[…] Przez krew wszystkich żołnierzy poległych w wojnie za Wiarę i Wolność,
Wybaw nas, Panie.
Przez rany, łzy i cierpienia wszystkich niewolników, wygnańców i pielgrzymów polskich,
Wybaw nas, Panie.
O wojnę powszechną za wolność ludów,
Prosimy Cię, Panie.
O broń i orły narodowe,
Prosimy Cię, Panie. […]
Adam Mickiewicz „Litania pielgrzymska”
O tempora, o mores!
Wojnę powszechną – wprawdzie nie za wolność ludów, ale zawsze – zafundował Europie Franciszek Józef, sędziwy i nie do końca chyba zdający sobie sprawę z realiów własnej niemocy cesarz austriacki i król węgierski. Monarchą nie stał się w sposób automatyczny, zgodnie z prawem dziedziczenia, lecz jako siedemnastolatek został wybrany przez kamarylę dworską przekonaną, że właśnie on jako jeden z nielicznych sprawnych intelektualnie w rodzinie nadaje się na władcę. Jego poprzednik i stryj – Ferdynand – był według ówczesnych imbecylem, faktyczne rządy sprawował więc kanclerz Klemens Metternich, w czym pomagały mu zmienne układy możnych. Bezdzietny Ferdynand chętnie abdykował, by żyć w spokoju przez kolejne dziesięciolecia w Pradze. Ojciec przyszłego c.k. monarchy był uważany za ociężałego umysłowo i bezwolnego – także bez oporu zrzekł się swoich praw do tronu. W taki sposób 2 grudnia 1848 roku Franciszek Józef objął władzę. Zapewne wybierający go nie spodziewali się, że będzie panował prawie siedemdziesiąt lat, a decyzje schyłku jego panowania doprowadzą do końca świata monarchii i dworów.
Początek XX wieku Europa witała optymizmem wynikającym z wiary w rozum pokonujący kolejne przeszkody w przemieszczaniu się i komunikowaniu na odległość. Jednocześnie narastały konflikty wynikające z przezwyciężania podziału stanowego, gdzie siła państw zaczynała się liczyć nie w złocie, lecz w tonach stali i węgla, kilometrach utkanych płócien, tysiącach kilometrów dróg kolei żelaznych. Wybuchały konflikty społeczne, na porządku dziennym były strajki robotnicze, demonstracje sufrażystek. W państwach wielonarodowych toczyły się procesy, które rozpoczęła Wiosna Ludów, odrodzenie narodowe często miało już za sobą etap kulturowo-językowy i weszło w fazę polityczną. Nagminnym zjawiskiem był terroryzm polityczny – bycie monarchą czy politykiem wiązało się z większym ryzykiem krótkiego życia.
W tym kontekście zamach sarajewski nie był niczym szczególnym – rok wcześniej, w marcu 1913 roku, anarchista zastrzelił króla greckiego Jerzego I,
w roku 1914 życie w zamachach stracili przywódca francuskich socjalistów Jean Jaurès oraz wydawca „Le Figaro” Gaston Calmette (choć w jego przypadku istotną rolę odegrał też wątek obyczajowy). O regularnych zamachach na carów nawet nie wspomnę. Żywe były idee Piotra Kropotkina czy Michaiła Bakunina, którzy uznawali za jedynie skuteczne głoszenie zasad przez fakty, przyjęte nie tylko przez anarchistów, lecz także przez ruchy socjalistyczne, tam, gdzie nie miały możliwości legalnej reprezentacji, czy ruchy narodowe. Dziedziczność tronów skłaniała do wiary w to, że eliminacja konkretnej osoby wpłynie na politykę państwa, które ta osoba reprezentuje. Taką logiką zapewne kierowali się zamachowcy z Sarajewa, zlecając Gavrilo Principowi zabicie austriackiego następcy tronu Franciszka Ferdynanda.
Wielka wojna
Dwór austriacki i cesarz mogli potraktować to zabójstwo jak wszystkie pozostałe zamachy tego okresu, ale napięcia polityczne pomiędzy blokami militarnymi niemiecko-austriackim z jednej strony i francusko-rosyjskim z drugiej spowodowały nieracjonalne ultimatum austriackie wobec Serbii i ciąg zdarzeń, w których wyniku największe mocarstwa zmobilizowały dziesiątki milionów swoich obywateli, by spędzili kolejne lata w okopach, walcząc z wrogiem, szczurami, wszami i dyzenterią.
Położenie ziem polskich uczyniło z nich teatr działań zbrojnych przez cały czas trwania wojny. Polacy jako obywatele trzech uczestniczących w wojnie państw, znaleźli się więc po obu stronach frontu. Etnicznych Polaków w państwach zaborczych było w sumie 25–30 mln, Polaków deklaratywnych – zapewne dużo mniej, ale nadal stanowili oni grupę znaczącą dla wielkich armii, a dążenie do zjednoczenia ziem polskich okazało się na tyle zauważalne, że powodowało bardziej lub mniej znaczące gesty: powstanie legionów jako formacji pomocniczej c.k. armii, odezwa wielkiego księcia Mikołaja z sierpnia 1914 roku czy potem akt 5 listopada 1916 roku.
Oczywiście, sytuacja Polaków w każdym z zaborów była inna. W Królestwie Galicji i Lodomerii cieszyli się liberalizmem monarchii, prawie nieskrępowanie kultywując narodowe tradycje, korzystając z dobrodziejstw edukacji we własnym języku, uczestnicząc w życiu państwowym. W zaborze pruskim korzystali z dobrodziejstwa państwa prawa, które wprawdzie utrudniało życie Michałowi Drzymale, ale jednocześnie broniło obywatela. Notabene tenże Drzymała nie mógłby się tak bawić z carskimi uriadnikami. Administracja czy to w Królestwie Polskim, czy to na ziemiach zabranych usunęłaby opornego, zanim ktokolwiek dowiedziałby się o problemie. No właśnie – zabór rosyjski – tu sytuacja była najtrudniejsza. Dopiero osłabienie carów wojną japońsko-rosyjską i rewolucją 1905 roku przywróciły możliwość nauczania po polsku – oczywiście tylko w szkołach prywatnych. Uczestnictwo w strukturach państwa i kariera były uzależnione od wyparcia się narodowości oraz zadeklarowania prawosławia, czego świadectwem jest choćby życiorys późniejszego idola polskiej prawicy – rosyjskiego generała Józefa Dowbor-Muśnickiego.
Chęć zaskarbienia sobie sympatii polskich, którą wyrażali cesarze, dawała Polakom w wielkiej wojnie możliwości opowiedzenia się po każdej ze stron. Można było uwierzyć Rosjanom w idee szczęśliwego życia w zjednoczonym Królestwie Polskim pod berłem Romanowów. Można było uznać, że zjednoczenie ziem polskich pod berłem Habsburgów daje większe szanse na suwerenność w bliższej perspektywie. Można było – jak Komendant i jego zwolennicy – liczyć na to, że wojna doprowadzi do takiego zamieszania, że wygra ją ten, kto będzie na to przygotowany i kto będzie miał na podorędziu „broń i orły narodowe”.
Obok Polaków zamieszkujących tereny trzech zaborów wielkie znaczenie mieli ci, którzy od czasów wielkiej emigracji po powstaniu listopadowym rozjeżdżali się po całym świecie. Robili to z różnych przyczyn: uciekali przed prześladowaniami politycznymi, biedą lub podążali za możliwościami, jakie dawał ówczesny świat.
Od Żmudzi po Szwajcarię
Józef Piłsudski twierdził, że Polska jest jak obwarzanek – wszystko, co najlepsze, na zewnątrz, a w środku dziura… Gabriel Narutowicz urodził się oczywiście na zewnątrz, w Telszach, na Żmudzi, a dzieje jego rodziny są typowe dla tej części szlachty na ziemiach zabranych, która kultywowała tradycje narodowe i walce niepodległościowej odmówić nie potrafiła. Ojciec Gabriela – Jan, szanowany obywatel ziemski – przyłączył się do powstania styczniowego, co przypłacił więzieniem.
Gabriel wychowywał się w rodzinnym majątku Brewik, należącym do Narutowiczów ponoć „od przed Unii” [Lubelskiej – przyp. M.C.]. Miał dwanaście lat, gdy matka, uznawszy rusyfikujące Polaków miejscowe szkoły za niewłaściwe dla swoich dzieci, zdecydowała o przenosinach do Lipawy.
Szwajcaria pojawiła się w życiu młodego Narutowicza trochę z przypadku. Zawiodło go tam zalecenie lekarzy, którzy górski klimat uznali za jedyny ratunek dla młodego suchotnika. Stąd od 1887 roku studiował w Zurychu budownictwo lądowe. W trakcie studiów należał oczywiście do mnożących się kółek młodzieży polskiej, ale fascynacja nauką wyraźnie dominowała nad pasjami politycznymi. Niemniej w razie konieczności potrafił „dać się zamieszać” – jak w niedoszły zamach na cesarza Wilhelma II, kiedy po pechowej wpadce grupy spiskowców, która wywołała międzynarodowy skandal oraz interwencje dyplomacji rosyjskiej i niemieckiej w Bernie, zlikwidował dowody znajdujące się w mieszkaniu przywódcy nieudanych zamachowców, a prywatnie swojego dobrego znajomego, Aleksandra Dębskiego. Narutowicz nie był w grupie spiskowców, ale po wpadce został uznany za tego, który da sobie radę ze zniszczeniem materiałów do produkcji bomb i zrobi to odpowiednio sprawnie i dyskretnie. Choć trafił na krótko do szwajcarskiego więzienia, to wobec braku dowodów szybko go uwolniono. Incydent ten miał jednak inny skutek – Narutowiczowi nie przedłużono paszportu rosyjskiego, nakazując powrót w granice imperium, co zapewne skończyłoby się więzieniem, bo w państwie carów podejrzenie o działalność spiskową wystarczyło do represji. Wybrał więc trwałą emigrację. W odróżnieniu od wielu naszych rodaków Narutowicz miał dodatkowy atut umożliwiający taką decyzję – dyplom świadczący o ukończeniu z wyróżnieniem zuryskiej politechniki i perspektywę pracy w zawodzie, który był jego pasją.
Już na studiach Narutowicz specjalizował się w przyszłościowej dziedzinie, jaką była hydroenergetyka. Rozpoczynał pracę w momencie, w którym Szwajcaria zaczęła na szeroką skalę budowę elektrowni wodnych. Przeszedł wszystkie szczeble kariery inżynierskiej, by na początku XX wieku stać się cenionym specjalistą i współwłaścicielem firmy Kürsteinera – renomowanego przedsiębiorstwa zajmującego się projektowaniem i budową elektrowni wodnych. Jednym ze szczytowych osiągnięć Narutowicza była budowa elektrowni wodnej w Kübel, która do dziś jest jednym z największych obiektów tego typu w Europie. Niezależnie od tego kontynuował karierę naukową na politechnice i uzyskał tytuł profesora.
Do wybuchu I wojny światowej Narutowicz nie był aktywny w organizacjach polskich. Choć często je wspomagał, a jego dom był otwarty i z gościny korzystali zawsze bliżsi czy dalsi znajomi działacze z różnych frakcji, on sam nie angażował się na tyle, żeby można było go jednoznacznie powiązać z którąkolwiek z nich. Pozostawał raczej szanowanym fachowcem, zamożnym przedsiębiorcą wiodącym ciekawe (bo poświęcone pasji) i dostatnie życie. Wojna zmieniła to o tyle, że zaangażował się bardziej i został przewodniczącym Polskiego Komitetu Samopomocy w Zurychu, którego był i twarzą – co miało wielkie znaczenie ze względu na jego prywatne wpływy i znajomości w rządzie szwajcarskim – i częstokroć podstawowym donatorem. Działał także wspólnie z Henrykiem Sienkiewiczem w Szwajcarskim Komitecie Generalnym Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce.
Minister robót publicznych
Gdy powstało państwo polskie, Narutowicz był jednym z tych Polaków, którzy zadeklarowali, że na wezwanie rządu polskiego rzucą wszystko i powrócą do ojczyzny, by pomóc w dziele budowy kraju. Taka propozycja przyszła za pośrednictwem pewnego byłego działacza socjalistycznego, uznanego w Szwajcarii z racji patentu na produkcję kwasu azotowego, chemika Ignacego Mościckiego. Rząd Paderewskiego rzucił ideę swoistej merytokracji – oparcia się na najlepszych specjalistach z różnych dziedzin. W kwietniu 1919 roku ówczesny minister robót publicznych Józef Pruchnik poprosił wyjeżdżającego do Szwajcarii w interesach Mościckiego, by wysondował swojego znajomego Narutowicza, czy ten – jako uznany fachowiec – zechciałby przyjąć pracę w jego resorcie. Sondaż wypadł pozytywnie, obaj przyszli prezydenci Rzeczpospolitej byli przekonani o obowiązku pracy państwowej i w maju minister mógł wysłać oficjalne zaproszenie.
Wyjazd Narutowicza do kraju odwlekł się z racji konieczności zakończenia interesów w Szwajcarii, a także z powodu osobistej tragedii – choroby żony. Narutowicz był więc w tym czasie jedynie doradcą ministerstwa. Dopiero po śmierci żony, w czerwcu 1920 roku, został powołany na ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego.
Narutowicz objął ministerstwo składające się z dwudziestu pięciu wydziałów, zatrudniające 3,7 tys. urzędników owianych złą sławą skorumpowanych i nadużywających swoich możliwości. Pierwszym jego posunięciem była likwidacja siedmiuset etatów i racjonalizacja działalności ministerstwa. Narutowicz działał z wpojoną przez trzydzieści lat szwajcarską dokładnością i konsekwencją. Kierując tym ministerstwem w czterech kolejnych rządach, konsekwentnie dążył do uruchomienia inicjatyw obywateli, które wobec słabości finansów publicznych były jedyną szansą na odbudowę wyniszczonego wojną kraju. Podjął także pracę nad tworzeniem prawa, forsując przygotowane w ministerstwie ustawy w sprawie budowy i utrzymania dróg publicznych, o popieraniu państwowych przedsiębiorstw melioracyjnych, o przepisach porządkowych na drogach publicznych, o zezwoleniach na budowę i eksploatację dróg wodnych, ustawę elektryfikacyjną i wodną oraz wiele innych. W pracy tej stronił od powiązań politycznych, występował jako fachowiec, poniekąd na specjalnych prawach, wykonując ciężką pozytywistyczną pracę, dla której pozyskiwał wsparcie różnych stronnictw. Rzecz jasna największą przeszkodą w realizacji programów ministerstwa był brak środków. Młode państwo, powstrzymujące bolszewicką nawałę na wschodzie, połowę swojego budżetu przeznaczało na cele wojskowe. Narutowicz kilkukrotnie wykorzystywał swój autorytet, z groźbą dymisji włącznie, w dyskusjach rządowych o podziale środków. Statystyki były imponujące – tylko w 1921 roku gminy wiejskie przy wsparciu ministerstwa odbudowały ok. 2,5 tys. szkół. Staraniem ministerstwa wybudowano 2,6 tys. małych mostów, 150 dużych drewnianych i 27 żelaznych, 200 km dróg i rozpoczęto budowę kolejnych 500 km. I wszystko to w warunkach głębokiego kryzysu, utrzymywania wielkiej armii z własnych skromnych środków państwa polskiego. Patrząc z perspektywy roku 2012 i biorąc pod uwagę realne możliwości budżetowe tamtego czasu, był to rozmach niewyobrażalny.
Minister spraw zagranicznych
Swoją pierwszą misję dyplomatyczną Narutowicz pełnił jako delegat rządu polskiego w Wilnie. Po zajęciu Wilna i Wileńszczyzny przez „zbuntowane” oddziały generała Lucjana Żeligowskiego spór o te tereny przeniósł się na forum Ligi Narodów, która zaleciła bezpośrednie rokowania pomiędzy oboma państwami. Misja, której patronował belgijski minister spraw zagranicznych Paul Hymans, należała do tych z gatunku impossible. Projekt Litwy kantonalnej – z Wileńszczyzną w granicach państwa litewskiego, ale zorganizowanego w kantony na wzór szwajcarski – odrzucili Litwini. Projekt autonomii Wileńszczyzny w ramach państwa litewskiego odrzuciły obie strony. Wobec impasu endecy w Warszawie przeforsowali projekt rozstrzygnięcia przyszłości spornego terenu przez wybory do lokalnego sejmu, który miałby podjąć decyzję o jego przyszłym statusie.
Delegat rządu swoją działalność musiał zacząć od interwencji w obronie kilkunastu działaczy litewskich aresztowanych przez władze polskie. Próby rozładowania napiętej sytuacji okazały się bezskuteczne – w wyborach bojkotowanych przez mniejszości do sejmu wileńskiego dostali się praktycznie sami Polacy inkorporacjoniści i nawet zabiegi Narutowicza, wspartego autorytetem premiera Antoniego Ponikowskiego, nie mogły doprowadzić do zagwarantowania jakiejkolwiek autonomii czy innych praw dla Litwinów w akcie inkorporacji. Przyszły prezydent był jednoznacznym zwolennikiem liberalnej polityki mniejszościowej i szukania sieci porozumień z narodami zamieszkującymi Drugą Rzeczpospolitą.
Swoją nieudaną misję wileńską Narutowicz przypłacił chorobą i wyjazdem na kurację do Szwajcarii. Tam otrzymał powołanie na wiceprzewodniczącego polskiej delegacji na konferencję w Genui, która miała porządkować system monetarny i ekonomiczny w powojennej Europie. Polska nie spełniła swoich oczekiwań politycznych na konferencji, zawarła natomiast – przy znaczącym udziale Narutowicza – szereg korzystnych umów gospodarczych z kilkunastoma państwami europejskimi.
Po kolejnym kryzysie rządowym nowy premier – Artur Śliwiński – w czerwcu 1922 roku powierzył Narutowiczowi tekę ministra spraw zagranicznych. Wybór, tak jak poprzednie, wynikał z pozycji i wizerunku Narutowicza – państwowca, w dodatku posiadającego prywatne kontakty w sferach rządów europejskich. Kilkumiesięczne sprawowanie funkcji ministra w dwóch rządach Narutowicz poświęcił próbom konsolidowania Polski i państw bałtyckich – czemu służyła konferencja w Rewlu – oraz normalizacji stosunków z ZSRR. Jako człowiek sfer gospodarczych Narutowicz – zdając sobie sprawę, jakim obciążeniem dla polskiego budżetu jest utrzymywanie dużej armii w gotowości operacyjnej – dążył do wzajemnego rozbrojenia.
Narutowicz politycznie
Gabriel Narutowicz był przedsiębiorcą i pragmatykiem – wiernym idei niepodległościowej, niechętnie mieszającym się w polsko-polskie podziały i walkę stronnictw. Zasłużona opinia fachowca pozwalała mu pracować zarówno w rządach endeckich, jak i rodzącego się obozu piłsudczykowskiego. Jedyna inicjatywa partyjna, w jakiej brał udział, to tworzenie Unii Narodowo-Państwowej, inicjatywy nieudanej i wyśmiewanej jako „stronnictwo bezpartyjnych ministrów”, którą trudno sklasyfikować w kategoriach podziałów politycznych zarania Drugiej Rzeczpospolitej. Była to, jak się wydaje, próba stworzenia partii pracy pozytywistycznej, państwowej, odrzucającej ideologiczne spory na rzecz zdrowego rozsądku. Kandydował także, bez powodzenia, w wyborach 1922 roku z listy Państwowego Zjednoczenia na Kresach.
Większość jego pracy państwowej przypadła na rządy związane z obozem narodowym, z którym na pewno dzieliły go stosunek do mniejszości narodowych i koncepcji państwa. Narutowicz opowiadał się za liberalną demokracją i uporządkowanym państwem prawa. Z całą pewnością bliskie mu były koncepcje federalistyczne Piłsudskiego, choć nie należał do zdecydowanych zwolenników polityki Marszałka. Krytykował wyprawę kijowską i „bunt” Żeligowskiego, dostrzegał także negatywną rolę ówczesnego naczelnika państwa w destabilizowaniu systemu demokratycznego (sam w ciągu 2,5 roku kierował dwoma ministerstwami w sześciu rządach, kilka z nich pośrednio obalał Marszałek). Z Piłsudskim spotykał się dosyć regularnie jako minister spraw zagranicznych. Według relacji świadków duża część tych spotkań kończyła się sporami wynikającymi z rozbieżnych koncepcji prowadzenia polityki – naczelnik państwa był nieuleczalnym aktywistą, wierzącym w legalizację dyplomatyczną post factum, Narutowicz był zaś zwolennikiem negocjacji i klasycznej szkoły dyplomacji. Piłsudski darzył jednak Narutowicza szacunkiem jako fachowca, zdaje się, że nawet nieco go kokietował, zdawał sobie bowiem sprawę ze słabości swojego zaplecza nieposiadającego specjalistów od gospodarki mogących konkurować z endeckimi. Niechętni twierdzą, że nie bez znaczenia były litewskie korzenie obu panów. Piłsudski w swoich wspomnieniach pisał: „Rodzina Narutowiczów pochodzi z tych samych stron co moja – ze Żmudzi – i należy do tej samej ziemiańskiej szlacheckiej sfery, w której specjalnie w tym zakątku dawnej Polski wszyscy o wszystkich wzajemnie jeśli nie wszystko to zawsze coś niecoś wiedzą”. Narutowicz jednak trzymał się swojej pozycji niezależnego i fachowego ministra. W rozmowie ze Stanisławem Thuguttem określił siebie jako „radykalnego demokratę, któremu żadne z istniejących stronnictw działających nie odpowiada”.
Polska wybiera pierwszego prezydenta
Wybory parlamentarne w 1922 roku nie dały zdecydowanego zwycięstwa żadnemu z kształtujących się bloków politycznych. Na 444 sejmowe mandaty 163 objęli posłowie Chjeny, 70 posłowie ciążącego ku prawicy PSL-Piast Wincentego Witosa, 49 lewicującego PSL-Wyzwolenie, 41 PPS-u, 18 Narodowej Partii Robotniczej (chadecji), 85 posłów reprezentowało mniejszości narodowe, 2 – komunistów. W 111-mandatowym senacie znalazło się 48 senatorów Chjeny, 17 PSL-Piast, 8 PSL-Wyzwolenie, 7 PPS-u, 3 NPR-u, 27 Bloku Mniejszości Narodowych. Zgodnie z Konstytucją marcową to byli elektorzy, którzy mieli dokonać wyboru pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.
Kandydatem prawicy był Maurycy Zamoyski – obdarzony wielkimi zdolnościami i zaletami, zasłużony pracą w Narodowym Komitecie Polskim poseł w Paryżu. Jego kandydatura, niestety, ograniczała zdolność koalicyjną Chjeny – nawet Witos nie mógł namówić swoich bogatych chłopów do głosowania na latyfundystę, a warto wspomnieć, że reforma rolna była wtedy tematem bardzo aktualnym. Kandydatem popartym przez lewicę bez wahania byłby Józef Piłsudski, o ile zgodziłby się kandydować. Ale zarówno Komendant, jak i jego współpracownicy byli wyjątkowo oszczędni w wypowiedziach na ten temat. Wygłoszone przez naczelnika państwa na inaugurację sejmu 28 listopada przemówienie, po którym spodziewano się deklaracji w sprawie kandydowania, nie spełniło nadziei. Marszałek, jak to potem praktykował przez kilka lat, wytknął swoim przeciwnikom ich słabości, wezwał do pracy na rzecz państwa i wyszedł, pozostawiając posłom czas na własne domysły.
Pierwsze decyzje parlamentu wskazały na dominację prawicy. W wyniku porozumienia Chjeny z Piastem marszałkiem sejmu został ludowiec Maciej Rataj, a senatu – endek Wojciech Trąmpczyński.
Decyzją marszałka Rataja posiedzenie, na którym zamierzano wybrać prezydenta, zostało wyznaczone na 9 grudnia. Okres poprzedzający posiedzenie to nieustające konsultacje polityczne. 2 grudnia Thugutt próbował uzyskać od Piłsudskiego zgodę na kandydowanie, wskazując na koalicję centrum i mniejszości narodowych, która go poprze. Wyszedł z Belwederu z informacją, że Marszałek jeszcze się zastanawia. 4 grudnia, na zamkniętym spotkaniu z przedstawicielami potencjalnie wspierających go stronnictw, Komendant poinformował o swoim désintéressement funkcją prezydenta. Nie wskazywał kandydata, wspominając jedynie o Witosie, Wojciechowskim i Rataju jako o możliwych kandydatach.
Sejmowe centrum i lewica znalazły się w niebywale trudnej sytuacji. Jedyną kandydaturą, która mogła połączyć frakcje od PPS-u po PSL-Piast, był Piłsudski. Być może mógłby takim kandydatem być ktoś jednoznacznie wskazany przez naczelnika. Niestety, tak się nie stało.
Trwające całą dobę negocjacje nie dały efektu, przeciw Zamoyskiemu stanęło w szranki czterech kandydatów: Stanisław Wojciechowski, zgłoszony przez PSL-Piast, Ignacy Daszyński z PPS-u, Jan Niecisław Baudouin de Courtenay zgłoszony przez Blok Mniejszości Narodowych oraz najbardziej niespodziewany Gabriel Narutowicz zgłoszony przez PSL-Wyzwolenie.
Narutowicz był zaskoczony wysunięciem jego kandydatury. Odmówił Thuguttowi i pojechał do Belwederu spytać o opinię Piłsudskiego. Ten jednoznacznie odradził mu kandydowanie, wskazując na Wojciechowskiego. Rozmawiali jeszcze co najmniej dwukrotnie, w każdej z tych rozmów Marszałek starał się odwieść Narutowicza od kandydowania, tłumacząc, że szkoda jego umiejętności na zajmowanie się sporami wewnętrznymi, na co będzie skazany w przypadku wyboru. Z drugiej strony naciskał na niego Thugutt. Wobec jego argumentów Narutowicz wreszcie skapitulował.
Wybory miały pięć tur, ponieważ Zamoyski – zdecydowanie najsilniejszy – nie mógł pokonać progu wymaganej większości. W pierwszej turze Narutowicz był przedostatni, wyprzedził jedynie Daszyńskiego, uzyskując 62 głosy. Najpierw odpadł Daszyński, potem Baudouin de Courtenay – ich głosy wzmocniły Narutowicza, Zamoyski uzyskał raptem 6 głosów ponad swoje 222 z pierwszej tury. W czwartej turze Narutowicz wyprzedził Wojciechowskiego w stosunku 171–145. W piątej turze pozostało więc dwóch kandydatów. Zamoyski zebrał 227 głosów (o 5 głosów więcej niż w pierwszej turze), a Narutowicz – 289 (o 227 więcej niż w pierwszej turze). Pierwszy prezydent został wybrany w zaskakującym i pełnym zwrotów politycznych wyścigu. Był nim człowiek ze wszech miar predestynowany do pełnienia tej funkcji, człowiek, którego słabością okazało się to, co do tej pory uznawano za jego największą zaletę – niezdolność do partyjniactwa i brak własnego zaplecza politycznego.
Zbrodnia z krzyżem na piersi
Endecja nie przyjęła do wiadomości wyboru Narutowicza. Wodzowie prawicy nie potrafili zrozumieć, jak można było przegrać te wybory. Z właściwą sobie logiką endecka ulica nie przypisywała porażki mierności swoich liderów, którzy nie potrafili zbudować koalicji wokół bardzo dobrego kandydata, jakim był Zamoyski, lecz szukała jej przyczyn w „żydo-masońsko-bolszewickich spiskach”. Już w momencie, kiedy przedstawiciele rządu i sejmu jechali do gmachu MSZ, by przekazać oficjalnie informację o wyborze i złożyć gratulacje prezydentowi, pod sejmem zebrał się tłum niezadowolonych i pierwszy raz padły okrzyki: „Precz z Narutowiczem!”, a w stronę co bardziej rozpoznawalnych posłów lewicy poleciały pierwsze kamienie. Znamienne, że tłum ten przeniósł się potem pod ambasadę Włoch, by wiwatować na cześć Mussoliniego i faszyzmu.
Do pierwszego ataku na Narutowicza doszło już o dwudziestej drugiej w dniu wyboru. Grupa bojówkarzy endeckich rozpoznała MSZ-etowski samochód na Nowym Świecie i uzbrojona w kije tłukła nimi w szyby wozu. Trzeba było uciekać przed histerycznym motłochem. Endecka prasa opisała następnego dnia to zajście jako bohaterską walkę młodych o narodowy charakter państwa. Informowano, że Narutowicz nie zna języka polskiego, a karierę zawdzięcza Piłsudskiemu, którego jest krewnym (z dużym wysiłkiem daje się znaleźć jakieś powinowactwo), podejrzana była jego zamożność i domniemane powiązania ze światową finansjerą (wiadomo jakiej narodowości). W pochodach i marszach endeccy przywódcy mówili – jak Józef Haller – o „sponiewieraniu Polski”, poseł Konrad Ilski wzywał do zablokowania ulic, by nie dopuścić do zaprzysiężenia. Wobec tej akcji marszałek Rataj zdecydował o wyznaczeniu daty zaprzysiężenia na 11 grudnia. Od antypaństwowych w gruncie rzeczy wystąpień odcinała się publicznie grupa światłych liderów prawicy: Sapieha, Paderewski, Grabski nawoływali do uspokojenia nastrojów. Zdzisław Lubomirski interweniował bezpośrednio u szefa frakcji parlamentarnej Chjeny – Stanisława Głąbińskiego. Konkurent w walce o prezydenturę – Maurycy Zamoyski – pisał w depeszy do Narutowicza: „Uznaję z szacunkiem wolę narodu i ubolewam nad zacietrzewieniem, które sprawia, iż pełni Pan swe nowe obowiązki w trudzie, goryczy i niebezpieczeństwie. Zwróciłem się do mego stronnictwa, aby nie łączyło mego nazwiska i mego dobrego imienia obywatela z motłochem, obrzucającym Szanownego Pana kamieniami”.
Ale endecka masa osiągnęła już stan krytyczny. Chjena zapowiada bojkot zaprzysiężenia, a jej heroldowie piszą w oświadczeniu frakcji o ciężkiej zniewadze dla narodu polskiego, jaką jest wybór prezydenta „głosami obcych narodowości”. Zapowiadają także stanowczą walkę o narodowy charakter państwa.
Narutowicz nie należał do ludzi cofających się w obliczu przeszkód. Wydaje się, że właśnie warszawska ulica i wrzaski endeckich paranoików spowodowały, że stał się bardziej przekonany do swojej osoby jako prezydenta niż kiedykolwiek wcześniej. Ulica – podgrzewana publicystyką prawicowych gazet – wrzała. Z powagi sytuacji zdawało sobie sprawę chyba tylko dwóch polityków. Jednym z nich był marszałek Rataj, który bezskutecznie interweniował u premiera i ministra spraw wewnętrznych o podjęcie zdecydowanych kroków w celu przywrócenia porządku na ulicach, drugim naczelnik państwa, za pośrednictwem żony proponujący Narutowiczowi gościnę w Belwederze, skłaniający się także do pomysłu pełnienia swojej funkcji przez kilka jeszcze miesięcy, do uspokojenia sytuacji. Rząd, którego Narutowicz był przecież członkiem, wykonywał niebywałe uniki, ministra spraw wewnętrznych Antoniego Kamieńskiego nie można było znaleźć, premier Julian Nowak w odpowiedzi na wezwania do działania bagatelizował rozruchy.
W dniu zaprzysiężenia bojówkarze zbudowali na Alejach Ujazdowskich barykadę mającą uniemożliwić prezydentowi elektowi dotarcie na zaprzysiężenie. Zatrzymywano parlamentarzystów lewicy – w bramie na placu Trzech Krzyży uwięziono na krótko dziewięćdziesięcioletniego senatora Bolesława Limanowskiego, legendę walki niepodległościowej, kilku posłów pobito. Policja nie przeszkadzała tłuszczy w rozprawianiu się z nielubianymi politykami. To z pewnością dało im poczucie bezkarności w dalszych działaniach.
Narutowicz odrzucił nalegania Stanisława Cara o zwrócenie się do policji o obstawę. Przed dwunastą okazało się, że mający towarzyszyć Narutowiczowi premier Nowak ma inne pilne sprawy. Obecny na miejscu minister sprawiedliwości Wacław Makowski zdiagnozował sytuację dobitnie: „Tchórz!”.
Z Narutowiczem do powozu, w miejsce premiera, wsiadł dyrektor Protokołu Dyplomatycznego MSZ Stefan Przeździecki. W alei Róż kawalkada prezydencka została obrzucona kamieniami i kawałkami lodu. Osłaniający prezydenta Przeździecki miał rozciętą głowę. Do sejmu jechali przy akompaniamencie wrzasków i ataków bojówkarzy. Marzenia endeków się jednak nie spełniły – Gabriel Narutowicz dotarł do sejmu, przyjął wybór i został zaprzysiężony na pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej.
Zaprzysiężenie nie zakończyło rozruchów tego dnia. Z Woli ruszył pochód zmobilizowanych przez PPS robotników. Dzień upłynął na starciach. Wygonieni przez socjalistyczne bojówki endecy dali jeszcze upust swoim frustracjom, demolując siedzibę Żydowskiego Towarzystwa Kulturalnego.
Na wieczornym posiedzeniu Rady Ministrów, zwołanym przez Piłsudskiego w Belwederze, Komendant zażądał dla siebie pełnomocnictw. Mówił, że nie może przekazać urzędu, gdy „na ulicach szaleją bandy gówniarzy”. Rataj przekonywał, że to jeszcze bardziej skomplikuje sytuację i podgrzeje emocje. Spotkanie zakończyło się bez konkluzji. W powietrzu wisiała wojna domowa wszystkich ze wszystkimi: lewica wzywała do strajku warszawskich robotników, endecja organizowała strajk dzieci szkolnych. Oba stronnictwa ludowe postawiły endecji ultimatum – oczekiwały uspokojenia ekscesów w ciągu dwudziestu czterech godzin, a jeśli to by się nie stało, miały zorganizować marsz chłopów na Warszawę. Thugutt musiał rzucić na szalę cały swój autorytet, by powstrzymać kilkuset zwolenników PSL-Wyzwolenie gotowych do walki z endekami. Spowodowało to otrzeźwienie części przywódców prawicy. Premier Nowak ugiął się pod presją opinii publicznej, zdymisjonował ministra spraw wewnętrznych, zawiesił szefa warszawskiej policji, zwolnił wielu funkcjonariuszy MSW i policji wykazujących nadmierną pobłażliwość dla rozruchów. Nowy minister – Ludwik Darowski – wydał zaś rozporządzenie, w którym zapowiedział użycie broni wobec bojówkarzy. Do miasta wkroczyły oddziały wojskowe i objęły kontrolę nad jego kluczowymi punktami.
Prezydent zdołał przejąć urząd od naczelnika państwa, udzielić jednego wywiadu, nawiązać kontakty z poważniejszymi przedstawicielami prawicy, próbując uspokajać scenę polityczną. Do właściwej swej pracy nie przystąpił, gdyż po wizycie u kardynała Aleksandra Kakowskiego zdecydował się odwiedzić Zachętę, gdzie oczekiwał na niego niespełniony malarz, fanatyczny wyznawca idei Dmowskiego z rewolwerem w spoconej dłoni – Eligiusz Niewiadomski. Wymierzona mu kara śmierci wydaje się niewielka wobec grozy popełnionego przez niego czynu.
„[…] Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. / Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie, / Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni, / Chodźcie, głupcy, do okien – i patrzcie! i patrzcie! […]”
Julian Tuwim „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”
A potem był maj
Bardziej lub mniej zasadnie Polacy chlubili się brakiem tradycji królobójstwa. Na pewno sprzyjała temu demokratyczna, elekcyjna forma wyboru władców, gdzie eliminacja królów i następców tronu nie była tak kusząca, jak w monarchiach dziedzicznych.
Trudno obronić tezę części endeków starających się zrzucić z siebie odpowiedzialność za zbrodnię, że był to czyn osamotnionego szaleńca. Ten osamotniony szaleniec z całą pewnością był poddany ożywczej dla chorych zamiarów presji barykad na Alejach Ujazdowskich, słyszał okrzyki złorzeczące Narutowiczowi, może nawet był jednym z tych, którzy dzwonili do MSZ-etu, by udawanym „żydłaczeniem” życzyć rychłej śmierci. Zabójstwo było polityczne i odpowiedzialność za nie spoczywa na partii nienawiści skupionej wokół ludzi nazywających siebie Narodową Demokracją. Od tej odpowiedzialności zresztą część prawicy nie uciekała, robiąc z Niewiadomskiego męczennika i bohatera. Zabity był pierwszym prezydentem odrodzonej Rzeczpospolitej, a jego zabójstwo oznaką kolosalnej tego państwa słabości – państwa dumnego przecież z niepodległości, posiadającego bardzo nowoczesną konstytucję.
Wypadki grudniowe związane z wyborem, zaprzysiężeniem i śmiercią prezydenta Narutowicza wstrząsnęły wszystkimi bez wyjątku. Zdekomponowały obóz endecji, od którego odwrócili się co światlejsi lub po prostu przyzwoitsi liderzy prawicy. Zamoyski po śmierci Narutowicza odmówił kandydowania na prezydenta. Władzę w endecji przejmowali ci, którzy byli prowodyrami wydarzeń grudniowych, ludzie o zapatrywaniach antydemokratycznych, zafascynowani faszyzmem.
W łonie lewicy także nastąpiły tendencje radykalizujące. Liberalna demokracja stworzona przez Konstytucję marcową nie tylko okazała się zbyt słaba do utrzymania samej siebie i stworzonego przez siebie systemu, przede wszystkim nie potrafiła obronić pierwszego obywatela Rzeczpospolitej.
Wydaje się także, że zabójstwo Narutowicza spowodowało ostateczne odejście Józefa Piłsudskiego od wspierania demokratycznego państwa. W Komendancie zniechęcenie narastało od lat – im dłużej pełnił funkcję naczelnika państwa, tym gorzej traktował parlament i rządy, tym gorzej się o nich wypowiadał. Nie rozumiał wielogodzinnych sporów partyjnych w czasie, gdy musiał bronić kraju przed nawałą bolszewicką. Nie rozumiał wszechobecnej korupcji w biednym i budującym się państwie. Przestawał wierzyć w demokrację jako system zapewniający Polsce spokój i niepodległość. Mord na prezydencie Narutowiczu, według relacji świadków, wstrząsnął nim do głębi i odebrał mu resztki wiary w możliwość dalszego funkcjonowania systemu konstytucyjnego bez szkody dla państwowości. Zmienił się, wycofywał powoli do Sulejówka, by wrócić do Warszawy na czele wojska i zakończyć demokratyczny epizod w historii Drugiej Rzeczpospolitej. Szukając pierwszego wystrzału zamachu majowego, można zaryzykować tezę, że padł on 16 grudnia 1922 roku w Zachęcie.