To, że zastąpienie Donalda Tuska jedną z najmniej wyrazistych twarzy Platformy przyniesie partii wzrost poparcia i obezwładni opozycję w przededniu wyborów samorządowych było zaskoczeniem. Choć nie powinno. Podobnie stało się przecież 9 lat temu, gdy po wygranych przez PiS wyborach premierem został mało komu znany nauczyciel fizyki Kazimierz Marcinkiewicz.
Oczywiście, między niespodziewanym nominatem prezesa Kaczyńskiego a dość naturalną następczynią Tuska (choć ta naturalność następstwa stała się jasna dopiero po nagłym przejściu Kierownika na poziom unijny) są istotne różnice. Kopacz w momencie nominacji była lepiej znana opinii publicznej niż Marcinkiewicz, przez trzy lata zajmując stanowisko marszałka Sejmu, konstytucyjnie drugiej osoby w państwie (nawet jeśli, jak przekonaliśmy się niedawno, z rangi tego stanowiska do dziś nie zdaje sobie sprawy). Inaczej niż jej pisowski prekursor, ma własną, samodzielnie wypracowaną i stosunkowo silną pozycję w partii. Wreszcie – również w
przeciwieństwie do Marcinkiewicza – nie „prze na szkło” i raczej, miejmy nadzieję, nie zobaczymy jej w tabloidach na ustawionych zdjęciach z jakimś odpowiednikiem nieszczęsnej Isabel. A jednak, Ewka z Szydłowca i Kazik z Gorzowa są podobni.
Ich główną cechą wspólną i, jak się okazuje – atutem – jest prowincjonalność, dzięki której miliony wyborców mogą ich uznać za „zwyczajnych ludzi” i się z nimi identyfikować. Nie chodzi tu o prostackie wypominanie peryferyjności miejsc, w których się urodzili i zaczynali kariery w budżetówce schyłkowej PRL. Istotna jest peryferyjność umysłu, sprawiająca że patrzą na Polskę jakby była całym światem i unikają globalnej perspektywy. Nic nie pokazuje tego lepiej niż wyznanie, że w sytuacji kryzysowej naturalny kobiecy instynkt nakazuje nowej szefowej rządu zabarykadować się w domu i chronić własne dzieci. Ta przasność, przyprawiająca ekspertów od polityki zagranicznej o palpitacje serca, masowej publiczności podoba się tak samo jak wynurzenia premiera Marcinkiewicza o wielkanocnym szorowaniu toalety – i tak samo owocuje wzrostem poparcia.
Dla warszawskich elit – zarówno etosowo-żoliborskich jak i ulokowanych w pobliżu styku ulicy Mokotowskiej z aleją Wyzwolenia – jest to gorzka obserwacja. Po raz kolejny okazuje się, że droga na polityczny szczyt nie wiedzie przez intelektualny rozwój, światowość i wypracowanie koherentnego programu. Donald Tusk dobrze to wiedział – i świadomie częściej nawiązywał do podwórkowego dzieciństwa niż do studenckich narad o istocie liberalizmu. Dla milionów wyborców haratanie w gałę jest o wiele bardziej zrozumiałym zajęciem. Główny konkurent Tuska (a od paru tygodni, chcąc nie chcąc, Kopacz) nie ma w swoim życiorysie nic podobnego. Dzieciństwo w willi i na filmowym planie, seminarium u profesora Schaffa i praca uniwersyteckiego bibliotekarza to nie są doświadczenia mas. Kaczyński swojej oferty rządzenia nie może więc oprzeć na przekazie „jestem taki jak Wy, rozumiem czego chcecie”, a musi na „jestem mądrzejszy, wiem lepiej”. Jest to argument z autorytetu, trafiający do ludzi przywykłych podporządkowywać się władzy w różnych jej odmianach – „starej daty”, gorzej wykształconym, bardziej religijnym. To osobowość lidera, a nie program czyni PiS formacją niewykształconych małomiasteczkowych „moherów”: społeczna podaż narodowego narcyzmu, religijnej tromtadracji, pruderyjnej mizogynii, zaściankowości i eurosceptycyzmu jest o wiele większa niż sondażowe notowania i wyborcze wyniki tej partii. Dawno temu Kazik był w stanie je wykorzystać, ale najbliższe lata będą czasem Ewki.