Przez dziesięciolecia w Wielkiej Brytanii istniał system wyborczy konserwujący coraz bardziej niewydolny system polityczny. Zmuszał on Brytyjczyków do miotania się pomiędzy dwoma partiami, w coraz mniejszym stopniu odpowiadającymi na wyzwania współczesności. Gdy rosło niezadowolenie z aktualnie rządzącej, jedynym wyjściem było poparcie tej, z której niezadowolonym się było równie mocno 5, 10 czy 15 lat temu. I tak bez końca. Aż do teraz. Brytyjczycy mają dość dwupartyjnego oligopolu, w którym wyborcy nie mają realnego wpływu na władzę w państwie, chyba że na warunkach dyktowanych przez ów oligopol. System wyborczy który faktycznie zabrał władzę z rąk obywatela i spowodował niemal konstytucyjny kryzys w efekcie ordynacja większościowa z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, najgłupszy wymysł w historii polityki.
Ostateczną kompromitacją systemu będzie prawdopodobny sukces Liberalnych Demokratów w najbliższych wyborach. Wiecznie trzecia partia ma szanse na wynik pierwszy lub drugi, w każdym razie wyraźnie najlepszy od lat dwudziestych poprzedniego stulecia. Kompromitacją będzie nie tylko fakt, że ordynacja JOW nie utrzyma dwupartyjnego systemu, który już umarł, a który z jakiś niewytłumaczalnych powodów przez niektórych jest uważany za coś dobrego. Kompromitacją będzie samo rozstrzygnięcie wyborów, jeśli będzie choć trochę przypominać ostatnie sondaże.
Zgodnie z nimi Partia Pracy uzyska wynik trzeci na poziomie 26-28%, ale w Izbie Gmin utworzy frakcję… największą, liczącą ponad 250 mandatów. Konserwatyści i Liberalni Demokraci uzyskają podobne wyniki, pomiędzy 30 a 33%, przy czym torysi zyskają mandatów około 240, a liberałowie nieco ponad lub nieco poniżej 100. Każdy, kto pragnąłby w kontekście tych cyfr zasugerować w jakikolwiek sposób, iż tak przeprowadzone wybory mają cokolwiek wspólnego z sensem, niechaj zastanowi się pierwej, czy aby na pewno chce się całkowicie kompromitować. Jest to system, w którym totalna niesprawiedliwość przybiera charakter perwersji. Trudno oczekiwać, że wybrany tak rząd (na przykład mniejszościowy rząd laburzystów, w końcu prawdopodobnie najsilniejszej frakcji w izbie) będzie dążyć do sprawiedliwości, skoro jego fundamentem jest wyborczy absurd i groteska.
W każdym razie, o ile w ciągu tych dwóch tygodni nie zmieni się znacząco rozkład poparcia dla partii politycznych, w kolejnym parlamencie nie będzie żadnej absolutnej większości. Taki wynik skłania z konieczności do powołania rządu koalicyjnego. Z racji kształtu programów najbardziej prawdopodobna jest koalicja liberałów z Partią Pracy, choć nie będzie to porozumienia łatwe. W zasadzie, ponieważ skład następnego parlamentu będzie wynikiem groteski, jedynym celem w tej kadencji powinna być całkowita reforma ordynacji wyborczej, wprowadzenie solidnej ordynacji proporcjonalnej i rozwiązanie izby, aby wybrać kolejną w sposób sprawiedliwy. Każdy rząd powstały w oparciu o ten wynik, który zmiany ordynacji nie umieści na czele listy priorytetów, nie będzie miał przecież moralnej legitymacji do rządzenia krajem.
Trudno wyobrazić sobie utrzymanie na stanowisku szefa rządu Gordona Browna głosami liberałów. Dlatego nie jest relewantna sugestia torysów, że głos na liberałów oznacza pozostanie Browna pod numerem 10 na Downing Street. Trwała koalicja obu partii musi zacząć się od wyboru nowego premiera, a będzie nim laburzysta tylko wówczas, gdy Partia Pracy zyska większe poparcie od liberałów w głosach wyborców, na co na razie niewiele wskazuje. Wszelkie sondaże pokazują, że to szef liberałów Nick Clegg jest pod niemal każdym względem uważany za najlepszego kandydata na premiera Wielkiej Brytanii.
Brytyjczycy chcą zmiany po 13 latach dość słabych rządów socjaldemokratów. Ostatnie tygodnie pokazały im jednak, że gwarantem zmiany nie są torysi. Idzie o gruntowną przemianę dwupartyjnej polityki i zmianę jej logiki. To zaoferować mogą wyłącznie liberałowie. Clegg zmiażdżył Davida Camerona i Browna w pierwszej debacie po prostu dlatego, że zamiast brać udział w „rytuale” uszczypliwości i bon-motów, zignorował pozostałych dwóch polityków i, za pośrednictwem prowadzącego, mówił do obywateli spokojnie i rzeczowo o najważniejszych planach politycznych swojej partii.
A te koncentrują się na jedynej realnej dziś obniżce podatków. Przy aktualnym stanie finansów publicznych, po 13 latach rządów Labour i kryzysie, nie ma miejsca na prezenty. Podejście liberałów jest jednak inne niż lewicy, która zlikwidowała najniższy próg podatkowy realnie podwyższając podatek dochodowy dla najuboższych, czy torysów, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać wszelkie przywileje swoich bajecznie bogatych wyborców i w efekcie doprowadziliby do znaczącej podwyżki VAT dla wszystkich. Partia Clegga sugeruje zaś podniesienie kwoty wolnej od podatku do 10.000 funtów. Pokryć to chce za pomocą odebrania bogatszym rodzinom ulg podatkowych na dzieci, wprowadzenia podatku od wartości nieruchomości powyżej dwóch milionów funtów oraz ograniczenia oszustw i unikania płacenia należnych podatków o choćby 10% ich woluminu, przede wszystkim przez likwidację licznych luk w prawie. Ciekawym pomysłem jest także zmiana polityki imigracyjnej, otworzenie drogi do obywatelstwa tym, którzy potrafią zapracować na siebie i znają angielski. Z finansowego punktu widzenia istotnym pomysłem jest udzielanie opartych o kwalifikacje pozwoleń na pracę imigrantom spoza UE w tych częściach kraju, które są słabsze ekonomicznie i bardziej doskwiera im brak chętnych do pracy w określonych zawodach, jak w Szkocji czy północnej Anglii. Powinno to poprawić wpływy do kas zubożałych samorządów.
Postulaty Liberalnych Demokratów są poddawane teraz ścisłej analizie i rzeczowej krytyce. Lobbyści rozpaczliwie poszukują numerów telefonów liderów tej partii. Czas patrzenia na liberałów z przymrużonym okiem się skończył. Następne dwa tygodnie, a potem miesiące pokażą, czy Nick Clegg doprowadzi ruch liberalny na Wyspach do przełomowego sukcesu, zmiany idiotycznej ordynacji wyborczej na bardziej sprawiedliwą. Wówczas, najpóźniej w następnych wyborach, szef liberałów zagra o całą pulę.