Batalia o kontrolę nad Sejmem i Senatem następnej kadencji zaczyna się rysować na horyzoncie. Już za niewiele ponad rok Polki i Polacy zdecydują o tym, czy PiS będzie rządzić przez drugą kadencję. Pogarszające się pod rządami tej partii relacje Warszawy z większością państw Unii Europejskiej, przeobrażenia UE w strukturę o tzw. dwóch prędkościach oraz sytuacja mechanizmów państwa prawa w Polsce to czynniki decydujące o tym, że wybór, którego dokonamy jesienią 2019 roku, będzie brzemienny w skutki o wiele bardziej, aniżeli w przypadku przeciętnych wyborów parlamentarnych.
Scenariusze pisane na wypadek reelekcji partii Jarosława Kaczyńskiego są alarmistyczne. Trudno jednoznacznie orzec, czy słusznie – wszak znaczna część alarmistycznych ostrzeżeń przed konsekwencjami działań podejmowanych przez PiS od roku 2015,na dzień dzisiejszy wydaje się jednak przesadzona. Niezależnie od tego, mimo że obecne sondaże nie dają zazwyczaj opozycji zbyt wielkich powodów do optymizmu (a zatem kreślenie scenariusza porażki PiS-u w 2019 roku jest dzieleniem skóry na żwawym raczej niedźwiedziu), warto się zastanowić nad scenariuszami alternatywnego toku wypadków. To znaczy sytuacji przejęcia pod koniec 2019 roku większości w Sejmie przez grupę partii opozycyjnych: Koalicję Obywatelską i jej ewentualnych sojuszników.
Nasze opcje
Pozostańmy na płaszczyźnie teoretycznej. Istnieją w gruncie rzeczy trzy możliwe drogi postępowania dla hipotetycznie zwycięskiej opozycji po roku 2019. Po pierwsze, opcja tzw. „dorżnięcia watahy”. Oznaczałoby to, ogólnie rzecz ujmując, przyjęcie wobec pokonanego przeciwnika politycznego podobnej strategii do działań PiS-u w ostatnich 30 miesiącach. Bezpardonowe przejęcie mediów publicznych, usunięcie wszystkich działaczy PiS-u z instytucji oraz spółek Skarbu Państwa, w tym także ich znajomych, protegowanych czy krewnych. Zaprzężenie kontrolowanej przez nowego ministra sprawiedliwości prokuratury do intensywnych działań śledczych w poszukiwaniu jakichkolwiek nieprawidłowości prawnych sprokurowanych przez PiS-owską władzę. Sprawy sądowe, aresztowania, pociągnięcie do konsekwencji co najmniej politycznych autorów deliktów konstytucyjnych. Agresywna kampania medialna zorientowana na całkowite zniszczenie przeciwnika w oczach opinii publicznej, czyli zepchnięcie polskiej prawicy do tak głębokiej defensywy, że uzna ona za konieczne całkowite przeoranie swoich partyjnych i nieformalnych struktur. Nękanie projektów społeczno-medialnych związanych z PiS-em w celu pozbawienia ich możliwości realnego funkcjonowania. Sportową analogią jest tutaj nokaut.
Po drugie, podejście podobne do tego, które zaproponował Donald Tusk po zwycięstwie wyborczym w 2007 roku. Ta strategia oznacza rezygnację z nokautu i najbardziej dotkliwych retorsji za doświadczenia obecnie trwającej kadencji i utrzymanie środowiska PiS-u przy życiu, pod warunkiem dokonania w nim trwałych szkód, które na dłuższy czas uniemożliwią mu odzyskanie władzy (tym razem być może przez dłużej niż dwie kadencje). Wówczas działania nowej władzy przeciwko pokonanym miałyby charakter kilku punktowych ciosów i najprawdopodobniej byłyby zorientowane na swoistą „dekapitację” tej partii. Zapewne celem byłoby skompromitowanie kilku postaci z jej szeregów, które postrzegane są jako najbardziej radykalne zagrożenie dla ustroju polskiego państwa, a mają na koncie działania stawiające ich poza ramami prawa. Do celów na pewno należeliby Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński, a także – ze względu na funkcję zwornika całego środowiska – sam Jarosław Kaczyński. Niemniej elementem strategii byłoby utrzymanie PiS-u na poziomie pewnego potencjału i pozostawienie niektórych przedstawicieli tego środowiska na swoich pozycjach w instytucjach w celu używania ich jako „straszaka” do mobilizacji wyborczej własnego elektoratu i do odpierania presji ze strony alternatywnych, nowych podmiotów politycznych w centrum i na lewicy. Dokładnie tego rodzaju myślenie było fundamentem strategii PO w latach 2007–2015. Sportową analogią jest tutaj wygrywanie z osłabionym przeciwnikiem kolejnych rund na punkty.
Po trzecie w końcu, złożenie pokonanej prawicy oferty stopniowego wygaszania gwałtownego od wielu lat konfliktu politycznego w Polsce. Fundamentem tej strategii byłaby rezygnacja z najbardziej dotkliwych retorsji w zamian za przeprowadzenie przez PiS realnej reformy wewnątrzśrodowiskowej, której osią byłoby wyłączenie z polityki działaczy zorientowanych na podsycanie emocji i nienawiści politycznej, a oddanie sterów partii w ręce ludzi zorientowanych na merytoryczne prace nad rozwojem kraju w duchu konserwatyzmu osadzonego w modelu państwa prawa, trójpodziału władzy i szacunku dla instytucjonalnej ciągłości państwa. Obniżenie temperatury sporu politycznego, przejście od ataków personalnych do krytyki konkretnych rozwiązań i przywrócenie polskiej polityce dawno zapomnianych standardów debaty publicznej. W gruncie rzeczy byłaby to strategia podobna do tej wybranej przez środowisko Solidarności po roku 1989 wobec ludzi PZPR-u i SLD, która co prawda też zaowocowała wieloma negatywnymi skutkami, jednak na płaszczyźnie spraw fundamentalnych spowodowała, że SLD nie zawrócił z kursu na integrację z NATO i UE po przejęciu władzy w kraju. Celem tej strategii w przyszłości byłoby przede wszystkim zejście Polski z drogi coraz gwałtowniejszego konfliktu politycznego, ceną zaś rezygnacja z niekiedy słusznego i sprawiedliwego ukarania ludzi PiS-u za przekroczenia prawa i uprawnień. Elementem tego scenariusza byłyby ponadto zmiany w prawie wprowadzonym w obecnej kadencji, ponownie ograniczające wszechwładzę polityków rządowych. Sportową analogią jest tutaj rezygnacja z boksu jako dyscypliny narodowej na rzecz szachów lub brydża.
Okoliczności wyboru
Na wybór strategii nowej władzy wpływ będzie miało bardzo wiele okoliczności. Jednak w warunkach demokracji czynnikiem najważniejszym powinno być to, co w języku niemieckiej politologii określa się jako Wählerauftrag. W wolnym tłumaczeniu oznacza to „zadanie od wyborców”, a więc rzetelne odczytanie przez zwycięskich polityków woli popierających ich wyborców co do wyboru drogi postępowania w danej sprawie. Kluczowe jest zatem pytanie o to, jakie nastroje będą dominować w społeczeństwie w momencie, gdy PiS zakończy swoją pierwszą kadencję rządów i – hipotetycznie – przegra reelekcję.
Czy będzie to wręcz naga furia wyborców przeciwko globalnie ujętemu całokształtowi „dobrej zmiany” i dojmujące pragnienie obywateli, aby do gołej ziemi wyplenić polityczne pozostałości dorobku lat 2015–2019? Czy będzie temu towarzyszyć – co byłoby logiczne – druzgocąca klęska PiS-u wyrażona w wyniku wyborczym (może nawet utrata przez tę partię możliwości zablokowania zmian w Konstytucji RP)? Taki wynik otwierałby teoretycznie drogę do opcji „dorzynania watahy”.
A może PiS przegra wyraźnie, ale nastroje społeczne będą inne? Czy będzie dominować zmęczenie temperaturą sporów podczas kadencji PiS-u i chęć wyciszenia emocji politycznych, które zrodziły KOD, Obywateli RP i Czarny Protest, a które „dorzynanie watahy” niewątpliwie musiałoby podtrzymać? Ludzie mogą chcieć – bez obaw o los własnego państwa – znowu „zapomnieć” o polityce i wrócić do przysłowiowego grillowania karkówki w dniach wcześniej poświęcanych na obronę niezależności sądów. Takie nastroje chciał odczytać Tusk 11 lat temu i wybrał politykę „ciepłej wody w kranie”, a ludzi prawicy pozostawił przez pewien czas na czele CBA i TVP. Takie nastroje mogą skłonić nową większość do ponownego sięgnięcia po taką strategię.
W końcu wynik wyborczy może być bliski remisu. Nie będzie wystawienia jednoznacznie negatywnej oceny dorobkowi rządów PiS-u. Obywatele co prawda dadzą nowej większości mandat do przywrócenia państwa prawa i demokracji liberalnej, gdyż jednak to opozycja zyska większość, ale zażyczą sobie zachowania niektórych zmian przez PiS wprowadzonych (najpewniej socjalnych). Poza tym wynik bliski fifty-fifty będzie wołaniem zagregowanego społeczeństwa o podjęcie przez polityków próby nawiązania ponadpartyjnego dialogu i zmiany modelu przeżywania sporu politycznego, a wobec zwycięzców o rezygnację z pragnienia zemsty, a więc o wspaniałomyślność.
Płaszczyzna materialna
Poczyniwszy powyższe uwagi co do ramowych warunków wyboru strategii postępowania przez ewentualną większość złożoną z obecnej opozycji, warto nakreślić własne preferencje i wskazać najbardziej optymalne w naszym rozumieniu kierunki działań. W tym celu należy wprowadzić dodatkowo jedno niezwykle istotne rozróżnienie na dwa obszary funkcjonowania. Zupełnie bowiem innym problemem jest obranie strategii działania wobec ustaw i kształtu instytucji, jaki pozostanie jako spuścizna po czterech latach rządów prawicy, a innym wybór metod działania w odniesieniu do ludzi, którzy obecnie sprawują władzę i w taki, a nie inny sposób stosują i zmieniają prawo, wykorzystują instytucje i wyznaczają swoje zakresy kompetencji władczych. Spójrzmy w pierwszej kolejności na aspekt spuścizny ustawowo-instytucjonalnej.
W odniesieniu do znakomitej większości głośnych aktów prawnych przeprowadzonych przez PiS w obecnej kadencji należy preferować opcję „dorżnięcia watahy”, czyli celem opozycji po przejęciu władzy w 2019 roku powinien być szeroko zakrojony legislacyjny backlash o liberalno-demokratycznym profilu ideowym. Na tej płaszczyźnie należy się bezwzględnie wystrzegać podejścia kojarzonego ze strategią Tuska po roku 2007. Zarówno doświadczenie lat pierwszych rządów PiS-u (w latach 2005–2007), jak i obecnej kadencji pokazuje, że polska prawica nie ma w swojej obecnej formule absolutnie żadnych oporów, aby ustawami i rozporządzeniami zmieniać rzeczywistość w kierunku konserwatywnych wartości, a w odniesieniu do ustroju państwa w kierunku demokracji plebiscytowej i nieliberalnej, gdzie wola większości jest władna brutalnie ograniczać prawa mniejszości. Nieroztropnie byłoby sądzić, że w wypadku ponownego przejęcia władzy w Polsce przez prawicę, np. za 10 lat, jej strategia będzie zasadniczo odmienna.
Dlatego liberalnemu centrum, częściowo wspieranemu przez lewicę, nie wolno pozostawić przy życiu artefaktów PiS-owskiej legislacji z lat obecnych. Poniechanie zmian w ustawach i przeforsowania rozwiązań liberalnych oznaczałoby utrwalenie się (także w odbiorze społecznym i mentalności Polaków) rozwiązań konserwatywnych jako swoistego „naturalnego porządku rzeczy”. Na długi czas osadziłoby benchmarki debaty publicznej dotyczącej poszczególnych kwestii na pozycjach dla prawicy korzystnych. Kontrola polityków nad prokuraturą zostałaby uznana za rzecz zwyczajną, wliczanie oceny z religii do średniej ucznia za normalność, a utrudniony dostęp do antykoncepcji ze względu na rozszerzone rozumienie klauzuli sumienia za coś, z czym trzeba się pogodzić. Szarpnięcie w tych i wielu podobnych sporach benchmarków w kierunku liberalnym ma na celu nie tylko zmianę rzeczywistości zaraz po uchwaleniu nowych ustaw, lecz także utrudnienie w przyszłości ponownie rządzącej prawicy wprowadzenia zmian jeszcze dalej idących (np. prawa prokuratora generalnego do samodzielnego decydowania o aresztowaniach, obowiązku katechezy katolickiej dla wszystkich uczniów i całkowitej delegalizacji antykoncepcji). Przed tymi zadaniami nowa większość nie mogłaby się w żadnym razie uchylić. Przykładem skutków takiego zaniechania jest kształt programu nauczania przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie w polskich szkołach. Ukształtowany niezwykle konserwatywnie jeszcze w okresie rządów AWS-u, stawał się coraz bardziej konserwatywny w okresie obu rządów PiS-u, a rządy SLD i PO nie uznały za stosowne skutecznie zareagować.
Zainicjowane przez PiS zmiany w kraju generują wiele zagrożeń dla wolności obywateli. Przyszła potencjalna większość liberalno-demokratyczna stanie zatem przed wyzwaniem dokonania gruntownych zmian w bardzo wielu obszarach, m.in. w kwestiach ustrojowych (niezależność sądów, wybór składu Trybunału Konstytucyjnego, z prawidłowym wyborem jego prezesa, wybór składu Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa, niezależność prokuratury, procedury postępowania karnego i uprawnieniach prokuratorów, system edukacji, zwłaszcza w zakresie programów nauczania niektórych przedmiotów, tzw. polityka historyczna, ustawa o uprawnieniach służb specjalnych zwłaszcza w odniesieniu do problemu inwigilacji obywateli, wolności zgromadzeń, swobody mediów i likwidacji jednostronnego przechyłu propagandowego w mediach publicznych, swoboda działania organizacji pozarządowych, obrót ziemią rolną), sprawach obyczajowych (dostępność antykoncepcji, in vitro, związki partnerskie i małżeństwa dla wszystkich, ostrożna liberalizacja ustawy o aborcji według modelu niemieckiego, uwolnienie instytucji kultury od cenzorskich zapędów polityków). W raize uzyskania przez dzisiejszą opozycję większości konstytucyjnej powinna zostać uchwalona nowa ustawa zasadnicza. Obecna Konstytucja RP, która jest oczywiście warta obrony w sytuacji ataku na nią ze strony dzisiejszej władzy, ujawniła swój niedostateczny charakter w zakresie ochrony systemu państwa prawa przed pazernością pragnących władzy arbitralnej polityków. Nowa konstytucja winna stworzyć – w miejsce systemu równoważenia się wpływów różnych ośrodków władzy, często wkraczających sobie nawzajem w nieczytelny sposób w zakresy kompetencyjne – system checks and balances, który będzie nie do obejścia przez polityków, nawet przy zastosowaniu najbardziej wyrafinowanych wygibasów interpretacyjnych i językowych.
Istotnym pytaniem będzie oczywiście ustalenie momentu wprowadzenia samoograniczających się z punktu widzenia nowej większości zmian w ustawach uchwalonych przez PiS. Kluczowym problemem będzie pytanie o to, kiedy pozbawić ministra sprawiedliwości jego obecnych szerokich kompetencji. Odpowiedź będzie uzależniona od dokonanego wyboru strategii działania nowej władzy na płaszczyźnie personalnej, a więc w odniesieniu do ewentualnych retorsji względem działaczy PiS-u mających na koncie określone przewiny.
Płaszczyzna personalna
Trudnym dylematem, już z moralnego punktu widzenia, jest pytanie o wyciągnięcie konsekwencji wobec obecnych liderów PiS-u po utracie władzy przez tę partię. Podstawowym źródłem moralnej rozterki w tym wypadku jest postać Jarosława Kaczyńskiego. Chyba nikt w Polsce nie ma wątpliwości, że polityk ten jest ostatecznym decydentem w środowisku PiS-u i żadna z najbardziej doniosłych politycznie decyzji od jesieni 2015 roku nie zapadła z inicjatywy kogo innego, a tym bardziej nie wbrew jego prezesa. Stawia to oczywiście szefa PiS-u w pozycji osoby najbardziej odpowiedzialnej za wszystkie zdarzenia, w tym te, które noszą znamiona deliktów konstytucyjnych, nadużyć władzy, a także przestępstw urzędniczych. Wszystkie one oczywiście muszą być najpierw udowodnione, a żadne postępowanie w tych sprawach nie zostanie uruchomione w okresie trwania rządów PiS-u. Gdyby jednak PiS przegrał w roku 2019, a uwolniona spod nadzoru Ziobry prokuratura nawet udowodniła szereg przypadków złamania prawa, to Kaczyński – szeregowy poseł na Sejm RP – formalnie nie ponosi odpowiedzialności za żadne z tych naruszeń. Ewentualna przewidziana odpowiednimi kodeksami kara może spaść więc jedynie na posłusznych wykonawców jego dyspozycji, którzy w latach 2015–2019 zajmowali stanowiska państwowe i ponoszą w związku z tym sprecyzowaną odpowiedzialność. W kontekście najbardziej jaskrawych deliktów konstytucyjnych związanych z zainstalowaniem w Trybunale Konstytucyjnym trzech osób niebędących jego sędziami, wymienia się prezydenta Andrzeja Dudę, ówczesną premier Beatę Szydło i jej urzędniczkę Beatę Kempę jako osoby najbardziej zagrożone potencjalnymi postępowaniami karnymi. Szereg dalszych nieprawidłowości może zostać udowodniony także w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych, wojska oraz w związku z wycięciem Puszczy Białowieskiej, co czyni Zbigniewa Ziobrę, Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza oraz Jana Szyszkę kolejnymi kandydatami, których można będzie postawić w stan oskarżenia (razem z niektórymi współpracownikami i zastępcami). Pytanie o celowość surowego ukarania tych osób jest jednak niebagatelne. Na gruncie rozterki moralnej nadaje się ono tylko do indywidualnego rozstrzygania. Zupełnie inaczej ma się sprawa na gruncie legalizmu. Tutaj rzetelna ocena czynów i ukaranie ich przewidzianymi w przepisach karami jest poza dyskusją. Problemem jednak jest pogłębiająca się dwoistość polskiego systemu prawnego, która powoduje, że coraz częściej jedna część Polski uznaje za obowiązujące inne wyroki i ustawy niż druga część Polski. W takiej sytuacji prawo jako takie traci walor bezstronnej instancji rozstrzygającej.
Ze strategicznego punktu widzenia nieco łatwiej jest roztrząsać ten dylemat jako czysto polityczny. Bardzo istotną zmienną, dzisiaj przecież nieznaną, będzie stosunek społeczeństwa do liderów PiS-u po hipotetycznej porażce tej partii. Ten aspekt już zasygnalizowano. Sprowadza się on do pytania, czy przegrani wyborów poniosą klęskę i zostaną skompromitowani do cna. Jeśli tak, to wybór będzie pomiędzy opcją „dorżnięcia watahy” a opcją wygaszenia sporu. Jeśli kompromitacja PiS-u byłaby głęboka, to niebezpieczeństwo, że środowisko to rychło wróci do władzy, byłoby niewielkie, a jeszcze mniejsze byłoby prawdopodobieństwo, że w wypadku powrotu orientowałoby się ono na taki sam model działania jak w latach 2015–2019. Można oceniać, że byłaby to dobra okazja, aby zamiast kopać leżącego wyciągnąć do niego rękę i zaoferować udział we wspólnej budowie Polski, pod warunkiem ostatecznego porzucenia myśli o działaniach niekonstytucyjnych.
Strategia taka byłaby natomiast dużo bardziej ryzykowna, a wręcz naiwna, gdyby środowisko prawicy z przegranych wyborów wyszło relatywnie mocne z dużymi szansami na powrót do władzy już po czterech latach. Wówczas także nadzieje na ich rezygnację z praktykowanej obecnie agresywnej formuły politycznej byłyby płonne. W takich okolicznościach strategia „dorżnięcia watahy” w postaci ukarania części liderów tej partii, którzy ewidentnie złamali prawo, byłaby zapewne konieczna, tak aby do społeczeństwa dotarł sygnał, że naruszenia konstytucji i nadużycia władzy nie są błahostką, a państwo nie pozwala swoim prawem i instytucjami pomiatać. Ponadto część najbardziej niebezpiecznych dla ustroju polityków mogłaby zostać wykluczona z życia publicznego wyrokiem na dłuższy czas. Przykład Silvia Berlusconiego i spadku poparcia dla jego partii po podobnym wyroku pokazuje, że wyborcy jednak wyciągają wnioski i konsekwencje wobec skazanych polityków, nawet gdy byli oni wcześniej bożyszczami tłumów.
Podejmując polityczną decyzję co do kar dla poprzedników u władzy, nowa większość musiałaby rozpatrzyć cały szereg dylematów.
1. Politycy PiS-u wieloma różnymi ustawami usiłowali poszerzyć zakres dość dowolnego sprawowania władzy przez ludzi dzierżących w Polsce władzę wykonawczą. Likwidowali przepisy pozwalające pociągać do odpowiedzialności nawet za niektóre nielegalne działania (np. prokuratorów), gdy następowało to w imię mglistego „dobra wyższego”. Radykalnie ograniczyli suwerenność parlamentu, skasowali niemal wszystkie prerogatywy opozycji, zamachnęli się na niezależność władzy sądowniczej. Gdy fortuna się odwróci i znajdą się po drugiej stronie, czy nie powinni ponieść kary, a wręcz poczuć na własnej skórze bólu związanego z przynależnością do mniejszości, nad którą ktoś jej wrogi sprawuje arbitralne rządy?
2. PiS usiłuje stworzyć warunki, w których będzie mógł zatrzymać w Polsce proces wyborczy. Przejmuje kontrolę nad Sądem Najwyższym, wyznacza bliskich sobie komisarzy wyborczych, planuje zmiany granic okręgów i manipuluje zasadami przeliczania głosów na mandaty. Niepokój budzą nowe regulacje działania komisji wyborczych. Czy strach przed poniesieniem kary za bilans rządów nie pchnie PiS-u do próby zafałszowania wyników wyborów albo odmowy uznania niekorzystnego wyniku przez obsadzony własnymi ludźmi Sąd Najwyższy? Oznaczałoby to zamach na demokrację. Czy jeśli ceną za uniknięcie tego już najbardziej skrajnego scenariusza jest rezygnacja z kar dla ludzi PiS-u i swoista amnestia, to nie warto ceny tej zapłacić w imię uniknięcia ultymatywnego kryzysu politycznego w kraju (niechybne zamieszki, niebezpieczeństwo dla życia zwykłych obywateli)? Ale z drugiej strony: jeśli szczerze się obawiamy, że kierownictwo PiS-u mogłoby po takie środki sięgnąć, to czy właśnie z tego powodu nie powinniśmy – w imię ratowania demokracji – usunąć tych ludzi z życia publicznego?
3. Rezygnacja ze stawiania ludzi PiS-u przed sądami lub Trybunałem Stanu pozwoliłaby nowej większości skupić się na zmianach ustawowych, o których wcześniej była mowa. Zmiany w PiS-owskich ustawach, tak samo jak procesy polityków, wzbudzą wiele społecznych emocji. Tymczasem wytrzymałość społeczeństwa na nadmiar emocji ma swoje granice. Gdyby nowa większość musiała dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma zamierzeniami, to niewątpliwie priorytet powinien zostać nadany zmianom ustaw. Z drugiej strony w wypadku szerokiej zgody na pociągnięcie polityków prawicy do odpowiedzialności, każdy taki proces zwiększałby poparcie dla nowej większości, które mogłaby ona pożytkować na podejmowanie nie zawsze popularnych zmian ustawowych (np. ograniczenie programu Rodzina 500 plus tylko do rodzin funkcjonujących poniżej pewnego progu dochodowego).
4. Czy kary hipotetycznie orzeczone przez sądy przeciwko politykom PiS-u nie zostaną przez nich i sporą część społeczeństwa zakwestionowane jako ukartowane? To scenariusz wysoce prawdopodobny, którego uniknąć można tylko w razie wcześniejszej doszczętnej kompromitacji tego środowiska. W innym wypadku wyroki takie tylko jeszcze bardziej niż dotąd podsycą wrogie emocje, wygenerują nowe źródło poczucia krzywdy i dadzą kolejny impuls dla żądzy zemsty. Gdyby prawica powróciła do władzy, wyroki zostaną metodą faktów dokonanych po prostu zatarte, a skazani z dnia na dzień wrócą na stanowiska polityczne, aby realizować osobistą zemstę.
5. W końcu być może najistotniejszy dylemat do rozważania tutaj. Z politycznego (nie legalistycznego) punktu widzenia rozstrzygające o ukaraniu polityków obecnej władzy przez nową powinno być pytanie o to, jaki w rzeczywistości będzie ów bilans rządów 2015–2019. Do tej chwili, a piszę to w lipcu 2018 roku, PiS zdemontował w polskim systemie prawnym mnóstwo kluczowych bezpieczników i stworzył sobie teoretycznie możliwości do zastosowania wobec swoich przeciwników i krytyków różnorakich sankcji. Jeśli zmiany w SN zostaną przeprowadzone, a sądy powszechne ostatecznie spacyfikowane, to rzeczywiście ludzie będą mogli trafiać w Polsce do więzień decyzją Jarosława Kaczyńskiego, a „mniejsze ryby” nawet decyzją Zbigniewa Ziobry. Przeciwnicy rządu zareagują wtedy zapewne gwałtowniej niż dotąd, a sytuacja może się wymknąć spod kontroli. Pytanie więc brzmi, ile i jakie krzywdy spowoduje PiS do wyborów w roku 2019? Czy będą przypadki więźniów politycznych, zrujnowane kariery, zszargane życiorysy, rozbite rodziny? Czy ludzie będą zastraszani przez tzw. nieznanych sprawców? Czy może nawet poleje się krew, wybuchną zamieszki albo nastąpią polityczne mordy na zlecenie władzy? W niektórych krajach Europy Wschodniej, bardzo blisko nas, takie rzeczy się w końcu zdarzają. Czy też może jednak – miejmy taką nadzieję – skończy się tylko na strachu, obawach i alarmistycznych ostrzeżeniach, które są zasadne, nawet jeśli okażą się na wyrost. Może po prostu Jarosław Kaczyński nie jest człowiekiem, który chciałby, aby jakiegokolwiek Polaka spotkała któraś z tych najstraszniejszych rzeczy wyżej wymienionych? Chciałbym w to wierzyć. Jeśli rzeczywiście nikomu nic złego się nie stanie, a w dodatku PiS uzna przegraną w wyborach i odda władzę, może wówczas lepiej byłoby wyciągnąć do niego rękę zamiast postawić przed sądem? Temu pytaniu pozwolę w tym miejscu wybrzmieć bez udzielania publicznie własnej odpowiedzi.
Przytulić PiS, gdy przegra?
W wywiadzie udzielonym rok temu „Kulturze Liberalnej” sympatyzujący z PiS-em publicysta Piotr Zaremba starał się nakreślić przyczyny, dla których trwający od 2015 roku projekt rządów PiS-u jest tak bezkompromisowy i radykalny. Na pierwsze miejsce wysuwa on tezę, że prawica w Polsce w zasadzie od 1989 roku żyje w poczuciu krzywdy, której głównym ogniwem jest delegitymizowanie jej prawa do sprawowania rządów. Głębokie przeoranie systemu i ustroju kraju to z jednej strony zemsta za tę trwającą ćwierćwiecze deprywację, a z drugiej strony „trwałe zabezpieczenie się przed delegitymizacją”. Ta ostatnia myśl ma częściowo znaczenie środowiskowe, a częściowo ideologiczne. W tym drugim ujęciu pobrzmiewa tutaj strach polskiej prawicy przed światem XXI wieku, zwłaszcza ową „zlaicyzowaną i libertyńską Europą”, z której Polska po roku 1989 przejęła już tak wiele i tylko ta tradycyjna moralność, ukształtowana przez katolicyzm, wsobność, nieufność wobec świata, opór wobec tolerancji oraz przedkładanie wspólnotowego kształtowania moralności nad formułę wyborów indywidualnych pozostaje jeszcze konserwatyście do obrony. Polska prawica przesuwa benchmarki ku konserwatyzmowi, bo widzi skutki liberalnych sukcesów w tej dziedzinie w innych krajach: lider torysów popierający małżeństwa dla wszystkich, ponad połowa frakcji CDU głosująca za tym samym, hiszpańscy ludowcy rezygnujący ze zmiany liberalnej ustawy o aborcji, a nawet Donald Trump znajdujący ciepłe słowa dla obywateli LGBT i skrajnie prawicowe partie w Holandii, ostro walczące z islamską imigracją, ale w imię ochrony praw kobiet, gejów i libertyńskiego ducha życia, który w Holandii stał się życiem tradycyjnym.
Czy istnieje zatem jakakolwiek szansa, że opcja wyjścia do polskiej prawicy z ofertą obniżenia temperatury sporu ma szanse powodzenia? Jeśli nastawiamy się na ustawowy backlash liberalny, to trudno być optymistą. Na pewno nieco łatwiej byłoby zażegnać obawy prawicy do legitymizacji ich środowiska oraz ich przekonań jako żywotnych i uprawnionych elementów palety poglądów w polskim życiu publicznym. Rezygnacja z retorsji wobec liderów PiS-u mogłaby być pierwszym krokiem. Liberałowie często miewają tendencję do tego, aby z przekąsem kwitować niektóre jaskrawo konserwatywne poglądy jako wstecznictwo, niedzisiejszość, a nawet aberrację. To trochę odruch bezwarunkowy, który znać będzie też i niejeden konserwatysta (niech przywoła np. swoje własne reakcje na poglądy osób, które serio sugerują przywrócenie monarchii we współczesnej Polsce i równocześnie zgłaszają swoje kandydatury na króla). Liberałowie powinni sobie uświadomić stan psychiki polskiej prawicy i wyjść im naprzeciw. Bez fałszywej uprzejmości – to jasne, że liberałowie chcą, aby duch nowoczesnej Europy zadomowił się w Polsce, i o to dalej będą toczyć spór. Jednak spór ten może w przyszłości przebiegać bez naigrywania, wyśmiewania i stukania się w czoło. Niechaj liberałowie dbają o obecność konserwatywnego głosu w polskiej debacie, potrafią go dowartościować, nawet będąc w opozycji wobec niego, uwzględnić potrzebę konserwatystów, aby w związku ze swoimi przekonaniami cieszyć się swoistym prestiżem społecznym. To wygrywających spór o wartości społeczno-etyczne, także w Polsce, liberałów nie będzie kosztować zbyt wiele. Być może efektem stanie się to, że tak podkreślająca cnoty ludu polskiego prawica porzuci myśl o tym, aby poglądy i wybory tego ludu kontrolować poprzez usłużne sądy, media i służby aparatu przymusu i zamiast tego posłucha werdyktów ludu. I jeśli partię szachów o dusze Polek i Polaków przegra, to uzna ten wynik i podejmie się misji wyhamowywania niektórych aspektów zmian, które uzna za szczególnie niekorzystne.