Wczoraj rano usłyszałem w swojej ulubionej postępowej radiostacji, że skrajną niesprawiedliwością („społeczną”) jest nierówność płac kobiet i mężczyzn. (W terminologii feminizmu naukowego jest to przejaw tzw. „gender inequality”.) Pani profesor porównywała ten przypadek do sytuacji na polskiej wsi lat 60-tych, w której gdyby to mężczyźnie przyszło do głowy szorować podłogę, zostałby albo wyśmiany, albo też spotkałby się z innymi przejawami ostracyzmu społecznego, jako że zająłby się zajęciem „kobiecym”. Otóż jest to błąd myślowy, który wynika z fundamentalnej ignorancji ekonomicznej.
Chciałbym zwrócić uwagę, że istnieje nierówność dochodów także między młodymi i pięknymi luksusowymi prostytutkami a starymi i brzydkimi prostytutkami. Istnieje także nierówność dochodowa między kobiecymi prostytutkami a męskimi prostytutkami. Dlaczego studentka-prostytutka w Warszawie dostaje 500 zł za godzinę, a ja w ogóle nie mogę znaleźć klientki? Dlaczego państwo pozwala na taką skrajną nierówność zarobków? Czyż nie jesteśmy wszyscy równi? Ja też bym chciał świadczyć usługi seksualne za 500 zł, a z jakiś irracjonalnych, patriarchalnych, dyskryminacyjnych barier kulturowych nie mogę tego osiągnąć. Jestem ofiarą kultury dyskryminacji i przyzwolenia państwa na nią.
Oczywiście te różnice cen (bo płaca jest ceną pracy) wynikają z popytu i podaży. Jest duży popyt na seks z pięknymi i młodymi prostytutkami, a w dodatku jest ich mało (niska podaż) – i dlatego cena ich usług przybiera astronomiczne rozmiary. Z kolei na moje wdzięki nie ma popytu, a mężczyzn o podobnej urodzie jest wielu (wysoka podaż) – i dlatego nie mogę znaleźć klientki skłonnej zapłacić mi 500 zł za godzinę.
Różnice w zarobkach kobiet i mężczyzn wynikają dokładnie z tych samych trendów. Większy popyt na mężczyzn względem podaży (miejsc pracy) może wynikać z różnych czynników: np. różnic w edukacji i doświadczenia zawodowego (więcej facetów jest inżynierami, a na tych ostatnio jest duże zapotrzebowanie; z kolei więcej kobiet zajmuje się humanistyką i naukami społecznymi, a na te umiejętności zapotrzebowania nie ma); oczekiwań finansowych i zawodowych (mężczyźni zazwyczaj bardziej skupieni są na robieniu kariery; kobiety zwykle preferują stabilność i robienie tego, co lubią); oczekiwania względem wymiaru godzinnego (kobiety częściej pracują na niepełny etat, a to wpływa na „cenę” pracy); wreszcie różnica wynika z tego, że kobiety zazwyczaj zajmują się domem i dziećmi, a z tym wiąże się cały szereg ekonomicznych konsekwencji (pracując na drugi „etat” w domu, kobiety są mniej produktywne w pracy); dodatkowo ryzyko, że kobieta zajdzie w ciąże i nie będzie pracowała przez najbliższe półtora roku, a pracodawca będzie musiał pokryć część jej pensji, jest uwzględnione w postaci niższej płacy. Badania w USA dowodzą, że jeżeli porówna się mężczyznę i kobietę dokładnie z takimi samymi kompetencjami to kobiety zazwyczaj zarabiają ok. 98% tego, co mężczyźni, a w niektórych specjalizacjach więcej od mężczyzn. Co dowodzi, że płace nie wynikają z dyskryminacji, ale odzwierciedlają potencjalną produktywność pracownicy czy pracownika.
Oczywiście nie twierdzę, że kobiety nie spotykają się z dyskryminacją i że mają lepiej od mężczyzn (no może za wyjątkiem luksusowych prostytutek – a i one mają swoje problemy). Nie, chodzi mi jedynie o to, że różnice w płacach nie wynikają z dyskryminacji. Ekonomia dowodzi, że wynikają z zupełnie innych czynników. Jeżeli chcemy, żeby kobiety zarabiały tyle samo, co mężczyźni, to musimy zmierzyć się z tymi obiektywnymi przyczynami tej nierówności. Należy namawiać mężczyzn do zajmowania się domem i dziećmi, a kobiety do tego, żeby szły na studia inżynierskie i skupiały się bardziej na swojej karierze zawodowej. Jeśli balans ten się wyrówna, wyrównają się także płace.
Pani profesor feminizmu naukowego przez gardło nie przejdzie, że państwo miałoby nic nie robić, żeby zrównać płace kobiet i mężczyzn. W opinii pani profesor państwo powinno kontrolować i ustanawiać każdą płacę w kraju. Pomijając już fakt, że byłoby to pogwałcenie wolności ludzi do negocjacji swoich umów. Każdy zdrowy moralnie człowiek skrzywi się na taką propozycję nawet gdyby prowadziła ona do zwiększenia ekonomicznej efektywności. Ale zastanówmy się nad skutkami takiej decyzji. Płaca to cena pracy. Co by się stało, gdyby rząd ustanowił cenę chleba taką samą dla wszystkich piekarzy? Oczywiście nie opłacałoby się produkować lepszego chleba i wszyscy by sprzedawali badziewie (realnie warte mniej niż „cena rządowa”). Dokładnie tak samo stałoby się ze „sztywną ceną” pracy – nie opłacałoby się być bardziej produktywnym niż rządowa cena. Innym skutkiem takiej płacy byłby efekt płacy minimalnej – ludzie, których produktywność spada poniżej tej ceny, nie zostaliby w ogóle zatrudnieni.
Może ludzie nie byliby skłonni proponować takich przeciwskutecznych rozwiązań, gdyby uczyli się ekonomii w szkole? A może wystarczyłoby jeśli ludzie nie byli skłonni kontrolować i okradać innych przy użyciu państwowej siły za każdym razem, gdy im się coś nie podoba? Nie wiem, ale ignorancja ekonomiczna i upadek moralności zbiera swoje żniwa. Najbardziej szkodliwa choroba umysłowa w historii ludzkości – etatystyczna inżynieria społeczna – skłania ludzi do formowania „nowego lepszego człowieka” (w przypadku lewicy) albo do zachowania „tradycyjnego porządku” (w przypadku prawicy) wedle własnego uznania za pomocą zniewolenia, kontroli, regulacji, konfiskaty, redystrybucji i indoktrynacji. Genderowy komunizm jest tej choroby przejawem i trzeba się tym tendencjom z całą stanowczością sprzeciwić.
Co niemniej nie zmienia faktu, że w pełni popieram postulaty emancypacji kobiet w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Wyzwolenie kobiet, o ile nie posługuje się polityką, zniewoleniem i grabieżą, jest bardzo bliskie moim liberalnym przekonaniom (które zresztą w dużej mierze zawdzięczam J.S. Millowi). Chciałbym, żeby kobiety mogły się realizować w pełni i nie były w żaden sposób wykorzystywane czy ograniczane przez mężczyzn. W pełni popieram wolność osobistą kobiet i brzydzę się zakompleksionymi konserwatystami, którzy życzyliby sobie, aby kobiety podlegały mężczyznom mocą prawa.
A już ponad wszystko brzydzę się przemocą wobec kobiet. Uważam, że każda kobieta powinna mieć święte prawo do samoobrony. Każda kobieta powinna sobie sprawić Colta i powinna móc odstrzelić głowę każdemu gwałcicielowi, złodziejowi, napastnikowi i mordercy w obronie swojej i swoich bliskich. Czyż można wyobrazić sobie lepszą ochronę praw, godności, życia, zdrowia i mienia kobiet? W USA 59% gwałtów uchodzi gwałcicielom płazem. Państwo kobiet nie ochroni. Polityka tylko wszystko pogarsza. Tylko Colt i ostracyzm społeczny wobec nachalnych i agresywnych mężczyzn.
