Jesteśmy od pewnego czasu świadkami kuriozalnej sytuacji: w imię „zielonych” ideałów, zamykane są u naszych zachodnich sąsiadów sprawne elektrownie jądrowe. Zgrabnie napisana i łatwa w odbiorze książka „Atom dla klimatu”Urszuli Kuczyńskiej kreśli kontekst procesu wyrzekania się tego niskoemisyjnego źródła energii w dobie kryzysu klimatycznego, gdy właśnie niskoemisyjnych źródeł energii tak bardzo nam trzeba. Demaskując jednak cudze strategie zakłamywania realiów technologii energetycznych, autorka i jej rozmówcy zbyt szerokim łukiem obchodzą niewygodne dla siebie kwestie, twierdząc zaś, że „wiemy, co i jak należy zrobić, by katastroficznego scenariusza uniknąć”, odwracają oczy od sedna klimatycznego dylematu.
Przykłady? Proszę bardzo.
Jeden z rozmówców Kuczyńskiej snuje wizję, wedle której rozwój energetyki jądrowej na światową skalę to „globalny projekt utrzymania pokoju i stabilności”, bo jakoby większość wojen ostatnich dekad toczyła się o ropę:
„Nie wybuchłyby, gdybyśmy oparli swoją cywilizację i politykę na tanim, czystym, działającym długofalowo i dostępnym absolutnie wszędzie źródle energii, jakim jest energia z atomu. Nie doszłoby do zniszczenia środowiska na tak masową skalę. Nie wywarlibyśmy nawet w połowie tak wielkiego wpływu na klimat Ziemi, bo nie potrzebowalibyśmy przeorywać tak ogromnych połaci terenu, prowadzić rurociągów, niszcząc bioróżnorodność, zasoby wodne i życie całych społeczeństw i społeczności.”
Przy całej sympatii do tego punktu widzenia, trudno nie skontrować, że dzieje ludzkości pokazują, iż do wojen zawsze znajdzie się powód, czy będzie to ropa, czy inne zasoby, czy coś jeszcze innego (na co notabene powinniśmy pilnie baczyć w epoce rosnących w siłę nacjonalizmów). To raz. Dwa, inna rozmówczyni Kuczyńskiej ujawnia coś zgoła odmiennego:
„energetyka jądrowa gruntownie zmieniła krajobraz ukraińskiego Polesia. To bardzo długo był dziki teren o małej gęstości zaludnienia i niskim stopniu uprzemysłowienia. Bezkresne bagna i lasy. […] Za Sowietów stopniowo wiele poleskich bagien osuszono, by móc je uprawiać […] Zaczęły powstawać asfaltowe drogi i elektrownie jądrowe, wymuszające rozwój infrastruktury i kształcenie lokalnych kadr. Region w ciągu zaledwie jednego pokolenia zmienił się nie do poznania. To był cywilizacyjny skok. Tę starannie zaplanowaną modernizację, wręcz wizjonerskie przekształcenie otoczenia tak, by lepiej służyło człowiekowi, widać wokół Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej, która miała eksportować energię elektryczną do Polski. Widać wokół elektrowni w Równem, widać wokół Czarnobyla.”
Ta, w zamierzeniu zapewne inspirująca, opowieść ukazuje mniej eksponowane oblicze „modernizacji”, która w bezcennych dzikich terenach (tak ważnych dla naturalnej stabilizacji poziomu CO2 i zachowania bioróżnorodności, a co za tym idzie, trwałego dobrostanu ludzi jako jednostek i jako zbiorowości) widzi wyłącznie zasoby do wyeksploatowania i nieużytki do zagospodarowania, bez względu na to, czy napędzana jest węglem, czy atomem – ani czy „modernizują” dawni Sowieci, czy dzisiejszy PiS, knujący przebicie przez Polesie nowej drogi wodnej. Każdy z osobna „cywilizacyjny skok” może się wydawać (i często jest) pożądany, ale zliczone razem doprowadziły nas dzisiaj na skraj przepaści.
Skoki cywilizacyjne dokonują się też często po trupach. Pisząc o dwóch belgijskich elektrowniach jądrowych (również zagrożonych zamknięciem), rozmówczyni Kuczyńskiej rzecze tak oto:
„pomimo wieloletniej propagandy zielonych [Belgowie] są dumni i ze swojej Tihange, i z Doel. Są dumni, bo wciąż żyje opowieść, że technologię jądrową dostali od Amerykanów w podziękowaniu za to, że dostarczyli kongijski uran do Projektu Manhattan i pomogli aliantom wygrać drugą wojnę światową.”
Następne zdanie płynnie przechodzi do wyobraźni społecznej i snucia opowieści jako narzędzi pomocnych w oswojeniu energetyki jądrowej. Wszystko brzmi tu na tyle ogólnikowo, że można się prześlizgnąć wzrokiem i bezrefleksyjnie pójść dalej. Wystarczy jednak na chwilę przystanąć w lekturze i zadać sobie pytanie o pochodzenie kongijskiego uranu oraz konsekwencje projektu Manhattan, by włosy zaczęły się jeżyć na głowie. Bo przecież ów tak strzeliście nazwany projekt zaowocował zrzuceniem bomb atomowych na kilkaset tysięcy bezbronnych japońskich cywilów, zaś ów egzotyczny uran pochodził z kopalni w jednej z najbardziej bestialskich europejskich posiadłości kolonialnych. Zanim ktoś zakrzyknie, że nie należy utożsamiać jądrowej technologii energetycznej z jądrową technologią wojskową, to z góry się zgodzę, ale wskażę, że zachęciła do tego w zacytowanym fragmencie sama proatomowa rozmówczyni Kuczyńskiej. Jeśli zaś ktoś machnie ręką, że nie pora zawracać sobie głowy kolonializmem, bo mamy dziś inne problemy, to odparuję, że kolonializm nigdy się nie skończył i nadal krzywdzi, tyle, że w nowych, często świetnie zakamuflowanych wcieleniach.
Zresztą kwestia pochodzenia surowca do elektrowni jądrowych jest w książce Kuczyńskiej ledwo tknięta. Przelotne wzmianki o rudzie uranu można zliczyć na palcach jednej ręki – Kuczyńska z wyraźnie większą przyjemnością wspomina o pracach nad technologiami pozyskiwania uranu z wody morskiej (choć ich wdrożenie to jak na razie pieśń przyszłości) oraz przywołuje fakt, że instalacje energetyki jądrowej zajmują bardzo niewielki obszar w porównaniu choćby z farmami wiatraków. Jeśli ślad ekologiczny pozyskiwania uranu jest mniejszy od infrastruktury wydobycia ropy, węgla i gazu czy surowców na źródła odnawialne, to dlaczego nie poświecić temu tematowi więcej uwagi? O kosztach zewnętrznych trzeba rozmawiać i Kuczyńska potrafi to robić, czego dowodzą jedne z ciekawszych partii książki poświęcone innej kwestii często podnoszonej przez przeciwników atomu – odpadom nuklearnym. Tym bardziej dziwi więc niechęć do nakreślenia całego spektrum kosztów zewnętrznych energetyki jądrowej.
A może dziwić się nie powinna? Bo powód, dla którego „Atom dla klimatu” zbyt często od informacji przechyla się ku agitacji, w miarę lektury staje się jasny.
Wbrew – jak zakładam – przekonaniu autorki, że książka jest po prostu praktyczna i rzeczowa, tak naprawdę podszyta jest ona ideologią noszącą atrakcyjne miano „ekomodernizmu”. Ekomoderniści lubią przedstawiać siebie jako ekologicznych pragmatyków, racjonalistów, humanistów, ale tak naprawdę hołdują pewnej formie kreacjonizmu, gdzie technologia staje się narzędziem stwarzania rzeczywistości planetarnej. Słusznie wskazują na ogrom wpływu, jaki człowiek ma i może mieć na ekosystem planety – ale zamiast dostrzec w tej wiedzy ostrzeżenie przed ryzykiem przyjęcia i przejęcia zbyt wielkiej roli i odpowiedzialności, biorą ją za zachętę, wręcz obowiązek, by z premedytacją stać się geoinżynierami: projektantami, budowniczymi, operatorami planety jako bazy ludzkiego samospełnienia.
Jak to się dzieje, że dziś, gdy zaczynamy na nowo rozumieć fundamentalny błąd traktowania otoczenia (żywiołów, ekosystemów, gatunków) jako czegoś, co ma „służyć człowiekowi”, tej samozwańczej koronie stworzenia (zamiast po prostu jednego z gatunków – na swój sposób cennego, na wiele sposobów wyjątkowego, ale jednak tylko jednego z milionów); że dziś, gdy nasze nowe moce coraz bardziej ujawniają nasze odwieczne słabości; że dziś, gdy tak bardzo przydałaby się nam pokora – że dziś właśnie po „zielonej” stronie rośnie w siłę ideologia totalnej arogancji niczym prawie nie różniąca się od totalnej arogancji poprzednich ideologii i pokoleń, która zaprowadziła nas na krawędź katastrofy?
Być może nie bez wpływu są tu psychologiczne mechanizmy wyparcia. Rozwibrowany przez działania ludzkości system Ziemi wnet zupełnie uwolni się z widełek znanych nam warunków klimatycznych i ekologicznych, obnażając naszą marność wobec sił planetarnych. Na pędzącej przez pustkę kosmosu skale porosłej cienką warstewką żyjącego i życiodajnego mchu wypadałoby siedzieć cichutko jak pajączek pod łodyżką porostu. Tymczasem zrywamy ten mech i rozpalamy tę skałę, pisząc teksty i wygłaszając pogadanki o tym, jak by tu jeszcze zgrabniej ten mech ryć i składniej tę skałę podgrzewać, żeby nam jako pajączkom nie tylko żyło się lepiej, ale i udało się przejąć pełnię władzy – a przede wszystkim, by nie dotarła do nas niemiła świadomość naszej rdzennej pajączkowatości. Wszelkie technologie i talenty powinny iść dziś na to, by odtworzyć sprzyjającą nam i innym gatunkom dynamikę procesów planetarnych – a potem pozwolić Ziemi zająć się sobą samą (a poprzez to także nami), jak zajmowała się zawsze (czasem tylko ostrożnie dostosowując w niej to i owo do naszych koniecznych potrzeb). Tymczasem robimy coś dokładnie odwrotnego.
Intrygującą analogię tej sytuacji niezamierzenie podsuwa sama Kuczyńska. Otóż, jak pisze, po awarii w Czarnobylu Rosjanie przede wszystkim:
„wdrożyli – oprócz zmian konstrukcyjnych – najtrudniejsze, a jednocześnie najtańsze z możliwych ulepszeń i zminimalizowali wpływ czynnika, który o awarii w reaktorze numer 4 zadecydował, czyli czynnika ludzkiego.”
Jaki konkretnie wpływ ów „czynnik ludzki” miał na katastrofę?
„W wyniku zatajenia informacji o wadzie projektowej reaktora, w następstwie błędu ludzkiego, spowodowanego patologiczną strukturą władzy, oraz fatalnego zarządzania obiektem doszło tam do wybuchu reaktora.”
Biorąc interpretację Kuczyńskiej za dobrą monetę i pamiętając, że analogie nie muszą być dokładne by być użyteczne, podstawmy za Czarnobyl całą planetę. Czy to nie czynnik ludzki, przejawiający się m.in. właśnie zatajaniem informacji (także przed samymi sobą), błędami jednostek i grup, patologicznymi hierarchiami, fatalnym rządzeniem, arogancją, chciwością, krótkowzrocznością, bylejactwem (długo by wymieniać) nie doprowadza właśnie na naszych oczach do katastrofalnego stopienia rdzenia tego węzła unikalnych energii, jakim jest Ziemia? Według Kuczyńskiej, rozwiązaniem w przypadku elektrowni jądrowych było zminimalizowanie wpływu czynnika ludzkiego na działanie reaktora. W sytuacji, gdy to ten właśnie czynnik rozregulowuje dziś działanie systemu planety w absolutnie bezprecedensowym tempie, rozwiązaniem powinno być także przywrócenie naturalnej dynamiki procesów planetarnych, które sprzyjają życiu takim, jakie je znamy i jakie jest nam przychylne – bo z niego powstaliśmy. Dlatego ekomodernistyczne sny o planetarnej potędze i mrzonki o władaniu geoekosystemami są przeszkodą, nie pomocą, na drodze do zapewnienia ludzkości przetrwania. By uchronić się przed nami samymi, musimy zrozumieć, że to „czynnik ludzki” – nawet zakładając najlepsze intencje – jest w ostatecznym rozrachunku naszym największym wrogiem i im jest potężniejszy, tym bardziej nam zagraża. Tymczasem technokreacjonizm vel ekomodernizm w najlepsze postuluje zwiększenie roli czynnika ludzkiego w zarządzaniu i sterowaniu planetą, piętrząc tym samym ryzyko awarii i wyzwolenia niszczycielskich sił.
Niestety, w „Atomie dla klimatu” brak refleksji nad tym, jak ekomodernizm za zasłoną dymną atrakcyjnej nazwy i przy użyciu paru słusznych postulatów przemyca ekstremistyczne przekonanie, że przeznaczeniem ludzkości jest centralne sterowanie systemem planetarnym. Kuczyńska bardzo ogólnikowo definiuje ekomodernizm jako „ruch ochrony klimatu” nawołujący ponoć do „wykorzystania wszystkich dostępnych narzędzi, jakimi dysponuje dzisiejsza nauka, w celu zapobiegania globalnemu ociepleniu”, nie ostrzegając czytelniczek i czytelników, że ekomodernizm sięga tylko po te nauki, które pasują do technooptymistycznej wizji świata, wedle której planeta jest jednym wielkim zasobem surowców, energii i przestrzeni, które trzeba pozyskać i przekształcić. Nie ma pośród wykorzystywanych (eksploatowanych) przez ekomodernizm nauk tych kierunków badawczych, które uświadamiają nieogarnioną złożoność żyjącego świata, konieczność powetowania strat innym dla zapewnienia sobie przetrwania, szaleństwo uzurpacji. Nie ma, bo nie pasują do ideologii technokreacjonizmu wyznawanej przez ekomodernistów. I jeśli to ekomoderniści wygrają bitwę o rząd dusz, to zgodnie ze swoim przekonaniem, że istnieje tylko jeden „nowoczesny” model społeczeństwa, jedna „przyszłościowa” ścieżka rozwoju, jeden „humanistyczny” styl życia, do których warto dążyć, ugruntują (o)błędną ideę cywilizacyjnej monokultury, przetaczającej się jak walec po całym zrodzonym z dynamiki różnorodności (która jest istotą najbardziej odpornych systemów) dorobku ludzkości, tym samym eksterminując wszelką alternatywę wobec własnego projektu kulturowego. Nawet gdyby jakimś cudem miał się ów projekt powieść, jakże potwornie zubożały byłby to świat…
W ostatecznym rozrachunku to nie o transformację energetyczną w tym wszystkim chodzi, a o transformację kulturową zgodną z realiami planetarnymi i naturą różnorodności. Bezcenne lasy i mokradła można tak samo przerzynać autostradami dla benzyniaków jak dla elektryków, a wody gruntowe można równie dobrze przeistaczać w truciznę eksploatując złoża węgla, litu czy uranu. To w uświadomieniu sobie konieczności zmiany dominujących priorytetów kulturowych (społecznych i indywidualnych) leży prawdziwe rozwiązanie planetarnego kryzysu, który sprowokowaliśmy, a który teraz wisi nam coraz ciężej nad głową. Nie przeczę, że ekomodernizm może na krótszą metę wydawać się pomocny w zracjonalizowaniu rozmowy wokół energetyki jądrowej i niektórych innych aspektów kryzysu ekologiczno-klimatycznego. Na dłuższą jednak metę (bez której meta krótsza nie ma sensu) upowszechnienie ekomodernistycznych dogmatów utwierdzi tylko i utwardzi niebezpieczne urojenia. Polscy rozmówcy Kuczyńskiej po chwili wahania wymieniają, gdzie z (amerykańskim) ekomodernizmem im nie po drodze, ale ostatecznie się odeń nie odżegnują, jak gdyby tylko pod jego egidą widzieli możliwość racjonalnej dyskusji. A przecież w miarę, jak sytuacja klimatyczno-ekologiczno-społeczna będzie się pogarszać, ekomodernizm samą swą wewnętrzną logiką promować będzie postawy dalszego wypierania rzeczywistości i podtrzymywania status quo (bo do tego sprowadza się modne pośród co poniektórych ekomodernistów przekonanie o konieczności choćby i fałszywej nadziei na sukces: sankcjonuje otóż toksyczne status quo poprzez odrzucanie lub bagatelizowanie niezbędnych zmian). A kiedy wreszcie stanie się dla wszystkich jasne, w jak strasznej znaleźliśmy się sytuacji, cała technokreacjonistyczna machina pojęciowa załamie się pod naporem wyzwolonych przez zawiedzioną nadzieję postaw totalnie katastroficznych, przy których dzisiejszy tzw. alarmizm będzie się (słusznie) jawił jako postawa prawidłowa i pragmatyczna.
Z ekomodernizmem jest też inny kłopot, powiedzmy, że delikatnej natury. Kuczyńska jest tego świadoma i przypuszcza atak wyprzedzający, pisząc o specach od transformacji energetycznej, GMO i innych technologii, iż:
„Jest z nimi jednak pewien problem – bardzo często ruchy klimatyczne zdążyły ich już odsądzić od czci i wiary. Z różnych powodów wrzucono wszystkich do wielkiego worka negacjonistów i zamknięto w szafie. Taki jest na przykład los doktora Björna Petersa, fizyka pracującego przy europejskim programie Gemini+, który napisał coś kłopotliwego na Twitterze. A tak na dobrą sprawę, czy w obecnych okolicznościach jego pogląd na pochodzenie zmian klimatu ma istotne znaczenie, skoro doktor Peters jest jedną z osób, które doskonale wiedzą, co zrobić, by do zmian klimatu przestały dokładać się europejska energetyka i ciepłownictwo?”
Jasna sprawa, że trzeba z ostrożnością podchodzić do oceniania ludzi wedle tego, co zdarzy im się chlapnąć w mediach społecznościowych – ale nie zmienia to faktu, że w środowisku głoszącym, iż kryzys klimatyczno-ekologiczny to problem czysto techniczny, istnieje realny problem negacjonizmu. Przywoływany tu fizyk (jeden z rozmówców Kuczyńskiej) może istotnie dysponować cenną wiedzą o dekarbonizacji bez względu na to, jakie mądre czy głupie poglądy ma na wiele innych spraw, ale pochodzenie zmian klimatu to nie jakaś pierwsza lepsza kwestia niezwiązana z meritum. Dotykamy tu szerszego problemu inklinacji środowiska opiewanego w „Atomie dla klimatu”. Warto zwrócić uwagę, że czołowi technokreacjoniści/ekomoderniści poklask dla swoich tez znajdują szczególnie w mediach prawicowych, a podważanie przez nich wyników prac Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu jako alarmistycznych oraz określanie samej zmiany klimatu mianem problemu przesadzonego (czy wręcz szansy i okazji) raduje serca negacjonistów (oraz innych graczy, którzy na kryzysie klimatycznym chcą się dorobić). Jak to wszystko rokuje na przyszłość? Kuczyńska chętnie oskarża „zielonych” o „niechęć do poważnej rozmowy nad społecznym i środowiskowym kosztem produkcji paneli fotowoltaicznych oraz chęć demontażu systemu energetycznego w imię źle pojętej demokratyzacji”, ale zamiast „poważnej rozmowy” o kłopotliwych stronach promowanego przez samą siebie nurtu ideologicznego, zbywa czytelniczki i czytelników nieskutecznymi retorycznymi unikami.
Orędując zatem za pragmatycznym podejściem do energetyki jądrowej, Kuczyńska jednocześnie niepragmatycznie podchodzi do samego aktu orędowania. Widać to także w doborze rozmówców. Pośród zaproszonych (kilka rozdziałów jest wprost opartych na zapisie rozmów) brakuje kogokolwiek, kto oferowałby inny punkt widzenia, choć zastosowany format oraz powracające hasła o wartości rzeczowej debaty aż się proszą o zamieszczenie choć jednej rozmowy z kimś spoza ekomodernistycznej bańki (niekoniecznie o diametralnie odmiennej opinii). Gdy w połowie książki jeden z rozmówców stwierdza, że nie wspiera argumentacji z pozycji „atomowej fanbazy”, trudno nie zauważyć, że niestety całość jest właśnie z pozycji fanbazy pisana.
We Wstępie Kuczyńska zwraca uwagę, że „ucieczka przed odpowiedzialnością to nic innego jak lęk. A lęk jest bardzo złym doradcą.” Zgoda (co innego strach, ale to inny temat) – tyle tylko, że lęk, który najbardziej nam dziś grozi i szkodzi, to nie lęk przed energią nuklearną, tylko lęk przed zmianą kulturową. Ba, przed samą o niej rozmową. Lęk ten uruchamia tę samą retorykę wypierania, zaprzeczania i deprecjonowania, którą znamy z negacjonizmu klimatycznego. Wrócę do zacytowanego na początku twierdzenia Kuczyńskiej, jakobyśmy wiedzieli, „co i jak należy zrobić, by katastroficznego scenariusza uniknąć” – twierdzenia w kontekście książki problematycznego, jeśli nie wprost fałszywego. Jeśli bowiem owa wiedza ma się sprowadzać do technokreacjonistycznej procedury (procederu?) przejmowania kontroli nad systemami planetarnymi, to nie, nie wiemy. Przyczyn tego, że tak opornie idzie nam ratowanie się przed katastrofą, trzeba szukać nie w tej czy innej technologii (lub jej braku), lecz w kształcie dzisiejszej kultury, która wykrystalizowała na przecięciu tego, kim jesteśmy jako gatunek i tego, kim się staliśmy w ramach dominującej obecnie cywilizacji. Bez zmian w dynamice sił tworzących kulturę żadne technologie na dłuższą metę niczego nie załatwią.
Lamentując wraz z jednym z rozmówców nad „cywilizacyjnym krokiem do tyłu” przejawiającym się jakoby tym, że mielibyśmy na powrót stać się zależni od kaprysów pogody, Kuczyńska pomija fakt, że to właśnie traktowane jak oczywistość i podkręcone „na maksa” dążenie do uniezależnienia się od otoczenia wyzwoliło siły, które teraz grożą brutalnym przekreśleniem wszelkich zdobyczy cywilizacji technicznej. Uświadomienie sobie granic ludzkiej potęgi i dostosowanie naszych wymagań do realiów planetarnych to minimum konieczne, by przestawić cywilizację na bezpieczne tory – dalsze zaś hołdowanie przekonaniu, że wszelkie zasoby (surowcowe, energetyczne, przestrzenne, etc.) nam się po prostu należą daje gwarancję, że prędzej czy później czeka nas bardzo twarde lądowanie.
Ekomodernizm to zatem (mówiąc oględnie) ślepa uliczka – tak, jak ślepą uliczką jest robienie ze stosunku do energetyki nuklearnej głównego probierza skuteczności i uczciwości działań pro-klimatycznych. Ci, którzy dziś tak dzielnie walczą o ocalenie elektrowni jądrowych (piszę to bez ironii) powinni wczytać się w słowa innej proatomowej rozmówczyni Kuczyńskiej, które padły w odpowiedzi na wspomnienia autorki z demonstracji pod elektrownią jądrową w Philippsburgu:
„Niemiecki ruch antyatomowy celebrował swoje zwycięstwo. Świętował wyrok wydany na bezpieczne i pracujące stabilnie, bez względu na warunki pogodowe obiekty, dostarczające ogromną ilość taniej energii do niemieckiej sieci. Wciąż mam ten obrazek pod powiekami.
– Britta, to było tak strasznie, strasznie smutne!
– Rozumiem… – moja rozmówczyni w wyrazie empatii ściąga brwi. – Rozumiem, że z twojej perspektywy to było smutne. Ale spójrz na to inaczej, Urszula. Myślisz, że ci ludzie się cieszyli?
– Tak to wyglądało.
– A dla mnie jest oczywiste, że wcale nie. Tam nie było radości – Britta kręci głową. – Uśmiechali się do obiektywu, kiedy widzieli, że robię zdjęcia, ale nie było im do śmiechu. Spędziłam wśród nich lata. Lata wśród osób, dla których sprzeciw wobec energetyki jądrowej to było kluczowe przykazanie środowiskowego, lewicowego katechizmu. Oni tam stali, wiedząc, że to koniec. Że to już. I że nic dalej nie ma. Rozumiesz? To uczucie, kiedy jesteś o czymś święcie przekonany, robisz sobie z tego życiowy cel, nigdy go nie kwestionujesz, działasz – i to się nagle dokonuje? Ta pustka, z którą musisz się zmierzyć. Myśl, że już można się rozejść. Ten mrok. Zwłaszcza że ci ludzie nie spodziewali się swojego zwycięstwa, wcale. Oni byli przerażeni, kiedy nas zobaczyli, wiesz? A kiedy zauważyli, że nas wciąż przybywa, że jest nas, przygotowujących się na kolejną demonstrację, więcej niż ich, to wiesz, co było widać w ich oczach?
– Co?
– Lęk. Ten lęk, kiedy dociera do ciebie, że należysz do przeszłości. Bo to my, którzy przyszliśmy tam chwilę po nich, jesteśmy przyszłością. My i nasze dzieci.”
Dokładnie to samo grozi działaczom proatomowym działającym pod sztandarami ekomodernizmu. Postawili sobie za cel ocalić elektrownie jądrowe, ale jeśli nawet do tego dojdzie (czego im i sobie życzę), to potem czeka ich tylko pustka, mrok i lęk – bo gdy po walce opadnie kurz ujrzą, że z technokreacjonizmem jako zapleczem ideowym co najwyżej kupili sobie trochę czasu, a i to nie jest wcale takie pewne. W całym sporze o transformację energetyczną widzę nic innego, jak właśnie ucieczkę od ważniejszego zadania transformacji kulturowej. Dlatego przebijająca z książki Kuczyńskiej ulga (czy wręcz zachwyt), że oto rozwiązanie dylematu, przed którym stoimy, jest nie tylko w zasięgu ręki, ale wręcz już w garści (bo niczego nowego nie trzeba tworzyć – elektrownie jądrowe są wśród nas!), jest tak bardzo nieprzekonująca i niesatysfakcjonująca. Nie potrzeba nam ekomodernizmu, by docenić wartość energetyki jądrowej tak dla współczesnej ludzkości, jak dla ludzkości przyszłej – ale też rozmawiając o energetyce trzeba nam umieszczać ją w szerszym kontekście. Potrzebujemy czystej energii, nie po to jednak, by napędzać nią obecny samookaleczający styl życia, tylko styl życia zgodny z dynamiką procesów planetarnych. Jeśli energetyka jądrowa będzie wspierać szerszą transformację kulturową, pozytywnie zmieniającą nasz stosunek do świata poza- czy też ponad-ludzkiego, to mamy wszyscy szansę na przyszłość dla nas i naszych dzieci. Jeśli będzie jednak elementem credo technokreacjonizmu, wedle którego jako ludzkość zasługujemy na to, by stać się geoinżynierami trzeciej planety od Słońca, to pomimo wszelkich podnoszonych przez entuzjazmów atomu zalet tej technologii, cały ich wysiłek pójdzie ostatecznie na marne – i przyszłości nie będzie.
Urszula Kuczyńska. Atom dla klimatu. Słowa na Wybiegu 2021.
Autor zdjęcia: Frédéric Paulussen
__________
Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.
