PO PIERWSZE POLSKA JAKO (DZIWNY) CZŁONEK UE…
Ze wschodu grozi tajfun. Made by Putin. Przynajmniej tak to wygląda. Gdy tekst się ukaże, czytelnicy będą wiedzieć więcej niż ja w tej chwili. Wojna, wojenka czy prowokacja? Aha, okazało się, już wiadomo, że na razie prowokacja… Politycy naszej partii rządzącej wywnętrzniają się, pouczają zachód, że ten powinien inaczej reagować. Być twardym względem Rosji. Zachód. Serio: zachód. Czyli my sami nie jesteśmy zachodem, w takim razie gdzie my jesteśmy? W strefie wpływów rosyjskich, prosząc zachód o zmianę jego polityki? Nie poczuwamy się do bycia w Unii, do bycia w NATO, do współtworzenia „zachodniej” polityki zagranicznej? Naprawdę? Przypuszczalnie freudowskie przejęzyczenie. Ale bardzo znaczące.
Niestety.
Jeśli PiS zachowuje się, jakbyśmy nic nie mieli do zrobienia i czekali na pomoc tych, których na co dzień krytykujemy, no to jakie mamy perspektywy? Po co było ostatnie trzydzieści lat, jeśli teraz na działania Rosji nie reagujemy my z sojusznikami, nie reaguje „nasza Unia Europejska”, ale my, Polska, czekamy na… „zachód”!
PO DRUGIE SZEŚĆ LAT BEZ POLITYKI
Polska nie ma w chwili obecnej polityki zagranicznej, to jasne. Rząd nie umie, opozycja nie ma narzędzi. Do czasu wyborów parlamentarnych. Z Platformy wypłynęło ostatnio cenne i sensowne stanowisko Sikorskiego (ale dlaczego na przykład nie dwa lata temu?), jak się zdaje mające przede wszystkim na celu podreparowanie fatalnych notowań przewodniczącego Budki. Poza tą enuncjacją nie mogę doszukać się jakiejkolwiek obiektywnej szerszej dyskusji o perspektywach i szansach Polski w Europie i świecie. Takiej sięgającej w bardziej odległą przyszłość. A czasy, jak na złość, są przełomowe. Na naszych oczach świat, który znamy, zwyczajnie się rozpada. Koniunktura, której byliśmy beneficjentem, zbliża się do końca. Nie trudno przewidzieć, że nadciągają kłopoty, przy których pandemia nie będzie aż takim nieszczęściem, jak sobie to zwykle wyobrażamy. Bo może nadciąga coś więcej niż kłopoty.
TO GDZIE JEST TA POLITYKA?
Żyjemy w kraju, w którym – w ramach realizacji polityki zagranicznej RP – przez długi czas za relacje ze Stanami odpowiadał prezydent, a z Unią – sam premier. A za co odpowiadał minister spraw zagranicznych? Czasem wypowiadał się w sprawie Białorusi… To jest niepojęte! Za poprzedniego ministra spraw zagranicznych RP nikt nawet nie udawał, że minister spraw zagranicznych RP ma w RP wpływ na politykę zagraniczną RP. Jaja. Więc kto w sumie odpowiada za politykę wschodnią Polski – może w takim razie marszałek Sejmu (a marszałek Senatu na przykład za same Chiny)? Mam rozumieć, że polityka wschodnia Polski ma dla Polski znaczenie drugorzędne… Hm. Kompartmentyzacja, pardon, anarchizacja władzy, jak w I Rzeczpospolitej, gdzie – bywało – osobną politykę zagraniczną uprawiał król, osobną hetmani, osobną np. podkanclerzy koronny, zaś służby dyplomatycznej do czasu Stanisława Augusta po prostu nie było. Paradoksalnie, właśnie za czasów króla Stasia udało się ten dom publiczny uporządkować, a chaos wielu centrów polityki zagranicznej Polski zastąpić jednym, działającym nareszcie w sposób konsekwentny i skoordynowany. Została nim ambasada rosyjska w Warszawie…
No cóż, w oczach dobrej zmiany ta I Rzeczpospolita to chyba cnota, a nie wada, a że mamy wiek XXI, no to co? Przecież wartości są niezmienne! A gdzie w tym wszystkim jest nasza Konstytucja?… chociaż tu trzeba uczciwie przyznać, że właśnie w rozgraniczeniu kompetencji w polityce zagranicznej jest ona nieprecyzyjna. Wesele smutniejsze niż u samego Wyspiańskiego, taniec chochołów w rytmie disco-polo Jacka Kurskiego.
A to tylko częściowy opis problemu. Przecież ostatecznie kierunki polityki zagranicznej wyznacza jeden z wicepremierów! Nie premier, nie prezydent i nie minister spraw zagranicznych. Wicepremier. Pan Prezes. Tymczasem ten facet zachowuje się tak, jakby właśnie obejrzał kolejne dwa odcinki serialu „Czterej pancerni i pies” i na tej podstawie formułował rudymenty polityki zagranicznej Rzeczpospolitej.
Podzielę się refleksją poboczną, sprzed prawie jednego roku. Ministra Czaputowicza poznałem przed bardzo wielu laty i zauważę tylko z pewnym rozrzewnieniem, że on kiedyś miał CHARYZMĘ. Naprawdę. Bardzo dawno temu. Przynajmniej w moich oczach miał.
Odchodził z goryczą w kącikach oczu, oczywiście pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy. Widziałem w życiu wielu ministrów spraw zagranicznych, ale pierwszy raz zobaczyłem takiego, który na sprawy zagraniczne nie miał wpływu. I w przeciwieństwie do Pani Minister (Ministry?) Fotygi, chyba to nie była jego wina. Jedną rzecz jako polityk zrobił naprawdę dobrze. Wiedział kiedy samemu należy się wyraziście podać do dymisji.
Tak przy okazji, gdyby w „Milionerach” padło dziś pytanie o nazwisko aktualnego ministra spraw zagranicznych, to na ile, Drogi Czytelniku, wyceniłbyś stawkę prawidłowej odpowiedzi? Ja sugerowałbym co najmniej gwarantowaną kwotę 40 tysięcy PLN. To przecież trudne pytanie…
Powracając do tematu… Za granicą wschodnią Polski dzieją się sprawy piekielnie ważne. Krytyczne. Teraz to jest oczywista oczywistość dla małego dziecka. Fala rewolucji na Białorusi odpłynęła. Łukaszenka oddał się w ręce Putina, niczym Gomułka 68’ w ręce Moczara. Nawet Polaków Putin nie musi represjonować osobiście, wyręcza go tymczasem Łukaszenka. Putin przyjdzie na gotowe. Białoruś stała się dojrzałym jabłkiem na jabłoni, zaś Rosja podstawiła pod to jabłko kosz na owoce i nigdzie już spieszyć się nie musi. Za to może bardziej systematycznie zająć się Ukrainą. Jest źle.
Opozycja winna punktować naprawdę bezlitośnie totalną bierność i nijakość naszej polityki. Od tego jest opozycją. Gdyż ta polityka rzeczywiście jest bierna i nijaka. O ile to w ogóle jest polityka. Ale czasem miewa to i dobre strony, przynajmniej niewiele „spieprzą misie z PiSu”. Nijaki prezydent Duda ma pewną zaletę. Pamiętasz Czytelniku, gdy rok temu zadzwonili do Pana Prezydenta niezależni (hm…) rosyjscy komicy (?!)? Gdy poprawnie i rozsądnie odciął się od rodzimej wersji Drang nach Osten? Pomysłów powrotu do Lwowa, i tak dalej? Niezależni rosyjscy komicy spróbowali wbić klin w relacje polsko-ukraińskie. I nie udało się! Nie dlatego, że mamy błyskotliwego prezydenta RP, ale może właśnie dlatego, że jest NIEBŁYSKOTLIWY. Wyobraźmy sobie co by było, gdyby „niezależni rosyjscy komicy” dodzwonili się swego czasu do prezydenta Lecha Wałęsy. Wybuchłaby może III wojna światowa. Może nazajutrz.
PO CZWARTE, WALKA Z PANDEMIĄ CZY POLITYKA ZAGRANICZNA?
Nikt poza Bosakiem et consortes nie zamierza wychodzić z Unii. Nikt w Polsce, o ile mi wiadomo. Korzysta z Unii każdy, a oczywiście najsilniej sam PiS (władza rozdawnicza ma się dobrze, a przecież najłatwiej rozdaje się nie swoje). No to wyciągnijmy wnioski i spróbujmy współkształtować politykę zagraniczną UE. Za trudne?
Na razie wprawdzie mamy wojnę. Nie z PiS-em. Nie tylko z PiS-em. Z pandemią i z jej konsekwencjami. Czarny łabędź rozłożył skrzydła… PiS dowodzi w nieudanym polowaniu na czarnego łabędzia. No może gdyby profesor Szyszko żył, byłoby inaczej. Ale nie żyje, polowanie bez wielkiego łowczego jest nieudane. Przepraszam za żartobliwe potraktowanie Świętej Pamięci ministra Szyszki, który podlega już teraz innym ocenom. Serio, bardziej idzie mi tu o klęskę w wojnie z pandemią. Oto opłakane skutki: za rok 2020 straty bojowe oceniamy na siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Za pierwszy kwartał tego roku – chyba kolejne czterdzieści tysięcy. I to bez rannych i zaginionych, bez tego, co coraz częściej w fachowym kręgu zwie się Post Covid Syndrome.
Sto tysięcy. To więcej niż w kampanii wrześniowej. To są ofiary Covidu i zaniechań służby zdrowia z powodu Covidu. Ofiary po części spowodowane błędami naczelnego dowództwa. Na analizę jeszcze będzie czas. Natomiast brak już czasu na przedłużanie impotencji polityki zagranicznej RP. Wszelkie symultaniczne działania sprawiają na razie wrażenie przekraczających możliwości intelektualne i logistyczne rządzącej ekipy. Bazujemy więc na nadziei, że i inni gracze polityki zagranicznej zaczekają ze swymi działaniami do upadku pandemii. A co będzie jeśli nie zaczekają?
PO PIĄTE, POLSKA PYCHA
I jeszcze pycha. Pod hasłem powstawania z kolan.
W tym miejscu parę słów o historii. Z niepokojem dostrzegam analogię. Sto lat temu, wiadomo, Polska odzyskała niepodległość. O dalszym myśleniu w kategoriach polityki zagranicznej zdecydowały wówczas dwa znane i ważne wydarzenia. Pokonanie Rosji Sowieckiej 1921’ i wygranie (z grubsza) powstań w dawnym zaborze pruskim, 1918-21’. Zwyciężono obu potężnych sąsiadów! I to prawie, że jednocześnie. Pojawiło się przekonanie o mocarstwowości Polski. Powszechne przekonanie. Rodził się kolejny rozdział jak z Bocheńskiego, nowa odsłona dziejów polskiej głupoty. Któż zauważył, że Rosjanie walczyli wówczas zwykle sami ze sobą, że byli w wielkiej zapaści (rewolucja jest wszak skrajnie deficytowym przedsięwzięciem), więc w uporczywym wysiłku rzucili przeciw nam może 10% swego długoterminowo dostępnego potencjału? A może 5%? No i to my wygraliśmy bitwę jedną (cud nad Wisłą) i drugą (cud nad Niemnem). Nota bene, bardzo rozsądnie zawarliśmy pokój, gdy tylko zaczęły się wydłużać nasze linie komunikacyjne. Ta wojna okazała się więc wygrana. Naprawdę.
A kto pomyślał, że Republika Weimarska lat 1919 czy 1921 po prostu nie ma armii, nielicznej Reichswehrze zmotanej traktatem wersalskim wręcz nie wolno było podjąć „zwyczajnej” wojny, armię zastąpiła więc w tępieniu polskiego zrywu – policja, ochotnicy i oddziały samoobrony. Więc kolejna – przeważnie nasza – wygrana. Nasza. I tak staliśmy się ową potęgą. Mocarstwem. I tak zatruliśmy polityczne nasze myślenie pychą i fantazjami na następne 20 lat. Przyszedł też i dzień, gdy wystawiono nam rachunek. Nawet dwa: 1ego września. Oraz 17ego września.
Chcę być dobrze zrozumiany. Uważam się za patriotę. Nie deprecjonuję zwycięstw, nie cieszę się z klęski, abstrahuję od obiektywnych przyczyn katastrofy roku 1939. Po prostu chciałbym: mniej pychy. I pewnie jestem naiwny.
Weszliśmy do Unii i NATO, rozwijamy się gospodarczo. No i w ostatnim czasie z całą mocą powróciło myślenie mocarstwowe. Harmonizuje z autarkią geopolityczną Polski, z tym nieocenionym (i niedocenionym) wdziękiem, z jakim zrażamy sobie wszystkich dookoła. Jasne, jako jedna z pierwszych potęg świata niewątpliwie możemy sobie na to pozwolić, to przecież oczywiste. Nacieramy więc nosa Niemcom, pouczamy Unię Europejską, chwalimy UK za wystąpienie z Unii, obstawiamy niczym uzależniony od hazardu nastolatek najmniej trafionego prezydenta Stanów od stu lat… Brakuje mi tylko spektakularnego poklepania po ramieniu wujka Putina i nakazania mu oddania na przykład Krymu. Albo Osetii Północnej. Do jutra. Takie tam dobrotliwe ultimatum od bardziej doświadczonego lecz wyrozumiałego sąsiada. Kierującego potężną siłą polityczno-militarną, jaką są państwa europejskiego Trójmorza.
Ale, ale… Bardziej serio. Parę akapitów wyżej zarysowałem zagrożenie spowodowane dynamiczną, agresywną, konsekwentną i bezwzględną polityką rosyjską. A przecież to tylko u nas niektórym się zdaje, że główny obecnie konflikt światowy przebiega na osi Rosja – Ukraina. Albo Rosja – Polska, albo, jeszcze lepiej, TSUE – (PiS-owski) Trybunał Stanu.
Oś wielkiego konfliktu prowadzi oczywiście z Białego Domu do Pekinu. A konflikt dopiero się rozkręca. Nadciąga historia. HISTORIA. I wraz z dynamiką i logiką tego procesu, na dłuższą metę, za kilka lat, Rosja może okazać się naturalnym i strategicznym sojusznikiem Stanów. W miarę słabnięcia Stanów. Tak, sojusznikiem USA przeciwko Chinom. Może tak być; i piszę to zupełnie serio.
Co dalej? Aż się boję tego, co będzie dalej. Ale czy w ogóle ktoś u nas się dziś nad tym choćby zastanawia?
Autor zdjęcia: Greg Rosenke
