Czekaliśmy na świat po. Na świat po pandemii, po zamknięciu, po doświadczeniu, które dla większości z nas było zaskoczeniem, przemieniającym obraz świata. Niektórzy mieli nadzieję, że to minie. Że nie trzeba będzie nic zmieniać. Że dalej będzie można grać w te same gry, czasem tylko naginając ich zasady. Są tacy, co nadal grają w pozory, napełniając świat pustym śmiechem, łamanym wewnętrznym smutkiem. I niby tak można, ale… jak długo? Po co? Przez kilka pierwszych miesięcy na prędce przebudowywaliśmy siebie, testując własne nawyki, weryfikując możliwości, dowiadując się wiele o sobie, o bliskich, o dalekich. A może wręcz przeciwnie. Zaleźliśmy nowe sposoby na życie, tak zaskakujące w chwilach, gdy wszystko mieliśmy wyliczone, niemal pewne, ustalone. TU wszystko jest wyzwaniem. Wezwaniem. Przeznaczeniem. Albo zabetonowaliśmy się jeszcze bardziej, stając się przepełnionymi kompromisami samotnościami, co trwają pośród ludzi w zamkach budowanych z piasku, w relacjach żyjących na papierze. Bieguny – rozwijamy się albo… gnuśniejemy.
Jesteśmy zmianą. Pracujemy, odpoczywamy, spotykamy się, a nawet jemy inaczej. Pomagamy jak i gdzie umiemy. Na pozór moglibyśmy przestać wymawiać się brakiem czasu, ale akurat z tym musieliśmy zaprzyjaźnić się na nowo. Niektórzy pootwierali worki z marzeniami, o tym by w końcu pisać, malować, robić na drutach, wypróbować babciny przepis na strudel (albo co innego). Inni uciekli w świat wirtualnych uciech, gdzie wszystko bywa (choć być wcale nie musi) trochę „na niby”. Zatęskniliśmy za kinowym fotelem, długimi zakupami, szaloną podróżą w nieznane, za przepłynięciem choćby dwudziestu długości basenu, za spotkaniem z przyjaciółmi, podczas którego obawa przez bliskością nie wisi w powietrzu niczym niewypowiedziane słowa. Za komfortem, który mieliśmy za pewnik. Zatęskniliśmy za brakiem obaw. Za żywym człowiekiem, który nie jest okienkiem na monitorze. Za powiedzeniem bez drżenia w głosie „Na zdrowie!”, jakim przed pandemią reagowaliśmy na czyjeś kichnięcie. Za uśmiechem na twarzy przyjaciela, który kryje się za maską. Za pocałunkami na parkowej ławce.
Czekaliśmy na świat po… ale nie przyszedł tak, jak chcieliśmy się go spodziewać. Nie nastał dzień w który legendarne wypłaszczenie pozwoliło nam bez lęku odetchnąć pełną piersią i z nadzieją/radością przywitać odnowiony, ale przecież wciąż nasz świat. Wymagający nowego spojrzenia, nowego zaufania, nowego otwarcia. Świat, w którym nie musimy już odgradzać się od siebie, a który jest szansą na zatrzymanie, myślenie, ale też na ruszenie do przodu, niekoniecznie ku temu, co absolutnie znane. Bo znane… nie istnieje już w tej samej formie, nawet jeśli zębami i pazurami trzymamy się pozorów. Tymczasem, nawet w sytuacji, gdy owo oczekiwane „po” nie nastąpiło, jakoś się zmieniamy. Otwieramy się pomału. Stopniowo. Bez pośpiechu. Otwieramy się nieufanie, badając nowość zaistniałej sytuacji, wymagającej rozwiązań dostosowywanych do potrzeby chwili. Otwieramy się planując, rozmawiając, spacerując, robiąc to, co dozwolone, a jednocześnie testując granice tego „nowego” świata. Jest czas na radykalne działania, ale i czas na łagodne przejścia. Jest… inaczej. „A którzy czekali błyskawic i gromów,/Są zawiedzeni./A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już (…)Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,/Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,/Powiada przewiązując pomidory:/Innego końca świata nie będzie,/Innego końca świata nie będzie”.
I wciąż trwamy, czekamy… na tę chwilę, gdy opadną maski. Wszystkie. Bez wyjątku.