Kto się nie wzruszył po przeczytaniu eseju Olgi Tokarczuk o koronawirusie? Ja się wzruszyłem. Nastanie pandemii to dla naszej noblistki moment wytchnienia. Dla mnie również. Zatrzymanie cywilizacyjnego pędu. A jakże! Zawieszenie tej nowoczesnej, nadaktywnej manii, w której na co dzień jesteśmy tak beznadziejnie pogrążeni. Zgoda! Ja też mam poczucie ulgi, ja też myślę, że już dawno doszliśmy do ściany i „coś musiało się wydarzyć”. A jednak – parafrazując Žižka, rozprawiającego się z postmodernizmem – tam, gdzie Tokarczuk wydaje się mówić rzeczy zbliżone do tego, co sam myślę, słyszę „niewiarygodną ilość bredni”. No ale po kolei.
Tokarczuk widzi dziś szansę na opamiętanie. Czas na przesadzenie kwiatów, na nicnierobienie, na gapienie się w okno, za którym rośnie morwa biała, na obserwowanie dwóch srok i jednej sowy. Po eseju dla Frankfurter Allgemeine Zeitung był jeszcze wywiad dla Gazety Wyborczej ze słynnym „coś nas testuje”. Nasza noblistka zastrzega się, że nie wie co: „Nie wiem, czy to fatum, demon, Natura, Bóg, coś bezosobowego, przypadek?” A ja zupełnie nie wiem po co te uniki. Patrzę na portret, który ilustruje wywiad dla Gazety: w zaplecionych włosach pani Olgi kwiaty i zioła, ptaszki i jeżyk, na ramieniu motylki, a ciało spowite w bluzkę z sielskiego krajobrazu. Patrzę i dobrze wiem, że ona wie, co to jest. Że ona cała jest niczym innym niż tą wiedzą.
„Z mojego okna widzę białą morwę, drzewo, które mnie fascynuje i było jednym z powodów, dlaczego tu zamieszkałam. Morwa jest hojną rośliną – całą wiosnę i całe lato karmi dziesiątki ptasich rodzin swoimi słodkimi i zdrowymi owocami.” Otóż to: nie fatum i nie demon, nie Bóg i nie przypadek. To Matka Natura, Demeter nas testuje. Testuje nas, bo oderwaliśmy się od niej. To nasz największy grzech, prawdziwy powód naszej alienacji i nonsensownego pędu. Lecz Matka Natura niczym morwa biała jest dobra, hojna, karmiąca. Jest prawie jak Matka Boska, która testuje bardzo delikatnie. A raczej łagodnie ostrzega i napomina: daje czas na rekolekcje w odosobnieniu i opamiętanie w domowym zaciszu…
Dziwny jest ten sposób myślenia – bardzo pociągający, a zarazem symptomatyczny. Dochodzą w nim do głosu zbiorowe iluzje i wyobrażenia, w których jesteśmy pogrążeni. My, zachodnia klasa średnia: syta, bezpieczna, trochę już zmęczona konsumpcją i wirtualną technologią, mająca (słusznie) nieczyste sumienie z powodu własnego dobrobytu. A przy tym nieźle wykształcona, świadoma, wrażliwa, empatyczna. Zwłaszcza empatia jest istotna: nie tylko wobec nierówności i społecznego wykluczenia, lecz jeszcze bardziej wobec udręczonej Ziemi. Wobec ginących gatunków, topniejących lodowców, dewastowanych krajobrazów, dręczonych zwierząt, zanieczyszczonych wód, zatrutego powietrza i wycinki ostatnich już dziewiczych, „świętych gajów”.
Ale czy ja kompletnie oszalałem? Skąd ten sarkazm, skąd ta ironia mi się bierze? Czy w wyniku pandemii i przymusowego odosobnienia owładnęła mną ekologiczna znieczulica? Nie. Tak samo jak Tokarczuk i jej młodsza siostra Greta, jestem zatrwożony tym, co nasz chory na umyśle gatunek zrobił i wciąż robi z Naturą. Kirke (wedle niektórych przekazów blisko spokrewniona z Demeter), która zamieniła towarzyszy Odyseusza w świnie, z pewnością bardzo się nie myliła. A jeśli, to raczej na niekorzyść świń.
O co więc chodzi? Z grubsza o to jak sielska, nieomal sielankowa, jak harmonijna, dobroduszna i niepokalana jest Natura, którą Tokarczuk przybliża naszej ekologicznej klasie średniej. Jak iluzoryczne, bo idylliczne, jak złudne i jednostronne jest to wyobrażenie, które wyraża i utrwala. Jak dalekie jest od tego, czym jest TO, z czego się wywodzimy i przed czym jako cywilizacja nowoczesna „daliśmy nogę”. TO, co od archaicznych Greków nauczyliśmy się nazywać physis, czyli „naturą” lub „przyrodą”.
Tokarczuk rozwija wyobrażenie Natury, w które włożyliśmy wszystko, czego nam brakuje w naszym ludzkim świecie. Przypisujemy jej wszystko to, co się nam nie udało. Widzimy ją jako bardziej ludzką niż my sami, bardziej niż my ufną i ciepłą, wyrozumiałą, łagodną, niepokrętną, gościnną… Oto jest mój zarzut: Tokarczuk nie na łono Natury nas przenosi, ale w obręb naszych marzeń o sobie samych i o ludzkim raju, którego nie potrafimy ustanowić. Nie wybudza nas z naszego snu o potędze i panowaniu, ale zamienia go w sen o utraconej niewinności i bezpieczeństwie. Ustanawia bożka Natury, który jest nieosiągalnym ideałem nas samych i światem skonstruowanym na naszą wyobrażoną miarę… W tego bożka wierzymy nie po to, żeby zbliżyć się do prawdy o Życiu, ale ukryć przed sobą nasze nieodwracalne, cywilizacyjne od niej oderwanie.
Do tego doszliśmy w naszym cywilizacyjnym rozwoju i właśnie w tym momencie do naszych drzwi zapukał koronawirus. I gdyby umiał mówić, to by wygłosił do Olgi Tokarczuk następującą mowę:
„Na litość Boską, dziecko drogie, Natura wcale nie jest taka, jak ci się wydaje! Ona wcale nie jest dobra. Ani to opiekuńcza i hojna biała morwa, ani ten mały, bezbronny jeżyk w pędach twoich włosów. Nie, nie, powtarzam, Natura nie jest dobra. Jest taka jak ja, wirus, którego ukoronował wasz język, ta wasza zbiorowa nieświadomość. I to wcale nie znaczy, że Natura jest zła. Absolutnie nie! Jest taka jak ja: po prostu inna, niezrozumiała, nieopisywalna w języku waszych pragnień i obaw, transowa, niesamowita, a to znaczy też – przerażająca. Zajęta sobą, swoim rytmem, swoim zupełnie nie-ludzkim rytuałem życia, śmierci oraz ich wiecznego koła. Bo ja Natura jestem rozkoszą namnażania się, która was zabija, mutowania się w nieskończoność i bez celu. Nie mam z tym żadnego problemu, nie dbam o siebie, nie domagam się poczucia sensu ani ocalenia. Śmierć i życie łączę w sobie tak, jak w głowie szaleńca splatają się ze sobą rozkosz płodzenia i rozkosz mordowania… Nie Matką Boską jestem zatem, lecz widmową i mściwą Hekate, mroczną Persefoną, szalonym Dionizosem.
Twój oddany i zawsze do usług
Koronawirus”
