Wybory prezydenckie we Francji od miesięcy budzą olbrzymie emocje i obawy w całej Europie. Do tej pory główną tego przyczyną było niesłabnące poparcie dla Marine Le Pen, która zdecydowanie prowadziła w sondażach przed pierwszą turą sprawiając, że objęcie przez nią władzy wydawało się coraz bardziej realną perspektywą.
Liderka Frontu Narodowego i ikona nacjonalistycznej demagogii na całym kontynencie w ostrych słowach wchodzi w dawno zużyte buty etnicznych uprzedzeń Francuzów. Ulubionym narzędziem retoryki Le Pen jest więc atakowanie Niemiec, które wedle jej twierdzeń mają dominować w Europie, układając relacje z Francją na zasadach nieomal kolonialnych. Ta gra na źle rozumianej dumie narodowej oraz atawistycznych resentymentach francusko-niemieckich, które były jedną z istotniejszych przyczyn obu wojen światowych, przydaje jej poparcia białych, słabiej wykształconych Francuzów z prowincji, do których najlepiej trafiają hasła o wrogich zamysłach innych państw niszczących narodową gospodarkę. Francuskim nacjonalistom sprzyja też niechęć do imigrantów zbudowana na społecznym i ekonomicznym gruncie, ale podsycana przez groźne zjawisko islamskiego fundamentalizmu i katastrofalnie niska popularność urzędującego, lewicowego prezydenta Francois Hollande’a. Na jej tle kandydaci chadeckiej centroprawicy i najsłabszej od lat lewicy wydawali się słabi i choć sondaże nie dawały Le Pen szans w drugiej turze nawet w starciu z radykalnym lewicowcem Jean-Luc Melenchonem, przeciwnicy wzrastającej w całej Europie fali nacjonalizmu mieli poważne powody do niepokoju.
Trend ten zmienił się dopiero na przestrzeni ostatnich tygodni, kiedy Le Pen została doścignięta przez człowieka z zupełnie innej bajki, nie tylko dla Frontu Narodowego, ale też z punktu widzenia politycznej „starej gwardii” – Emmanuela Macrona. Ten mający zaledwie 39 lat były minister finansów jest mieszaniną Ryszarda Petru i Pawła Kukiza, z tym, że reprezentujący znacznie wyższy poziom intelektualnej i politycznej błyskotliwości niż obaj wskazani. Świetnie wykształcony ekonomista i bankowiec, dobrze ubrany i dynamiczny, absolwent prestiżowych szkół wyższych, deklaruje się jako antysystemowiec, pragnący odnowić Francję i zrewolucjonizować jej klasę polityczną w oparciu o społeczny ruch pod nazwą „En Marche!”. W czasie kampanii krytykuje zarówno prawicę i lewicę, a także system polityczny oparty o stare partie polityczne. A wszystko to w duchu jednoznacznie deklarowanego centryzmu, liberalnej demokracji i przywiązania do idei zjednoczonej Europy. W jego oczach za więdnięcie zachodnich demokracji i słusznych idei zjednoczonego kontynentu odpowiadają nie błędne idee, tylko zużyci politycy starej daty i ich partie.
Podczas niedawnej debaty kandydatów na urząd prezydenta Macron ostro zaatakował Le Pen za jej postawę ideologiczną, stwierdzając że „nacjonalizm to wojna”, a separacja od sąsiadów do niczego nie prowadzi. Do prawdziwej furii doprowadził jednak Front Narodowy i inne środowiska prawicowe kiedy w rozmowie z algierską telewizją skrytykował francuski kolonializm, podkreślając jego mroczne strony.
Wypowiedź ta odnosiła się szczególnie do Algierii i przez wielu została potraktowana jako wpadka. Trzeba jednak pamiętać, iż w epoce kolonialnej Francja, podobnie jak inne zachodnie mocarstwa, dopuściła się wobec tubylczej ludności działań złych, czasem po prostu zbrodniczych i rozliczenia z tą ciemną kartą historii prędzej czy później będą musiały powrócić na agendę francuskiej debaty publicznej. Niezwykle ważne to jest w przypadku Algierii, gdzie w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku doszło do antyfrancuskiego powstania. Rebelia była przez wojska francuskie tłumiona metodą brutalnych pacyfikacji, które objęły również ludność cywilną. Ten temat wciąż budzi emocje i jest solą w oku narodowej dumy Francuzów, co z pewnością nie ułatwia walki z Le Pen. Centrowe i liberalne środowiska polityczne nie powinny jednak uciekać od trudnych zagadnień. Rozliczenia z historią uważam natomiast za test ich ideowej wiarygodności. Emmanuel Macron ten egzamin zdał, a fakt, że doszło do tego w ogniu kampanii wyborczej odebrać należy raczej jako polityczną odwagę niż niezamierzoną wpadkę, szczególnie, że w ten sposób tłumaczy to otoczenie kandydata.
Co ciekawe, ten centrowy antysystemowiec do stanu wrzenia doprowadził także skrajną lewicę, gdy ogłosił, że popiera małżeństwa homoseksualne, jednak nie zgadza się na charakterystyczne dla lewicy odsądzenie ich przeciwników od czci i wiary. W wizji Francji prezentowanej przez Macrona liberalna demokracja musi znaleźć miejsce także dla osób o takich poglądach. W polityce zagranicznej Francja powinna kreować nowy etap rozwoju Unii Europejskiej, a wzmocnienia swojej pozycji szukając w umiarkowanie liberalnych reformach ekonomicznych.
W ten sposób były minister finansów stał się ulubieńcem liberałów i centrystów w całej Europie. Szczególnie brytyjscy Liberalni Demokraci i holenderscy Demokraci 66 upatrują w nim swojej inspiracji i drogi do wzmocnienia idei liberalnych we własnych krajach, gdzie do tej pory silne są nastroje nacjonalistyczne. Jego barwna retoryka, krytyka dotychczasowych rozwiązań politycznych i tradycyjnych partii jako zużytych i nie sprzyjających rozwojowi sprawiła, że temu kandydatowi udało się pogodzić rzeczy do tej pory uważane za sprzeczne, czyli krytykę zastanego systemu politycznego z silną obroną systemu poglądów i wartości na jakich się on opiera. Moim zdaniem czyni go to najbardziej fascynującą i najlepiej rokującą postacią francuskich wyborów, a być może całej europejskiej polityki ostatnich lat. Emmanuel Macron może się okazać politykiem przyszłości liberalnej demokracji. Jego popularność, głoszone hasła oraz metody stawiają jednak szereg ważnych pytań i wątpliwości, obok których umiarkowane i prodemokratyczne siły polityczne w całej Europie nie mogą przejść obojętnie.
Ten polityk popełnia bowiem grzech populizmu. Jego deklarowana antysystemowość oznacza wejście w buty demagogów o radykalnej proweniencji. Wydaje się to dziwne wobec faktu, że Macron wykształcił się w jak najbardziej systemowych uczelniach, pracował w będących jego uosobieniem bankach i był ministrem w gabinecie powołanym przez prezydenta Hollande’a. Przed europejskimi liberałami staje zatem pytanie czy można – za jego przykładem – użyć w walce z ekstremalnymi pomysłami politycznymi ich własnej broni, a jeśli tak, to czy ceną za to nie będzie utrata ideologicznej wiarygodności? Zastanawiająca jest również skłonność wyborców o umiarkowanych poglądach do głosowania na polityka głoszącego hasła wymiany elit wytworzonych przez liberalną demokrację, tą samą, w którą ludzie ci ciągle przecież głęboko wierzą.
Emmanuel Macron zasłużenie i słusznie jest wielką nadzieją liberalno-demokratycznych sił w Europie i może się stać przekleństwem rosnących w siłę prawicowych radykałów oraz ich lewicowych odpowiedników. Popularność głoszonych przezeń postulatów zmusza jednak do refleksji i każe odebrać nam wszystkim ważną lekcję. Liberalna demokracja i polityczne umiarkowanie, w które są dla nas istotnymi wartościami, potrzebują odnowy. W świetle francuskich wyborów warto zastanowić się nad jej skalą i sposobem przeprowadzenia. Znalezienie złotego środka pomiędzy tą potrzebą, a uniknięciem demagogii jako drogi donikąd, uważam za największe wyzwanie dla zachodnich demokratów w ciągu najbliższych lat.