Co stałoby się z Polską, gdybyśmy nigdy nie przystąpili do NATO? Takie pytanie usłyszałem kilka tygodni temu podczas ostatniego w zeszłym roku MeetUp-u – serii spotkań polityków Koalicji Obywatelskiej z młodymi, zaangażowanymi społecznie ludźmi.
Odpowiedziałem, że wówczas nie usłyszelibyśmy od prezydenta USA, że Stany Zjednoczone będą broniły każdego centymetra także naszego terytorium jako członka Sojuszu. Niewykluczone też, że swoje imperialne ambicje putinowska Rosja realizowałaby nie tylko kosztem Ukrainy, ale także państw Europy Środkowej.
Rosyjska agresja pokazała, że wbrew wypowiedziom niektórych polityków NATO nie jest ani „przestarzałe”, ani nie cierpi na „śmierć mózgową”. Pozostaje jednak sojuszem, którego kondycja zależy od postawy jednego, dominującego członka – Stanów Zjednoczonych. Udział najpotężniejszego militarnie kraju świata jest jednocześnie źródłem siły NATO – gdy Waszyngton prowadzi aktywną, opartą na współpracy z sojusznikami politykę zagraniczną – jak i jego słabości – gdy w Ameryce do głosu dochodzą izolacjoniści. Niestety, mimo porażek Donalda Trumpa, wpływy izolacjonistów nie maleją. Jeśli zależy nam na własnym bezpieczeństwie i utrzymaniu potęgi Sojuszu, musimy – jako Unia Europejska – zadbać o drugą, europejską polisę ubezpieczeniową.
Przez wiele dekad Europa zachodnia rozwijała się pod amerykańskim parasolem militarnym. Korzystamy z niego do dziś. Bez amerykańskiej pomocy – mimo wielkiej odwagi ukraińskich żołnierzy – rosyjskie wojska już dawno temu maszerowałyby ulicami Kijowa. Musimy jednak zdawać sobie sprawę, że amerykańskie zaangażowanie jest w tym wypadku wynikiem zbiegu korzystnych okoliczności. Po pierwsze, Donald Trump nie mieszka już w Białym Domu. Po drugie, kilka miesięcy przed rosyjską inwazją Amerykanie po dwudziestoletniej wojnie w kilka tygodni stracili Afganistan. Administracja prezydenta Bidena prawdopodobnie uznała, że na drugą prestiżową porażkę w tak krótkim czasie nie może sobie pozwolić. Po trzecie, chiński przywódca Xi Jinping nie przystąpił jeszcze do próby zajęcia Tajwanu. Nie miejmy jednak złudzeń – prędzej czy później taką próbę podejmie. A jeśli przerodzi się ona w konflikt militarny, amerykańskie legiony pomaszerują na wschód. Europa musi więc robić więcej dla zabezpieczenia swoich obywateli.
Kroki, które podejmujemy w tym kierunku – jak stworzenie Europejskiego Funduszu Obronnego – są ważne, ale zbyt nieśmiałe. Niespełna 8 miliardów euro rozłożone na 7 lat wygląda zawstydzająco w porównaniu z budżetem Pentagonu liczącym ponad 800 miliardów dolarów rocznie. Nie mam złudzeń. Idea wspólnej europejskiej armii nie zostanie w najbliższym czasie zrealizowana. Możliwym krokiem naprzód byłoby powołanie instytucji europejskiego Komisarza ds. Obronności oraz stworzenie „Legionu europejskiego” – jednostki w sile co najmniej brygady złożonej z ochotników, opłacanej z budżetu UE i podlegającej kontroli instytucji europejskich.
Europa przez lata pozostawała gospodarczą potęgą i militarnym karłem. Ten model rozwoju się wyczerpał. Jeśli nie przekona nas o tym wojna toczona tuż za naszymi granicami, gorzko tego pożałujemy.
Autor zdjęcia: Jason Leung
