Konkurencja podatkowa dyscyplinuje wydatki rządowe. Im większa konkurencja podatkowa, tym racjonalniej będą dysponować ograniczonymi środkami władze i tym mniej chętnie będą podnosić kolejne obciążenia (wtedy rząd może przynajmniej biednych oszczędzi, skoro bogaci i tak są już spisani na straty; zresztą tak jakby rabowanie oszczędności bogatych – czyli źródła inwestycji w kapitał, który tworzy popyt na pracę – nie uderzało pośrednio w biednych). Ja bym proponował pójście w drugą stronę – niech województwa ustalają podatki i nimi dysponują (tak jak kantony w Szwajcarii). Albo nawet gminy, miasta, dzielnice! Im podatki są bliżej ludzi, tym łatwiej jest im kontrolować ich wydawanie i tym łatwiej jest opierać się nadmiernym obciążeniom. Co więcej, bodźce ekonomiczne pełnią ważniejsze rolę w dyscyplinie fiskalnej niż konstytucje, instytucje polityczne czy idee i programy polityczne. Wolę, żeby władza nie miała realnej możliwość zaciągania długów na barki kolejnych pokoleń, niż opierać się na dobrej woli polityków. Politycy nie będą sami się ograniczać, jeśli to uniemożliwi im walkę o wygranie wyborów. Oczekiwanie, że politycy będą sobie sami szkodzić jest nielogiczne. Samowolę polityków jest w stanie ograniczyć tylko nacisk obywatelski i bodźce ekonomiczne. Ja liczę na konkurencję podatkową między krajami, a nie na dobrą wolę polityków, którzy będą działali wbrew swojemu oczywistemu interesowi. Podatki pomagają politykom wygrać wybory, bo mogą dzięki nim oferować elektoratowi i innym grupom interesu różne „dobra publiczne”. I dlatego też od ponad wieku wydatki rządowe rosną jak szalone. Większość ludzi oczekuje, że dostanie coś za darmo i dlatego wybiorą polityków, którzy będą im dawać, dawać, dawać. W końcu zlikwidują progi ostrożnościowe, tak jak zlikwidowali skarbonkę-OFE, które im zawadzało podnosząc statystyki długu publicznego. Dopóki ludzie będą oczekiwać więcej dóbr i usług od państwa, dopóty będą głosować na tych, którzy uchwalają budżet z deficytem. Nic nie wskazuje na to, żeby szybko to uległo zmianie. Dlatego też następne pokolenia, na które spadnie spłacanie tych długów mają p r z e r ą b a n e. Niektórzy wierzą w progi ostrożnościowe, ale kto niby miałby zaostrzyć je i egzekwować? Ich istnienie zależy od woli polityków, a przecież to im one najbardziej przeszkadzają w realizacji swoich planów! Przecież to właśnie oni za 5-10 lat je zlikwidują. W USA już podnoszą limit zadłużenia. Jedynym ratunkiem jest konkurencja fiskalna i walka o to, żeby podatki pobierały i wydawały mniejsze jednostki administracyjne – im mniejsze jednostka, tym łatwiej nią zarządzać decydentom, łatwiej ją pilnować poddanym i mniejsza „zdolność kredytowa” rządu). Dlatego właśnie centralizacja polityczna Unii Europejskiej będzie prowadziła do stagnacji gospodarczej. Przyznam szczerze, że irytuje mnie nieco upraszczanie rzeczywistości przez media i intelektualistów. Idealnym wyrazem tej powszechnej głupoty jest wyrażenie „eurosceptycyzm”, które jest worem, do którego zwolennicy eurofederacji – czy szerzej: wszyscy zwolennicy pogłębiania integracji politycznej i gospodarczej Unii Europejskiej – wrzucają wszystkich swoich przeciwników. Słowo to ma negatywną konotację: eurosceptyk to ktoś, kto jest sceptyczny wobec Europy. Przypuszczalnie ma więcej zaufania dla państwa narodowego. I tym sposobem, wszelką krytykę centralizmu politycznego Unii utożsamia się z sentymentem nacjonalistycznym. Stanowczo przeciwko tej manipulacji protestuję! Otóż ja chciałbym, aby tych, którzy nacjonalistami nie są, a bynajmniej nie pałają szczególną miłością do UE, byli nazywani unio-sceptykami, albo biurokracjo-sceptykami, albo centralizmo-sceptykami, albo sceptykami wobec gigantycznego demokratycznego państwa opiekuńczego żonglującego dochodem i kontrolującego życie pół miliarda ludzi. Taki sceptycyzm jest jak najbardziej liberalny i proeuropejski. W istocie, przypuszczam, że większość (klasycznych) liberałów ma większy sentyment wobec dawnej, nie-narodowej, kosmopolitycznej Europy niż własnego państwa narodowego, a jednocześnie centralizacja władzy oraz harmonizacja podatkowa i legislacyjna UE, jawi się im jako pomysł szatański, niszczycielski dla Europy, psujący jej fundament: polityczną różnorodność i konkurencję między ośrodkami władzy, a tym samym dewastujący bodźce do ograniczania samowoli władzy, usprawniania jakości prawa i redukowania obciążeń podatkowych. O ile integracja gospodarcza jest zbawienna i jak najbardziej odzwierciedla przekonania liberalne, co najmniej od czasów Hume’a i Smitha, o tyle centralizacja polityczna – dążenie do jeszcze większych państw i jeszcze większych rządów – już nie. Nie może być liberalna. Liberalne jest dążenie do małych i (konstytucyjnie i realnie) ograniczonych ośrodków władzy. PS. Nie, nie popieram JKM. Nienawidzę go za to, że zbudował w Polsce monarcho-nacjonalistyczny liberalizm ćwierćinteligentów.
