Europa jest w kryzysie. Nie pierwszy raz. Ale też nie ostatni. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest więcej integracji. Wbrew pozorom nie brakuje zwolenników takiej opcji.
Kryzys trwa
Jeszcze niedawno wydawało się, że najgorsze już za nami. Bardziej przezorni komentatorzy ostrzegali przed nadmiernym optymizmem, ale w najważniejszych gospodarkach świata produkcja wracała na poziom sprzed zapaści, ludzie zaczęli więcej konsumować, bezrobocie przestało rosnąć. Kuszące było ogłoszenie końca kryzysu w oparciu o twarde dane i co za tym idzie powrót do swoich spraw wedle schematu business as usual. Tymczasem coraz bardziej oczywistym staje się, że znajdujemy się w samym epicentrum kryzysu. Giełdy szaleją, dług rośnie i przerasta możliwości nawet potężnych Stanów Zjednoczonych. A Europa?
Drugi rok mija, odkąd grecki rząd ujawnił prawdziwy stan swoich finansów publicznych, a Unia Europejska (eurogrupa) do tej pory nie zdołała przedłożyć wiarygodnego planu reformy strefy euro. Co chwila słyszymy słowa wypowiadane z ust przywódców europejskich, których patos ma świadczyć o ich determinacji. Gdy nagle okazuje się, że sytuacja jest krytyczna, zbierają się na nadzwyczajnych szczytach i obradują po nocach nad pakietami ratunkowymi, by odsunąć groźbę niewypłacalności Grecji i innych członków. Ale ulga trwa krótko – w następnym mgnieniu oka okazuje się, że działania są niewystarczające. Dopiero co podwyższono wolumen kredytów dla Grecji i zapowiedziano częściową restrukturyzację jej długów. Panuje jednak przeświadczenie, że przewidziane kwoty są za niskie, a ustalenia mało precyzyjne.
W związku z powyższym niemal automatycznie nasuwa się myśl, że błąd musi tkwić w samej Unii Europejskiej. Rośnie przekonanie, że Europa, która miała być ziemią obiecaną, w chwili próby nie zdaje egzaminu. Nie brakuje tzw. ekspertów wietrzących koniec zjednoczonej Europy, wskazujących na jej rzekomo wadliwe fundamenty, które jakoby z góry przesądzały o jej upadku. Wizję wspólnej Europy bez granic obśmiewają i z nieskrywaną satysfakcją identyfikują znamiona tendencji odśrodkowych. Wolny proces decyzyjny – niezdolny dotrzymać tempa rynkom finansowym – jest według nich wynikiem bezustannych kłótni, których ich zdaniem nie da się uniknąć z uwagi na egoizmy narodowe, których naturalne istnienie było negowane przez naiwnych marzycieli, samolubnych technokratów lub cynicznych polityków.
Tymczasem Europa działa normalnie – instytucje unijne konsekwentnie realizują swoje zadania poprzez udział w każdym procesie legislacyjnym. Warto sobie uprzytomnić, że około 70 procent narodowego ustawodawstwa jest stanowionych w Brukseli. (Co nie oznacza, że jest nam narzucany, albowiem każdy akt legislacyjny musi być co najmniej aprobowany przez przedstawicieli państw członkowskich.) Dorobek prawny Unii Europejskiej – tzw. acquis communautaire – obejmuje ponad 80 tysięcy stron, które w całości obowiązują na jej obszarze i stopniowo jest przejmowany przez kolejne kraje aspirujące do członkostwa. Prawie 500 milionów Europejczyków polega na tych zapisach i na co dzień korzysta z gwarantowanych w nich swobód.
Tym samym rozpad UE jest zupełnie nierealnym scenariuszem, który kreślą ludzie nie rozumiejący założeń leżących u jej podstaw, ludzie tęskniących za światem, który bezpowrotnie zniknął gdzieś w oddali. Gdyby któryś z członków podjął decyzję o wystąpieniu z UE, nie mógłby powrócić do własnych rozwiązań prawnych nie narażając się na izolację – polityczną, ale przede wszystkim gospodarczą. Powrót do pełnej suwerenności narodowej byłby tylko pozorny, bo dany kraj straciłby możliwość skutecznego kreowania polityki w wielu dziedzinach, które coraz częściej przekraczają granice. Unia Europejska jest nowoczesną odpowiedzią na te wyzwania, jest szansą na odzyskanie wpływu na bieg wydarzeń, którego państwa narodowe z racji swoich rozmiarów nie są w stanie kontrolować.
Strefa euro trwa
Bardziej umiarkowany analityk mógłby jednak chcieć uściślić, że czeka nas nie tyle rozpad UE, ile samej strefy euro, która od początku była budowana na podstawie błędnych przesłanek; że unia monetarna nie ma prawa bytu na obszarze, który jest tak bardzo zróżnicowany pod względem struktur gospodarczych, który nie jest objęty wspólną polityką fiskalną i który wciąż ogranicza swobodny przepływ kapitału i siły roboczej. Wymienione elementy rzeczywiście stanowią główne przyczyny obecnego kryzysu. Ale wygląda na to, że istnieje rosnąca świadomość co do konieczności przezwyciężenia tych mankamentów.
W tym całym zgiełku uszło bowiem naszej uwadze, że oprócz defensywnych działań mających na celu zaleczenie objawów kryzysu, zaczęto też terapię, która przyniesie efekty na dłuższą metę. Do tych działań można zaliczyć: poszerzenie kompetencji Eurostatu, który miałby zadbać o lepszą przejrzystość i jakość narodowych danych statystycznych; stworzenie Europejskiego Systemu Nadzoru Finansowego, opartego na wspólnych wymogach dotyczących np. wysokości kapitału własnego banków czy operowania różnymi instrumentami pochodnymi; powołanie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EFSF), pierwotnie służącego do udzielania kredytów zagrożonej Grecji, a obecnie stającym się zalążkiem Europejskiego Funduszu Walutowego, dokonującego transferów pieniężnych, które miałyby zapobiegać ewentualnej utracie płynności finansowej danego członka. Wszystkie te działania są sensowną odpowiedzią na wcześniejsze zaniedbania.
Istniejąca asymetria nie zostanie jednak usunięta, jeżeli nie zostanie dokończony Jednolity Rynek Europejski. Ten flagowy projekt integracji europejskiej nie realizuje obecnie tego, czego obiecywał – wolnego przepływu towarów, usług, kapitału i siły roboczej. Wciąż istnieją niezliczone bariery na granicach państw członkowskich, które hamują potencjał konkurencyjności, wzrostu gospodarczego i zatrudnienia na obszarze UE. Problem został rozpoznany przez szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso, który zapowiedział, że jego druga kadencja będzie stała pod znakiem konsolidowania wspólnego rynku. Ten zamiar wymaga jednak systematycznego ujednolicania przepisów w wielu obszarach i nie zostanie zrealizowany z dnia na dzień i bez pomocy wszystkich instytucji zaangażowanych w proces legislacyjny.
Zjednoczona Europa egoizmów narodowych
Ten proces będzie jednak postępował – wbrew powszechnemu przeczuciu o rosnących egoizmach narodowych. Popularne jest obecnie diagnozowanie, że nastała nowa era, w której Europa już nie jest postrzegana jako wartość, o którą warto walczyć, w którą warto inwestować. Według tej wykładni każde państwo członkowskie jest tylko skupione na swoim własnym interesie, czytaj: na tym, ile wyciągnie ze wspólnej kasy unijnej. Nie jest to jednak nowa sytuacja. Europa zawsze służyła politykom jako chłopiec do bicia, bo mogli w ten sposób odwrócić uwagę od swoich błędów i niekompetencji. Zawsze lubili wykorzystywać ograniczoną wiedzę obywateli o instytucjach europejskich do zrzucania winy za niepowodzenia na Brukselę bądź innych członków zachowujących się w ich mniemaniu niesolidarnie i nieodpowiedzialnie – często tylko po to, by usprawiedliwić działania protekcjonistyczne ze swojej strony.
Takie tendencje istniały od samego początku integracji europejskiej. Każdemu pogłębieniu współpracy towarzyszył chór patriotycznych sceptyków doszukujących się znamion zamachu stanu. Alarmistyczne analizy nie sprawdziły się do tej pory i również tym razem wydają się mocno przesadzone. Podejrzliwość wobec tego dziwnego nieoczywistego, nieznanego wcześniej tworu, jakim jest UE, zawsze była obecna zarówno po prawej stronie sceny politycznej – w kręgach tradycjonalistycznych, konserwatywnych, narodowych -, jak i po lewej stronie – wśród antyglobalistów, merkantylistów, wyznawców protekcjonizmu. Tych pierwszych łączy paniczny lęk przed utratą suwerenności i tożsamości. Ci drudzy obawiają się utraty kontroli nad jednostką poszukującą przestrzeni do uwolnienia swej przedsiębiorczości i kreatywności.
Dzisiaj również media i różni eksperci prześcigają się w kreśleniu co raz to czarniejszych scenariuszy. Według nich mamy do czynienia z radykalizującą się scenę polityczną, na której to coraz większe znaczenie mają ugrupowania populistyczne, często zbijające kapitał na antyeuropejskich nastrojach. Dramatyczne hasła i złowieszcze tytuły na pierwszych stronach gazet robią wrażenie. Trudno wzbudzić sensację tonując emocje i proponując bardziej wyważoną ocenę sytuacji. Bezsprzecznie pojawiły się w ostatnich latach partie, które budzą niesmak i przywołują demony przeszłości: Partia Wolności Geerta Wildersa uzyskała trzeci wynik w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych w Holandii; w kwietniu br. 19 procent głosów w wyborach do Eduskunty zdobyli Prawdziwi Finowie; duńska Partia Ludowa osiągnęła swój najlepszy wynik w 2007 r. – 13,9 procent głosów dało im trzecie miejsce w Folketingu. Ale trudno na razie wyrokować, czy ich wysokie poparcie się utrzyma i czy w długim okresie będzie się przekładało na kształt polityki w ich państwach i UE. Nie jest to wcale pewne, albowiem programy ich są często monotematyczne, jakość zasobów ludzkich wątpliwa, a w związku z tym wpływ na większość obszarów polityki ograniczony. Zazwyczaj nie współtworzą rządu, a ich stygmatyzacja sprawia, że mobilizują bardzo szeroki elektorat negatywny. W miarę jak emocje wokół kryzysu będą opadać, spadną zapewne też ich notowania.
Populizm jest natomiast z pewnością zagrożeniem dla współczesnej demokracji, gdyż staje się powszechnym sposobem na uprawianie polityki, zastępującym konieczne działania tymi, które wzbudzają pozytywne emocje elektoratu. Ten niepokojący trend oczywiście wymaga wzmożonej czujności i głębokiej refleksji nad tym, czym jest demokracja i jak ją pielęgnować. Bo chociaż nie wygląda na to, żeby partie radykalne miały zawładnąć europejską sceną polityczną, to od lat funkcjonują na niej osoby co najmniej kontrowersyjne, które mało się przejmują praworządnością, jak np. Silvio Berlusconi czy Viktor Orban, albo jak Vaclav Klaus jawnie przeciwstawiają się głębszej integracji europejskiej, porównując UE do Związku Radzieckiego.Vaclav Klaus.
Jak bulwersujące by te fakty nie były, jednocześnie mają miejsce wydarzenia świadczące o postępującej integracji państw członkowskich. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o tworzącej się obecnie europejskiej służbie dyplomatycznej, która bądź co bądź jest namiastką wspólnej polityki zagranicznej.Parlament Europejski rośnie w siłę, co zademonstrował chociażby właśnie w trakcie powoływania nowego ciała dyplomatycznego, wykorzystując niedawne rozszerzenie swoich kompetencji do wywarcia istotnego wpływu na jego kształt.
Warto przy tej okazji zwrócić też uwagę na powołanie do życia Grupy im. Altiero Spinellego, w której skład wchodzą m.in. eurodeputowani różnych ugrupowań i różnych narodowości, deklarujących, że w głosowaniach będą przedkładać interes europejski nad interesem narodowym. Jest to dowód na to, że tożsamość europejska nie jest fikcją, lecz coraz bardziej oczywistym elementem naszej świadomości, co siłą rzeczy będzie się przyczyniało do powstawania wspólnej sfery publicznej – ważnego elementu każdej demokracji.
Proces decyzyjny w UE musi trwać
Zarzut deficytu demokracji w UE nie jest nowy. Od dawna istnieje poczucie, że Europa jest dla swoich obywateli zbyt abstrakcyjna, zbyt odległa, zbyt zapatrzona w siebie. Ciekawe, że formułujący te zarzuty są zazwyczaj przeciwko wzmocnieniu struktur federalnych w UE, co właśnie zwiększyłoby przecież reprezentatywność i uporządkowałoby podział kompetencji instytucji unijnych. Tymczasem dla nich dowartościowanie szczebla ponadnarodowego jest równoznaczne z osłabieniem demokratyczności procesów legislacyjnych. Dziś jest to jedna z głównych przyczyn braku zdecydowanych kroków ku harmonizacji polityki fiskalnej w strefie euro. Stanowienie budżetu państwa jest według nich nienaruszalnym prawem państw narodowych.
Jednocześnie rośnie niecierpliwość z uwagi na zbyt wolne procesy decyzyjne w UE. Jest to paradoks, bo demokratyczne instytucje nie kojarzą się z szybkimi decyzjami i zawsze będą pod tym względem ustępować reżimom autorytarnym. Istotnie działanie polityków wydaje się zbyt ociężałe w obliczu zmieniających się błyskawicznie rynków, ale musimy zrozumieć, że te procesy muszą trwać, bo w Unii trzeba wziąć pod uwagę perspektywy 27 państw; strefa euro jest bezprecedensowym eksperymentem w historii ludzkości, wyzwania, wobec których stoi niepodobne do żadnych przedtem; nie ma jednej jasnej zależności przyczynowo-skutkowej, ani jednej pewnej recepty na trwałe rozwiązanie kłopotów.
W kryzysach zazwyczaj powraca pokusa przyspieszenia procesów decyzyjnych za sprawą silnego przywództwa. Te procesy wymagają z pewnością udoskonalenia. Z drugiej strony nie powinniśmy oczekiwać zbyt radykalnej poprawy w tym zakresie. Istotą zjednoczonej Europy jest i będzie stosunkowo długi proces decyzyjny, bo jest oparta na zasadzie dyskursu jej członków. To właśnie dlatego nie ma na razie jednomyślności co do tego, czy wypuszczać obligacje europejskie lub stworzyć podatek unijny. Ale to właśnie też dzięki temu powrót do konfliktów z ery koncertu mocarstw jest dziś w Europie nie do pomyślenia.
Kryzys zawsze był szansą
Obecne zawirowania są poważne i nie można ich oczywiście lekceważyć. Z drugiej strony nie jest to też pierwszy kryzys UE. I na pewno nie będzie ostatnim. Trzeba sobie uświadomić, że fundamenty gospodarek europejskich pozostają bardzo mocne. Istnieją pewne dysproporcje i na pewno zbyt długo żyliśmy ponad stan. Jednak zdecydowana większość obywateli europejskich funkcjonuje tak jak przed kryzysem. Ich jakość życia nie uległa radykalnemu załamaniu. Zadłużenie Grecji narastało przecież systematycznie co najmniej od lat 80 XX w. Bańka spekulacyjna w irlandzkim sektorze bankowym rosła od wielu lat. Nieracjonalny boom na hiszpańskim rynku nieruchomości powinien już dawno wzbudzić czujność. Brak modernizacji struktur gospodarczych we Włoszech jest niemalże stanem przewlekłym. Można zatem ukuć tezę, że dzisiejszy kryzys Unii Europejskiej jest w dużej mierze kryzysem uświadomionym. Problemy gospodarcze nie pojawiły się bowiem nagle, tylko nagle dotarły do świadomości ludzi (rynków) – co zgodnie z zasadą samospełniającej się przepowiedni może napędzać kryzys, ale nie może być jego przyczyną.
Dzisiejszy kłopot polityków wynika przede wszystkim z efektu stadnego na rynkach finansowych, do którego zawsze może dojść, jeśli zbyt długo ignorowano ważne informacje o stanie gospodarki i instytucji publicznych. Dzisiaj potwierdza się kolejny raz, że oczekiwania i emocje to główne źródła energii rynków finansowych. Jakkolwiek gwałtowne reakcje rynków zazwyczaj mają miejsce z opóźnieniem, stanowią one czytelny sygnał, że zaniedbania polityków zbyt długo nawarstwiały się i wymagają reformy strukturalnej, której nie da się już dłużej odkładać. Dlatego nie ulega wątpliwości, że i tym razem Europa wyjdzie z kryzysu. Wyjdzie z niego silniejsza, bo bardziej spójna. Ta spójność będzie wynikała ze wzmocnienia elementów wspólnotowych, a także ze względu na sam fakt doświadczenia kryzysu, które stanie się częścią zbiorowej świadomości Europejczyków. Pomoże to przy rozwiązywaniu następnych łamigłówek, które pojawią z kolejnym nieuniknionym kryzysem.
Bo to, że kolejny kryzys nastąpi, jest pewne. Warto sobie to uprzytomnić, bo być może jest on integralną częścią zglobalizowanego świata współzależności, a w związku z tym może nawet stanem permanentnym. Być może powinniśmy się oswoić z nim, docenić jego właściwości lecznicze i zacząć postrzegać go poprzez pryzmat szans, które przed nami otwiera – szans na odświeżenie, na odmłodzenie, na postęp.