—
Przed ścianą dźwięku stoją głusi
Modlą się do muzyki
Kiedy nie pragniesz, kiedy musisz
Lepiej być nikim
Jonasz Kofta, Cztery ściany świata
Czy dochodzimy już do ściany? Do miejsca, gdzie każda droga wydaje się chybiona; gdzie albo mur, albo odwrót i szlak ku temu, od czego zaczynaliśmy? Ku temu, co chcieliśmy rozwikłać, od czego próbowaliśmy uciec. Ściana albo przyznanie się do błędu? Ściana albo nowe życie? Ściana albo… Czy to musi być albo – albo? Dziejowa konieczność/codzienna obojętność/zwyczajny obowiązek? Ściana, która zagradza nam drogę i uparcie nie chce się przesunąć. A jednak to, co za nią, wciąż stanowi obietnicę. Nie musi być jednak głosem próżnym ani wołaniem złudnym. Nie musi być tak, że „runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny! / Lecz poza murem – nic i nic!” Wystarczy odrobina nadziei, aby zamiast walić głową w mur… po prostu iść dalej. Cokolwiek to „dalej” oznacza. Może być dążeniem, szansą, dla której warto zabrać się do pracy i rozwalić każdy mur. „Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli…” Tylko że to nigdy nie bywa aż tak proste.
Ostatni rok to znów czas budowania barykad, umacniania się na określonych pozycjach z gatunku „swój” czy „wróg”, wykopywania okopów, gdzie można skryć się przed ogniem walki. To czas nowych/starych wodzów, pod których czujnym okiem polityka nabiera takiego, a nie innego kształtu. To czas formowania „narodowych” pułapek tak ciasnych, iż niebawem z trudem można w nich będzie oddychać. Bliska chwila rządzenia strachem z gatunku: „Larum grają! Nieprzyjaciel w granicach!” Czas barykadowania się Kościoła, który zamiast szukać dróg i szans, gromi, straszy, zakłamuje. Okres, gdy coraz częściej przeliczamy w portfelach monety, dziwiąc się, że starcza ich na coraz mniej. To moment zaplatania sznura na pętlę, co zaciska się wokół myślenia, otwartości czy tolerancji. I jeszcze inny mur, ten pandemiczny, co mniej czy bardziej szczelnie odgradza jednych od drugich. I nawet jeśli zrywami bronimy się przed ścianą, gdy łapiemy naszą wolność niczym tonący haust powietrza, to wciąż zapominamy, że to za mało. Że nie wystarczy jedna czy druga manifestacja, transparent, błyskawica czy tęczowa flaga zawieszona w oknie. One mówią „Jesteśmy”, ale czy przypadkiem nie wprowadzają nas w stan pozornego komfortu, że oto „Robię jak trzeba”? W tym wszystkim wolności „będą nam jej skąpić powoli/Zabierać po kawałku/(Czasem nawet oddawać/Ale zawsze mniej, niż zabrano)/Codziennie po trochę/W ilościach niezauważalnych/Aż pewnego dnia/Po kilku lub kilkunastu latach/Zbudzimy się w niewoli”.
Dziwny to rok. Chciałoby się światła, nadziei; myślenia o świecie w kategorii piękna życia, a nie codzienności przetrwania. Czas murów, rok ograniczeń. Ale bywają przecież mury gorsze. Bez bram. Bez szans. Budujemy nasze własne klatki sobie samym na zgubę. Mur ciszy. Obojętności. Milczenia. Uporu. Zachowawczości. Tchórzostwa. Budujemy mury, aby raz na zawsze odmówić do siebie/kogoś/czegoś dostępu. Uzbrajamy te mury kolczastym drutem nie-zrozumienia, nie-otwartości, nie-przebaczenia, nie-miłości. Fortyfikujemy własne życia, odmawiamy do siebie prawa, uciekamy. Nawet od najbliższych. I choć wierzymy, że coś chronimy, to skryci za tymi murami nawet nie dostrzegany własnej samotności. Naszego samozakłamania. To mury, które odgradzają nas od własnych marzeń, pragnień, nadziei, wrażliwości. Mury, które sprawiają nie tylko, że nie umiemy być razem, ale nawet nie umiemy być sami ze sobą. Wiec trwamy… w tej dobrze ufortyfikowanej, czasem i złotej klatce. Gryziemy palce. „Kiedy nie pragniesz, kiedy musisz / Lepiej być nikim”.
Nie chcę myśleć, że dziś zostaje nam tylko bicie głową w mur, duszenie się pod ścianą własnych wątpliwości, nieumiejętność znalezienia wyjścia z politycznego, wspólnotowego czy wreszcie prywatnego labiryntu. Bo gdzieś w środku… jest nas więcej. Bo pod ta ścianą nikt nie musi stać sam. A czasem wystarczy wejść na ramiona przyjaciół, aby zrobić wielki krok, przeskoczyć przez mur. Co jest za nim… wbrew pozorom zależy już tylko od nas.