„Nie wolno wyrzucać chleba”. Czy ktoś jeszcze pamięta tę regułę wygłaszaną najczęściej przez mamę czy babcię? Dziś ta mama, już jako babcia pyta: „Co to znaczy ekologiczna żywność? Kiedyś wszystko było naturalne, smaczne i nie trzeba było przepłacać…”
Czy ekologiczne oznacza od razu naturalne? I dodatkowa zagwozdka czy jest „certyfikowane”? Tak, łatwo nie jest. Chociaż w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi istnieje komórka zajmująca się ekologicznym rolnictwem, to jak dotąd nie zadbała ona to, by wytłumaczyć nam (konsumentom), co to jest „certyfikat rolnictwa ekologicznego”, a zwłaszcza, co się za nim kryje. Chodzi o znajdowany na wielu produktach zielony prostokąt z gwiazdkami ułożonymi w listek. W największym skrócie zaświadcza on, że uprawa została przeprowadzona zgodnie z wytycznymi, co niekoniecznie nie oznacza, że całkowicie naturalnie. Zapalają się czerwone światełka? Pewnie tak, jednak jeśli chcemy być uczciwi musimy przyznać, że w ramach certyfikatu ekologicznego nie chodzi o „czystą naturalność”, a o ograniczenie wpływu sztucznych środków ochrony roślin na uprawy i farmakologii na hodowlę. W produktach ekologicznych czyli certyfikowanych (zgodnie z ustawą nie można używać określenia „ekologiczny” do produktów bez certyfikatu) bada się stan gleby i stosuje się tyle środków ochrony roślin, takiego rodzaju i w takich cyklach, na jakie pozwalają wytyczne odpowiedniego certyfikatu.
Weźmy jabłka. Jeśli sądzisz, że jabłka ekologiczne nie są pryskane… jesteś w błędzie. Jednak te z uprawy konwencjonalnej są pryskane kilkadziesiąt razy częściej. Trzeba też wiedzieć, że duża część środków ochrony roślin stosowanych w ekologii to preparaty naturalne, nawet tak naturalne, jak lebioda, którą obsadza się pola, aby przyciągała do siebie szkodniki, tym samym chroniąc pozostałe uprawy.
Ekologiczne to może jeszcze nie naturalne, ale na pewno znacznie bliższe naturze niż konwencjonalna uprawa czy hodowla.
Kilka słów o cenie. W rolnictwie i hodowli ekologicznej czyli certyfikowanej płacimy za certyfikaty i kontrole, te zapowiedziane i niezapowiedziane, za specjalne nasiona, za specjalne środki ochrony i zwykle za większy wkład pracy fizycznej, bo po prostu więcej jest do zrobienia, jak choćby więcej pielenia. Cena odpowiada rzeczywistości, w przeciwieństwie do produktów konwencjonalnych, gdzie ceny są niskie. Za niskie?… Za ich ceną często kryje się ekstensywna gospodarka zasobami oraz zatrudnianie osób za zaniżone stawki i na warunkach uwłaczających godności ludzkiej.
Podczas ostatniej konferencji w Davos występująca w jednym z paneli przedstawicielka Oxfam podała przykład robotnicy z zakładów drobiowych w USA, która musi stać przy taśmie w „pampersie”, bo przerwy na toaletę są niedozwolone oraz przykład taksówkarza z Nairobi, który musi dzielić pokój z dwoma kolegami, a nawet spać na zmianę, bo nie stać go na wynajęcie pokoju tylko dla siebie. Podobne historie znamy przecież z własnego podwórka. Kurs za taksówkę w Nairobi wynosił równowartość dwóch dolarów amerykańskich, prawie tyle co krótki kurs Uberem w Warszawie. Ile kosztują pakowane w folię udka kurczaka? W USA około 7 dolarów za kilo, u nas 7-8zł! Te ceny odbijają się na jakości życia ludzi. I tych, którzy te przykładowe udka (czy jabłka) dla nas przygotowują i tych, którzy je zjadają.
Co to ma wspólnego z ekologią? Otóż ma, bo poszanowanie środowiska nie może się odbywać bez poszanowania podstawowych praw człowieka, jak choćby prawa do pracy, do godnej pracy. To organizacja pracy właśnie w każdym jej aspekcie decyduje, czy produkt dostępny na półce jest ostatecznie dobrej jakości czy nie. Bo czyż nie idzie o jakość? Ekologia może i jest modnym słowem, ale w efekcie jest wołaniem o jakość.
Żywność to tylko jeden z aspektów ekologicznego stylu życia, który wciąż w wielu środowiskach wydaje się jedynie modny. A ten zielony znaczek to właściwie jedyny sposób, by zapewnić ludzi mieszkających w miastach, a dziś także i na wsi, że dostają produkt dobrej jakości, z jak najmniejszą możliwą ingerencją składników popularnie nazywanych „chemią” lub całkowicie jej pozbawiony. Jeśli ktoś ma dostęp do wiejskiego ogródka swojej cioci to jest szczęściarzem i niech korzysta, ale dla większości z nas los nie jest tak łaskawy i dla nas są certyfikaty ekologiczne. Że oszustwa? Tak, zdarzają się i trzeba je ścigać. Wciąż jednak nie na taką skalę, jak w produkcji konwencjonalnej, która na dodatek jest w stanie legalnie nas podtruwać przez lata. Dotyczy to też mieszkańców wsi, których spadek cen zbytu nakłonił do tego, by swoje gospodarstwa zamienili na agroturystykę rezygnując z uprawy poza przydomowym ogródkiem oraz tych, którzy z rolników stali się „producentami żywności”, najczęściej w systemie konwencjonalnej uprawy i hodowli. To znaczy, że najczęściej zajmują się monouprawą i hodowlą jednego gatunku zwierząt.
Drugim aspektem ekologicznego stylu życia na co dzień jest segregacja śmieci. „Po co segregować skoro i tak przyjeżdża ciężarówka i zabiera wszystko zsypane razem?” Ponieważ wciąż nie jestem pewna, czy wszyscy to wiedzą, chętnie przypomnę: to jest normalne! O to właśnie chodzi! Nie mam też do nikogo pretensji, jeśli wciąż tego nie wie, bo niestety, znowu, stawiając kolorowe kontenery pod domami nikt nam tego nie tłumaczył, do którego wrzucać konkretny rodzaj odpadów. Miałam kiedyś szansę zadać to pytanie w Biurze Ochrony Środowiska miejskiego Ratusza w Warszawie. Otóż posegregowane śmieci – przez jednych lepiej, przez innych gorzej – wrzucone do odpowiednich kontenerów w śmietniku trafiają do jednej śmieciarki i jadą prosto do sortowni, gdzie nazywa się je „czystymi śmieciami”. Tam lądują najpierw na taśmie naszpikowanej czujnikami, a potem w rękach pracowników, którzy je fachowo sortują.
Po co więc robić to w domu? Właśnie po to, by osiągnąć wstępnie oczyszczone śmieci, by kartony nie nasiąkały wilgocią, a masło nie brudziło wszystkiego wokół. Im lepiej posortowane przez nas śmieci, tym czystsze w sortowni i tym więcej z nich nada się do ponownego przetworzenia czyli recyklingu. Jednak
recyklingowi podlega zaledwie 14% światowej produkcji plastiku.
Wiele krajów wykorzystuje plastik do wytworzenia energii i to się udaje w kontrolowanych przemysłowych warunkach. U nas na razie w małym stopniu.
Problem z plastikiem dotarł do powszechnej świadomości, dzięki zdjęciom śmieciowej wyspy pływającej po oceanie, której wielkość przekroczyła już powierzchnię Francji, a zahaczającej gdzieniegdzie o wybrzeża wakacyjnych rajów. Zresztą zwały plastiku również są widoczne na plażach po sztormie na Bałtyku. Opublikowano wyniki badań naukowych prof. Sherri Mason z Uniwersytety Stanu Nowy Jork, z których wynika, że sól morska zawiera drobinki plastiku, nie wspominając o rybach i owocach morza. Podobno najgroźniejsze dla życia w oceanie są wykonane z niego mikro-kuleczki z płynem w środku, które znajdują się, w jakże wygodnych i powszechnie stosowanych, wilgotnych chusteczkach jednorazowych. Co więcej, plastik znaleziono także w odchodach ludzkich mieszkańców krajów europejskich, w tym Polski (Uniwersytet Medyczny w Wiedniu).
Okazało się też, że naszych problemów nie rozwiąże także ekologiczny plastik uzyskiwany np. z kukurydzy, bo przy jego produkcji emituje się dwa razy więcej CO2 niż przy produkcji tradycyjnego. Naukowcy i technolodzy szukają rozwiązań, ale my musimy się ratować. Groźna jest dla nas wszelka jednorazowość. W tym zawiera się cała filozofia tego, co tak dobrze znamy, a z czego czas zrezygnować. Jest to konieczne, by nie popełnić zbiorowego samobójstwa.
Trochę smutne jest to, że Europa jest tak zapóźniona pod względem niektórych zachowań ekologicznych, i to także względem krajów, które nazywa „trzecim światem”. Ponad dwadzieścia lat temu widziałam, jak w Południowej Afryce na targach sprzedawano niemal wszystko, od kolczyków po meble, wykonane z puszek po napojach, z plastikowych butelek i oczywiście z opon. Innowatorzy z townshipów dawali jednorazówkom kilka, czasem kilkadziesiąt, a może i kilkaset kolejnych żyć. Bangladesz z kolei zabronił używania cienkich torebek foliowych już w 2002 roku.
Co możemy zrobić nie oglądając się na decyzje aparatu państwowego? To my jesteśmy konsumentami i wraz z setkami, a nawet tysiącami milionów ludzi na świecie decydujemy, po co sięgamy w sklepie.
To my, poprzez decyzje konsumenckie i każdorazowe wybory, kształtujemy rynek. Podejmujemy decyzje – jako jednostki, ale i jako wspólnoty.
W tym właśnie momencie – i to bardziej zdecydowanie i realnie niż przy urnie wyborczej – mówimy, czy popieramy zieloną energię czy smog, czy pracę ekologicznego rolnika, czy faszerowanie zwierząt antybiotykami, które potem sami zjadamy. Sami przecież decydujemy, ile „produkujemy” śmieci, ile plastikowych kubeczków po jogurtach i torebek dosypiemy do oceanu. Wybieramy w sposób wolny, jednocześnie każdorazowo – nawet jeśli nie zawsze świadomie – ponosząc konsekwencje naszych decyzji, a także przenosząc je na innych. Pytanie jak społeczeństwom przyzwyczajonym do masowej konsumpcji, diety pudełkowej, jednorazowych kubków czy cotygodniowych dużych zakupów przedstawić wizję, w której ograniczanie się jest cnotą i jednocześnie nie przyczepić sobie etykietki „zielonego dziwaka”?
Ilustracja: Olga Łabendowicz