każdy mógł się domagać, i któremu europejskie elity intelektualne udzieliły poparcia. Początkowo było to, rzecz jasna, powszechne prawo wyborcze dla mężczyzn, a następnie, na początku XX wieku, wprowadzono także powszechne prawo wyborcze także dla kobiet.
4. Dwie definicje demokracji
Przywykliśmy do szanowania demokracji, bo jesteśmy nieustannie indoktrynowani przez uczonych, media, liderów opinii publicznej i przez samo państwo, że demokracja jest niemal uświęcona, jakby była instytucją religijną. Za wszelką cenę musi być szanowna, utrzymywana i wielbiona. Nie wolno jej krytykować, bo nie jest kwestią subiektywnej opinii, ale kwestią prawdy.
Jest to kompletnie irracjonalny sposób myślenia. Osoby, które upierają się przy demokracji, jako ostatecznej i bezdyskusyjnej metodzie podejmowania decyzji (tzw. „koniec historii”), łączą ją zwykle z takim cnotami ustroju liberalnego, jak wolność słowa, wolność prasy, niezawisłość sądu i praworządność. Podczas, gdy te zalety liberalizmu niekoniecznie muszą z demokracją iść w parze. Głosowanie większości, jak poświadcza historią, może współistnieć z liberalnym ustrojem politycznym, ale też nie musi. Bardziej ścisła definicja demokracji ograniczyłaby się do mechanizmu narzucania decyzji przez większość mniejszości wraz z uznaniem, że każda osoba posiada jeden głos. Fakt, że demokrację wiąże się raczej z wolnością jednostki niż tyranią większości jest dość osobliwym stanem rzeczy.
Teorię o rozdzielności demokracji, jako metody podejmowania decyzji, i ustroju liberalnego, wspierają fakty historyczne: Prusy pod panowaniem Fryderyka II Wielkiego, Francja pod Ludwikiem XV (który zresztą prywatnie narzekał na ograniczające go rządy prawa) czy Austro-Węgry pod Franciszkiem Józefem I były niedemokratyczne i jednocześnie przestrzegały zasad praworządności. W istocie przypadków historycznych jest znacznie więcej. Podobnie jest w przypadku demokracji nieliberalnej: nie tylko historia o niej poświadcza, ale nawet współczesne demokratyczne kraje, jak Ukraina, Rosja czy znaczna czy część krajów afrykańskich, południowoamerykańskich i azjatyckich.
Jaka jest konsekwencja tego, że na początku XXI wieku, większość krajów albo są demokracjami (z cechami liberalnymi – konstytucja ograniczająca władzę, trójpodział władzy, niezawisłość sądu, wolność słowa etc), albo są demokracjami w sensie ścisłym (jeden głos dla każdego, decyduje większość) i niekoniecznie idą w parze z liberalnymi cnotami? Rezultat jest taki, że we wszystkich tych krajach, które mają się za cywilizowane i jednocześnie demokratyczne, polityka przestała być zajęciem poważanym. W istocie stała się haniebną praktyką układania się polityków z większością, aby wywłaszczać mniejszość. Pod takim systemem każdy może stanąć na agorze i powiedzieć: „Obywatele! Przyłączcie się do mnie! Uformujmy większość z nas wszystkich, którzy pragną sprawiedliwości społecznej. Przyłączcie się! Dajcie mi władzę, a ja nagrodzę was progresywnym opodatkowaniem, dzięki któremu będziecie mogli cieszyć się częścią bogactwa tej części społeczeństwa, która zarabia więcej od was.”
Istotą tego systemu jest konkurencja o kadencję dzierżawy władzy. Formę, jaką ta konkurencja przybiera, jest aukcja, w której różne jednostki roszczące sobie prawo do władzy politycznej oferują pakiety redystrybucji: „jeśli wybierzesz mnie, to z ogólnego opodatkowania sfinansuję ci to, tamto, siamto”. Skutkiem tego mechanizmu jest większa równość materialna, jako że poparcie większości można zdobyć tylko pozbawiając własności bogatszej mniejszości. Zawsze będzie to bogatsza mniejszość, bo przeciwna konfiguracja – tj. pozbawienie biedniejszych własności, aby zdobyć głosy bogatszych – zebrała by znacznie mniej środków do przekupienia większości niż ta pierwsza. A więc z punktu widzenia racjonalnej strategii zdobycia większości głosów będzie mniej skuteczna. Choć nie ulega wątpliwości, że w toku – jak ujmował to Friedrich A. von Hayek – „interwencjonistycznego chaosu”, zdarza się redystrybucja od biednych do bogatach (np. uczelnie wyższe, drogi, dofinansowanie kredytów hipotecznych etc). W istocie kto akurat dostanie pieniądze ze wspólnej kasy zależy od trzech wypadkowych: przypadku (często zdarza się, że przepisy prawa działają wbrew intencjom ich twórców), grup nacisku (zwłaszcza tych mających zasadaniczy wpływ na sondaże) oraz przekonań polityków.
Praktyka polityki zatem stała się raczej oportunistycznym mechanizmem redystrybucyjnym, w której co 3/4/5 lat, w regularnych odstępach czasu, władza jest przedmiotem aukcji. Politycy będący u władzy, będą starali się ją zachować zgodnie z regułami demokratycznych wyborów i dominującej kultury politycznej danej społeczności (który ma zasadniczy wpływ na ograniczenia poczynań władzy), a opozycja, która pragnie przejąć władzę, będzie deklarowała co zrobi dla większości, gdy zdobędzie władzę. Rząd, który próbuje ochronić swoją władzę będzie oczywiście odpowiadał na obietnice opozycji, swoimi obietnicami i ich realizacjami w ramach środków, którymi dysponuje, i ograniczeń, które go powstrzymują. Będą to obietnice przynajmniej tak dobre, jak opozycji, ale ich realizacja niekiedy będzie skromniejsza. Obietnica wyborcza staje się zatem podstawowym środkiem do zdobycia władzy. „Nikt nie może wam tyle dać, ile my możemy wam obiecać”. Jest to ciągły, samonapędzający się, niemal automatycznie powtarzający się proces.
Demokracja zatem, jako rządy większości, jest nierozerwalnie związana redystrybucją, która sama w sobie jest paskudną praktyką politycznego przekupstwa. I stąd właśnie wzięła się nowa państwowa religia – egalitaryzm – która mówi, że nie powinieneś rozpatrywać tego w kategoriach sprawiedliwości. To może wyglądać jako jawna niesprawiedliwość względem okradanej mniejszości, ale to tak naprawdę jest realizacja przykazań sprawiedliwości społecznej. Wynika to z faktu, że nierówność jest niesprawiedliwa. Każdy dobry rząd będzie dążył do ograniczenia nierówności. Proces produkcji tworzy nierówność – za każdym razem, gdy ktoś coś produkuje i sprzedaje, staje się bogatszy, a więc nieustannie nierówność się odtwarza. W istocie biedni dzięki produkcji również się bogacą, ale wciąż są relatywnie biedni (względem bogatych). Nie ma znaczenia, że produkcja sprawia, że biedni w wartościach absolutnych się bogacą – najważniejsze jest to, że produkcja tworzy nierówność. I celem rządu jest naprawienie tego defektu procesu produkcji za pomocą systemu redystrybucji na korzyść biedniejszej większości na koszt bogatszej mniejszości.
5. Uzasadnienie dla zrównania
I w ten właśnie sposób podły akt przymusowego wywłaszczenia mniejszości, w celu przekupienia większości, zdobycia jej głosów, staje się imperatywem moralnym. Imperatyw ten zaczyna przypominać dogmat religijny, egalitaryzm natomiast nową religię państwową. Rząd zaczyna służyć moralnemu imperatywowi zniesienia nierówności. Jeśli imperatyw jest tylko przekonaniem (kwestią wiary), to zawsze możemy powiedzieć, że w niego nie wierzymy. Niepodobna przecież udowodnić, zweryfikować albo sfalsyfikować, tezy, że nierówność jest niesprawiedliwością. Jest to kwestia subiektywnego odczucia. Dlatego też od ponad stu lat jest podejmowany gigantyczny wysiłek intelektualistów, aby przekształcić to przekonanie w (obiektywną i sprawdzoną) prawdę. Tak jak niegdyś chrześcijaństwo, wpychało swoje subiektywne przekonania w domenę wiedzy, tak dziś robią to samo egalitaryści ze swoim przekonaniem, że nierówność jest moralnie niedopuszczalna.
Walka o to przekonanie toczy się na dwóch frontach: metafizycznym i fizycznym. W pierwszym przypadku jest to właśnie przedstawianie swoich subiektywnych przekonań (np. „prawa człowieka”) jako sprawdzonych i potwierdzonych twierdzeń, jako prawdę. Nieustannie tworzy się i uświęca przez kapłanów polityki nowe koncepcje metafizyczne, które mają legitymizować ustrój. Innym przypadkiem, bardziej zniuansowanym, jest uzasadnianie tez egalitarnych na gruncie „fizyki”. Najważniejszym przedstawicielem tego nurtu jest filozof i znawca teorii gier Sir Ken Binmore, który twierdzi, że mamy w sobie zakodowany gen egalitaryzmu. (Stąd też, dla przykładu, równość materialna jest tzw. „pierwotnym położeniem” w teorii sprawiedliwości Johna Rawlsa.) Równa dystrybucja zatem nie jest ani utylitarnym zaleceniem, ani imperatywem moralnym egalitarnej quasi-religii – jest empirycznym faktem naszej ewolucji genetycznej. Walka z nim miałaby zatem tyle sensu, co walka z naszą naturą. Z tego punktu widzenia, zwolennicy liberalizmu są nieracjonalni.
Od dziesiątek tysięcy lat człowiek zwykł był żyć w małych bandach zbieracko-myśliwskich (w populacjach 20-25 osób, czyli 2-3 rodzin). Kiedy udało się komuś w takiej grupie zabić woła, wtedy co mógł taki człowiek zrobić z taką górą mięsa? Mógł oczywiście zachować to mięso dla siebie i swojej rodziny, kierując się wrodzoną chciwością, ale nie miał żadnych możliwości zachowania i zakonserwowania tych środków. W istocie nie był nawet w stanie nieść ze sobą ciężaru tego mięsa, bo musiał się wraz ze swoją rodziną i swoim plemieniem nieustannie przemieszczać. Jedynym rozwiązaniem w owym okresie był podział mięsa z innym członkami plemienia. Zatem geny pierwotnego człowieka były kształtowane przez zasadę „dzielić po równo” – tj. nie zachowuj swoich rzeczy dla siebie, ale podziel się nimi ze swoimi współplemieńcami. Gen ten prosperował w społeczeństwach pierwotnych, a ci, którzy go nie mieli i próbowali akumulować swoje zdobycze tylko dla siebie, musieli zginąć w negatywnej selekcji naturalnej, jako że taka strategia przetrwania była niepraktyczna. Zatem cała ludzkość jest wyposażona w geny, które determinują naszą tendencję do zasady „dzielić po równo”. Niektórzy biolodzy ewolucyjni twierdzą, że to wciąż jest nasz dominujący gen. Zatem każdy kto sprzeciwia się ustanowieniu równości, próbuje walczyć z czymś, co jest determinowane genetycznie. Niepodobna zwalczyć ideę, która jest wpisana w nasze geny. Trzeba się z tym pogodzić z tym i zaakceptować nasz naturalny instynkt do równego podziału dóbr.
Krótka odpowiedź jest taka: przez ostatnie dziesięć tysięcy lat, człowiek w znacznej części świata, porzucił życie zbieracko-łowieckie i stał się rolnikiem. Osiedlił się na stałe i zaczął uprawiać zboże. Zbiory z tej uprawy pozwoliły mu nie tylko wyżywić siebie i swoją rodzinę, ale nawet uzyskać zapas – nadwyżkę, która mogła być zachowana przez dość długi czas. Gen egoizmu, gen akumulacji, który okazał się lepszą strategią przetrwania w kulturowej selekcji niż gen „dziel po równo”, gen zbieraczy-myśliwych. Przez ostatnie dziesięc tysięcy lat gen egoizmu zaczął dominować oraz okazał się efektywniejszy w zachowaniu i rozrostu populacji, gdyż okazał się skuteczniejszy w utrzymaniu przy życiu potomstwa.
Niektórzy biolodzy ewolucyjni utrzymują, że gen egoizmu nie ma znaczenia, bo dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko w porównaniu do okresu, w którym rozwijał się gen „dziel po równo”. Można postawić do tego kontrargument: jeśli dziesięć tysięcy lat przystosowania jest zbyt krótkim okresem czasu, aby wytworzyć nowy gen dominujący, który jest najlepszy do przetrwania i pomnażaniu potomstwa. Jeśli dziesięć tysięcy lat to zbyt krótko to również okres, który uformował gen „dziel po równo”, również musi być zbyt krótki, a więc nie ma takiego genu. Jest to po prostu bezpodstawne twierdzenie, że jesteśmy zdeterminowani genetycznie do wiary w moralną wyższość równości materialnej.
Jest to jeden z przykładów próby przekształcenia egalitaryzmu z przekonania (sfera wierzeń) w prawdę (sfera wiedzy). Porażka przekształcenia koncepcji metafizycznej w fizyczną. Drugim, starszym, lecz znacznie bardziej skutecznym, podejściem był, i nadal jest, utylitaryzm, który narodził się w pierwszej dekadzie XIX wieku w pracach Johna Stuarta Milla, który wprowadził koncepcję „użyteczności”, jako swego rodzaju nieuchwytny, nienamacalny byt, który jest związany z ekonomicznymi dobrami i usługami. Im więcej ludzie konsumują dóbr i usług, tym bardziej wzrasta „użyteczność”. Charakterystyczną cechą „użyteczności” jest fakt, że można ją przekazać od osoby do osoby. Czyli jeśli ktoś jest milionerem i kolejne pieniądze, które zarabia, przynoszą mu niską „użyteczność”, to można przekazać te pieniądze do osoby potrzebującej, która odniesie z nich znacznie wyższy poziom „użyteczności”. Dzięki temu zabiegowi „całkowita użyteczność” wzrasta, suma szczęścia ludzkości jest większa. Równa dystrybucja dochodu zwiększa „całkowitą użyteczność”, a zwiększanie całkowitej użyteczności jest podstawowym imperatywem moralnym utylitaryzmu i każdy uczciwy człowiek powinien tak postąpić. I tak utylitarna logika, którą Mill stworzył, aby bronić klasycznego liberalizmu, stała się fundamentem quasi-religijnej doktryny redystrybucji – egalitaryzmu. Doktryny, która znów śmie nazywać swoje roszczenia nie przekonaniem, ale fizyczną prawdą.
Ten pogląd na użyteczność dominował przez ponad wiek w ekonomii i naukach politycznych w krajach anglosaskich, aż do lat 30 XX wieku, kiedy ekonomiści uświadomili sobie, że nie ma czegoś takiego jak „międzyosobowa użyteczność” („interpersonal utility”). Nie da się wziąć użyteczności jednej osoby i porównać jej z użytecznością drugiej osoby. Tym bardziej nie da się przetransferować użyteczności. To jest po prostu fantazja. Książką, która rozgromiła brednie dotyczące użyteczności w ekonomii, była An Essay on the Nature and Significance of Economic Science Lionela Robbinsa.
Wreszcie trzecim atakiem egalitaryzmu było propagowanie idei, że ludzie mają do różnych dóbr „prawa”. Filozofię „prawizmu”(„rightism”) par excellence reprezentuje Powszechna deklaracja praw człowieka proklamowana przez Zgromadzenie Ogólne ONZ 10 grudnia 1948 r. Jeśli przeczytacie ten dokument to łatwo uświadomicie sobie, że autorytetem tej globalnej międzypaństwowej organizacji, propaguje się ideę, jakoby człowiek miał „prawa” do wszystkiego. Aż ciężko w to uwierzyć: masz prawo do jedzenia, do cywilizowanego mieszkania, do dobrze płatnej i interesującej pracy, nawet masz prawo do rozwoju kulturalnego. Masz prawo do wszystkich tych rzecz, bez zająknięcia się w Deklaracji kto ma dostarczyć te dobra, na kim spoczywa zobowiązanie realizacji tych praw. Kto ma do cholery dać ci te wszystkie rzeczy? Deklaracja odpowiada ciszą, ale ta cisza też jest odpowiedzią. Egalitaryści dopowiadają już jawnie: rząd musi zabrać pieniądze bogatym i tymi pieniędzmi finansować „prawa” ludzi. Można uważać ten „prawizm” za oszustwo. Najbardziej kujonowaci, najbystrzejsi obrońcy egalitaryzmu starają się dowieść, że jest to moralnie wyższa, niemal święta doktryna. A jak się rozbierze ją na części pierwsze to od razu widać, że kierując się dobrymi intencjami, egalitaryści zachęcają państwo do grabieży. Trzeba uwolnić redystrybucję od pozorów legitymizacji.
6. Transformacja języka
Proces demokratycznych wyborów wywołujący egalitarystyczną propagandę transformuje język. „Uprawnienie” nie znaczy już to, co wcześniej znaczyło, tak samo „wolność”, podobnie „sprawiedliwości”. Język przyjął jako nawyk zrównywanie słowa „równy” z „lepszy”. Istnieją w każdym języku pary słów, które wartościują: „dobry – zły”, „prawdziwy – fałszywy”, „sprawiedliwy – niesprawiedliwy”, „wolny – zniewolony”, etc. Zadawanie pytania czy „dobry” jest lepszy od „złego” jest pozbawione logicznego sensu, bo te słowa powstały po to, żeby wskazywać na moralną wyższość jednego nad drugim. Każde z tych słów ewidentnie ma oddźwięk pozytywny, a drugie negatywny. Propaganda wpłynęła na język i teraz większości „równy” kojarzy się pozytywnie a „nierówny” negatywnie. Podobnie z parą „demokratyczny – niedemokratyczny”. Tak, jakby wyższość jednego przymiotnika nie zależała od kontekstu w którym on występuje, tak jakby „równy” albo „demokratyczny” nie mógł występować w negatywnym kontekście – np. „równa nędza” albo „demokracja ludożerców”.
Propaganda ta jest zwykłą ligwistyczną manipulacją – naginaniem języka do egalitarnej ideologii. Niemniej okazała się ona tak skuteczna, że nieustannie można się spotkać, np. w prasie, ze zdaniami typu „Dzięki reformom w Brazylii rozmiar biedy w wartościach bezwzględnych zmniejszył się, ale nierówność się zwiększyła”. „Ale” w tym wypadku implikuje, że pierwsza cześć przekazu jest pozytywna, a druga negatywna. W tym zdaniu jest domniemany przekaz, że ta nierówność, która się zwiększyła, jest moralnie zła – bo gdyby nie była zła to nie używano by w takim wypadku słowa „ale”. Zamiast tego powinno się zastosować słowo „oraz”, które wskazywałoby, że nierówność jest moralnie neutralna. Takie zabiegi są prawie niedostrzegalne, jak powietrze, ale wciąż jak mantrę powtarza się, że równość jest lepszy niż nierówność, niezależnie od poniesionych kosztów owej równości. Podświadomie powoli zaczynamy przyjmować, że nierówność jest negatywną cechą dystrybucji społecznej.
8. Wnioski
Ile jeszcze minie czasu, zanim ludzie pojmą, że powszechne prawo wyborcze zrodziło system masowej redystrybucji powodujący paraliż rozwoju gospodarczego i erozję odpowiedzialności przez zniesienie indywidualnej wolności? Nie wiem, ale czy to oznacza, że musimy zlikwidować demokrację (swoją drogą: ciekawe jak!?) i przywrócić ustrój monarchiczny i chrześcijaństwo, jako religię państwową? Ja bym sobie takiego scenariusza nie życzył. Po pierwsze, monarchia, jak dowodził de Tocquville Dawnym ustroju i rewolucji bynajmniej nie gwarantuje, że unikniemy ustroju niesprawiedliwego i nieefektywnego ekonomicznie. Po drugie zaś, jestem przeciwnikiem wszelkiej religii państwowej. Jestem bardzo krytyczny względem konsekwencji, jakie niesie za sobą demokracja w dłuższej perspektywie, ale nie bardzo wiem co z nią teraz należy zrobić. Wiem natomiast, że nie powinniśmy o tych konsekwencjach milczeć i udawać, że wszystko jest w porządku. Zbitka słów „demokracja liberalna” ma mniej więcej tyle sensu, co „rząd mało-duży” albo „rząd redystrybucyjno-sprawiedliwy”. Należy jasno i czytelnie rozdzielić co stanowi doktrynę liberalną, a co jest wpychane w nią w sposób nieuprawniony. Należy wreszcie skończyć z rozdwojeniem jaźni „liberalnych demokratów”, którzy głoszą z jednej strony pochwałę rządu ograniczonego, a z drugiej demokracji, która ten rząd (mówiąc technicznie: przestrzeń wyboru kolektywnego) rozpycha, zawłaszczając ograniczone przecież zasoby i obszar indywidualnej swobody (mówiąc techniczne: przestrzeń wyboru indywidualnego) ponad granice wszelkiego rozsądku i przyzwoitości.
Sprawiedliwość, jak ją wyłożył David Hume w Traktacie o naturze ludzkiej, wywodzi się z czasów przedpaństwowych. W toku ewolucji interakcji pierwszych ludzi wyłoniły się spontaniczne pewne konwencje, jako behawioralne stany równowagi, ograniczające i hamujące samowolę. Tak się narodziła z czasem wolność – ludzie narzucali sobie nawzajem ograniczenia, a te wykonalne działania, które nie łamały deliktów (innymi słowy: nie były karane), stanowiły sferę faktycznej swobody. Współczesna teoria polityki przypisuje stworzenie sfery wolności państwu. Większość wybrała reprezentantów, a ci uchwalili prawa i stworzyli urzędy, dzięki którym nie skaczemy sobie do gardeł, dzięki którym współpracujemy w uporządkowany sposób. Prawdopodobnie z tego pomylenia skutku z przyczyną – kodyfikacja wolności i sprawiedliwości nie stworzyła wolności i sprawiedliwości, tylko je spisała na papierze i upaństwowiła – wywodzi się błąd współczesnych liberalnych demokratów, którzy inne standardy moralności stosują wobec społeczeństwa obywatelskiego a inne wobec państwa.
Według kryteriów liberalizmu jeśli ktoś chce popełnić delikt, to należy go do tego zniechęcić, a jeśli ktoś już popełnił delikt, to należy go za to ukarać i powinien to uczynić każdy przyzwoity człowiek, a nie tylko wyspecjalizowana organizacja zatrudniona przez państwo. Przetrwanie sprawiedliwości zależy od efektywnego zapobiegania przestępstwom i karania przestępców, a biurokratyczny monopol nie służy temu celowi najskuteczniej. Tym bardziej trudno jest pojąć, dlaczego państwo nie pozwala bronić się ludziom, zapobiegać popełnieniu przestępstw przez użycie siły (lub wiarygodnej groźby jej użycia) oraz adekwatnie karać na miejscu, gdy ktoś zachowuje się podle.
Jeśli funkcjonariusz państwa łamie reguły sprawiedliwości (nawet jeśli robi to zgodnie z ustanowioną legislacją), to należy się z tym godzić i to akceptować, bo legislacja została uchwalona przez demokratycznie wybrany parlament? Trudno liberałowi pogodzić się z taką hipokryzją. Zgodnie z „prawem równej wolności” umowa społeczna, zgodnie z którą każdy akceptuje wszystko to, co robi z nim państwo, bo w przeciwnym wypadku musiałby mierzyć z niepojętymi zagrożeniami anarchii, jest absurdalna. Nawet gdyby takie zagrożenia istniały, to nie usprawiedliwiałoby w niczym postępowania państwa. Tym bardziej, jeśli takie zagrożenia nigdy historycznie nie istniały (albo są mocno przesadzone), gdyż – jak dowodził David Hume – wolność, własność i sprawiedliwość jest pierwotna względem państwa. Ostatecznie czy żyjemy z państwem, czy na bezludnej wyspie bez państwa, wszystko zależy od nas samych, od naszej kultury, naszych wartości i naszej gotowości do wypełniania roli strażników sprawiedliwości i przyzwoitości.
Doskonale liberalna może być jedynie uporządkowana anarchia (policentryczny porządek konstytucyjny) . Niedoskonale liberalne ustroje przynajmniej dążą do minimalizacji rządu. Ustroje nieliberalne sprawiają, że rząd rośnie zawłaszczając coraz więcej zasobów i swobody indywidualnej swoich poddanych. O tym nie wolno zapominać zwolennikom wolności osobistej.
