Pomimo bajań polityków o utknięciu w pułapce średniego dochodu Polska z zakresu średniego dochodu wyszła już jakiś czas temu i to w tempie historycznie porównywalnym jedynie z Koreą Południową. Wielu wydaje się, że droga Polski jest podobna do drogi innych krajów postkomunistycznych naszej części Europy. Nic bardziej błędnego.
Niewielu Polaków zdaje sobie sprawę z tego w jak niezwykłych czasach żyjemy. Od 27 lat w Polsce nie było recesji. Ba, znajdujemy się w ścisłej czołówce światowej krajów, którym się to udało. Innymi słowy osoby, które w dorosłym życiu doznały recesji mają dziś ponad 45 lat. To niesamowity sukces i miejmy nadzieję, że potrwa jak najdłużej. Oczywiście ma to prawie sam dobre strony, ale też kilka niepokojących: nasi menadżerowie i przedsiębiorcy są w większości nieprzygotowani do radzenia sobie w takich warunkach rynkowych. To samo dotyczy społeczeństwa: szok bankructwa systemu gospodarki planowej był wielki, ale ludzie zahartowani latami braków i niedostatków byli w stanie się przygotować. Dziś gotowi są narzekać kiedy tylko wzrost lekko zwalnia. Gotowi są uwierzyć w to, że Polska jest w ruinie. Trudno stwierdzić co się stanie kiedy przyjdą naprawdę trudne czasy.
Rośniemy bowiem nieprzerwanie nie tylko bardzo długo, ale także bardzo szybko. Pomimo bajań polityków o utknięciu w pułapce średniego dochodu Polska z zakresu średniego dochodu wyszła już jakiś czas temu i to w tempie historycznie porównywalnym jedynie z Koreą Południową (która zresztą operowała w z goła odmiennych warunkach). Wielu wydaje się, że droga Polski jest podobna do drogi innych krajów postkomunistycznych naszej części Europy. Nic bardziej błędnego. Większość krajów regionu miała kłopot z utrzymaniem pozycji w rankingu światowego bogactwa. Awanse, jeśli się zdarzały, były raczej niewielkie, zaś spadki bolesne i upokarzające – jak w przypadku Ukrainy, Rosji czy Węgier. Na tym tle wyróżnia się Polska, która awansowała o 22 miejsca. Wydarzenia ostatnich 37 lat to cud gospodarczy, dostrzegany bardziej za granicą niż w kraju.
Jednak już przynajmniej od dekady słychać, że rezerwy wzrostu Polski się wyczerpują. Nie można wiecznie bazować na dużym zasobie taniej siły roboczej. Sam fakt, że gospodarka pomimo narzekań rozwija się w zadziwiającym tempie pokazuje, że coś z tą diagnozą nie tak. Oczywiście tania siła robocza to jedna sił napędowych, ale na pewno nie jedyna. Pomaga niezwykła przedsiębiorczość Polaków, konwergencja technologiczna z Zachodem, integracja z niemiecką gospodarka i kilka innych czynników.
Nie przeszkadza to jednak politykom od lat narzekać na strukturę naszej gospodarki. Słynny Plan Morawieckiego miał pobudzić inwestycje w nowoczesne technologie… co zakończyło się spektakularną klapą. Inwestycje prywatne znacząco spadły i krytycznie niski poziom z 2015 – będący powodem powstania Planu – jest dziś nieosiągalny. Inwestycje państwowe w innowacyjne projekty są zaś co najwyżej pośmiewiskiem: miliony samochodów elektrycznych skończyły się na projekcie karoserii, a nowy prom na stępce. Państwo nie umie inwestować w innowacje, a szczególnie w te rodzimy.
Dla odmiany partia Razem (ostatnio do spółki z PiS) proponuje zmusić przedsiębiorców do innowacji przez drastyczne podniesienie płacy minimalnej, na skalę nieznaną w świecie. Skutków nie sposób przewidzieć, ale bardziej prawdopodobna jest recesja niż powstanie kremowej doliny na Podkarpaciu.
Niestety czasy kiedy ekonomia rozwijała się szybko – pomimo dziwacznych pomysłów polityków oraz generalnie opresyjnego aparatu urzędniczego – rzeczywiście są już przeszłością. Głównym problemem jest tu demografia, z powodu której kurczy się zasób siły roboczej (bez względu na jej cenę). Uzupełnienie tego zasobu może nastąpić przez imigrację (której nie chcemy) lub technologię (w którą nie inwestujemy). Choć przewidywany na najbliższy rok wzrost jest wciąż całkiem dobry, na horyzoncie majaczy już spowolnienie. Gorszą informacją jest to, że będzie to spowolnienie trwałe – nawet kiedy gospodarka światowa wróci na tory wzrostu nie będziemy w stanie korzystać na tym tak, jak do tej pory. Stanie się tak ze względu na brak ludzi, brak technologii i rosnące podatki potrzebne by finansować rosnącą rzeszę emerytów i przeciążony system opieki zdrowotnej. Oglądamy łabędzi śpiew.
Ghost of economy present
Trzy dekady dominacji liberalizmu i globalizacji przyniosły zadziwiające efekty. Globalne nierówności malały, zaś zasięg globalnej biedy spadł do niespotykanie niskich poziomów. Nie obywało się oczywiście bez problemów. O ile nierówności światowe malały, to wewnątrz niektórych krajów (głównie USA) rosły, zaś gwałtowny wzrost zamożności w krajach dotąd bardzo biednych uruchomił olbrzymi popyt, co nie było obojętne dla ekosystemu planety.
Jednak żaden z tych elementów nie stał się przyczyną załamania tego paradygmatu. Ironicznie… idea rozszerzania wolnego rynku zachwiała się z powodu upadku jednego z największych programów interwencjonistycznych w historii: programu domu dla wszystkich w USA. Stworzony przez rząd USA system zachęt spowodował patologiczną sytuację na rynku kredytowym, co zakończyło się globalnym krachem. Nie pomogło, forsowane przez polityków, rozwiązanie problemu polegające na upaństwowieniu strat. I tak paradygmat by trzymać polityków z daleka od gospodarki z powodu złych decyzji polityków dotyczących gospodarki… padł.
Narracja była z goła odmienna i pozwoliła przekonać opinię publiczną, że państwowa interwencja to świetny pomysł, że potrzebny jest nam interwencjonizm i protekcjonizm, zaś wolny rynek i globalizacja to źródła zła i biedy. Za godny naśladowania przykład podawano Chiny, gdzie rok do roku obserwowano znaczący wzrost gospodarczy przy bardzo dużym zaangażowaniu państwa. Skoro działa w Chinach, to powinno zadziałać i u nas – trochę interwencji i mamy większy i sprawiedliwiej podzielony dochód prawda? Jednak nikt nie zwracał uwag na fakt, że Chiny będąc na dużo niższym poziomie rozwoju w sposób naturalny rozwijają się szybciej, a to głównie dzięki temu, że wpływ państwa na gospodarkę zmalał. W diagnozie chińskiego przypadku skupiono się na poziomie interwencjonizmu, a nie kierunku w jakim kraj poszedł.
Na efekty nie trzeba było długo czekać: reprezentowany przez Trumpa protekcjonizm USA doprowadził do obserwowanej wojny handlowej właśnie wpychającej światową gospodarkę w recesję. Pracownicy kilku amerykańskich zakładów cieszą się, że unikną zwolnień, a tymczasem zwalniani zostają pracownicy fabryk w tym samym stanie, bo odcięci od tańszych surowców przestają być konkurencyjni na światowych rynkach. Efektem tego samego ruchu jest Brexit – Brytyjczycy na chwilę uwierzyli, że lepiej niż w globalnej strukturze poradzą sobie na własną rękę. O tym, że łatwiej powiedzieć niż zrobić przekonali się już przechodząc upokorzenia kolejnych odroczeń.
Ta tendencja nie ominęła i Polski. Narracja „Polski w ruinie” – nieprawdziwa, ale skuteczna – obiecywała, że państwo może nas rozwijać lepiej i szybciej. Milion samochodów elektrycznych, drony, przekop Mierzei Wiślanej, CPK, nowoczesne stocznie i jeszcze więcej. Oczywiście nasz rząd jest dobry co najwyżej w prezentacjach i nic z tych zapowiedzi się nie ziszcza, poza wypłatami dla zarządów i pracowników organizacji, które mają przygotowywać te białe słonie. Nie znaczy to jednak, że straty sprowadzają się do – pochodzących z kieszeni podatników – kilkunastu milionów złotych rocznie. W ramach tego samego trendu politycy nie tylko wstrzymali procesy prywatyzacyjne, ale wręcz je odwrócili. Nacjonalizacja dotknęła głównie system bankowy, ale punktowo także inne branże.
Efektem miał być szybki rozwój gospodarczy, bo podobno bankowość w obcych rękach miała hamować akcję kredytową dla firm – zaś w rękach państwa banki miały wspierać strategiczne branże. Oczywiście w akcji kredytowej nacjonalizacja niczego nie zmieniła, za to poszerzyła obszar politycznych łupów i kapitalizmu kolesi, tak owocnie rozwijanego przez PiS. Kto nie wierzy niech spojrzy co się dzieje w znajdującym się pod kontrolą państwa Pekao…
Efekty takiego podejścia dają o sobie znać już teraz. Gospodarcze spowolnienie w Wielkiej Brytanii, oznaki osłabienia światowego wzrostu, słabnący wzrost w naszym kraju. Obawy o przyszłość Chin, które choć są wskazywane jako przykład, stoją przed znacznymi wyzwaniami spowodowanymi właśnie państwowym interwencjonizmem. Zmiana społecznego sentymentu trwa jednak dłużej i potrwa przynajmniej do następnego poważnego kryzysu. Czym on będzie spowodowany trudno określić, choć kandydatów jest wielu: eskalacja wojny handlowej, wojna z powodu wydarzeń w Kaszmirze, atak na Iran, atak Rosji na któregoś z sąsiadów… A to bynajmniej nie koniec listy.
Ghost of economy yet to come
Jak powiedział Yogi Berra: „Przewidywanie jest bardzo trudne, zwłaszcza jeśli dotyczy przyszłości”. Cóż, ekonomista to osoba, która potrafi przekonująco i mądrze wytłumaczyć dlaczego jej prognoza się nie sprawdziła… zatem do dzieła.
Stojące przed nami wyzwania są dwojakiej natury. Pierwsza dotyczy kwestii środowiskowych, w szczególności ocieplenia klimatu. Zaburzenia klimatyczne na dużą skalę mogą się okazać znacznym wyzwaniem dla naszej cywilizacji, niosą też ze sobą porażające koszta. W przypadku słabych państw mówimy tu o masowych migracjach, zaś w przypadku państw silniejszych o wojnach o wodę i ziemię uprawną. Powstają pytania czy nasza cywilizacja jest to w stanie przetrwać. Odpowiedzi nie są jednoznaczne.
Są dwa sposoby podejścia do radzenia sobie z tym problemem. Najbardziej głośnym jest nawoływanie do przejścia na zeroemisyjną gospodarkę, w tym ograniczanie wzrostu gospodarczego. Proste obliczenia pokazują, że to podejście skazane jest na niepowodzenie. Dzieje się sporo za mało i dużo za późno. Państwa nie są gotowe do drastycznego obniżenia emisji ze względu na koszty społeczne dziś. Tymczasem koszty odroczone nicnierobienia już się ujawniają – u nas chociażby w postacie co raz dłuższych susz, co przekłada się na rosnące ceny żywności. To jednak wciąż niewiele w porównaniu z koniecznym wzrostem cen energii jaki musiałby nastąpić natychmiast, gdybyśmy bardzo szybko mieli odejść od węgla.
Dlatego ograniczanie emisji wydaje się sprawą przegraną, zaś faktycznym sposobem radzenia sobie z problemem wydaje się być opracowanie technologii przeciwdziałającym efektom emisji: czy to wyłapywania dwutlenku węgla z atmosfery, czy geoinżynierii powodującej odbijanie większej ilości promieniowania słonecznego. Zwiększenie wydatków na tego rodzaju badania wydaje się być naszą główną szansą na uniknięcie katastrofy. Drogą co do skutków dużo bardziej niepewną niż ograniczanie emisji, bo nie wiemy czy efektywną technologię uda się wynaleźć. Z politycznego punktu widzenia jest to opcja dużo bardziej realistyczna. Jednak w tej czy innej formie zielona technologia jest przyszłością gospodarki. To jaką populację i w jakim dobrostanie uda nam się na Ziemi utrzymać zależy głównie od tego na ile dobrze potraktujemy ekosystemy, od których zależymy. Historia raportu Klubu Rzymskiego pokazuje, że właściwe technologie są rozwiązaniem wielu problemów. Technologie modyfikacji genetycznych wydają się odpowiedzią na wiele wyzwań, wymagają pracy nad większą akceptacją społeczną i zwalczaniu antynaukowego podejścia. Dlatego ja osobiście prowadzę bojkot konsumencki wszelkich produktów oznaczonych jako „bez GMO”.
Drugim zagadnieniem ekonomii przyszłości jest automatyzacja i rozpowszechnione użycie sztucznej inteligencji. Wydaje się, że wiele czynności wykonywanych dziś przez ludzi może być wyeliminowanych – zwłaszcza czynności powtarzalne, czyli te najnudniejsze. To nie pierwszy taki przypadek w historii, wszak cała rewolucja przemysłowa to historia automatyzacji. Ale… jak wtedy tak i dzisiaj wśród neoluddystów budzi ona obawy o technologiczne bezrobocie.
Niewątpliwie są to obawy słuszne, choć nadejście efektów nie jest chyba tak bliskie, jak się wydaje. Adidas właśnie zamknął dwie w pełni zautomatyzowane fabryki w Niemczech i wraca do manualnego szycia butów w Azji. Ludzie są ciągle dużo bardziej elastyczni i tańsi. Postęp automatyzacji będzie jednak postępował wraz z doskonaleniem algorytmów i budową bardziej uniwersalnych robotów.
Wyzwaniem ekonomii przyszłości będzie zatem zagospodarowanie ludzi, którzy ze swoimi kompetencjami nie znajdą się w cyfrowej i zrobotyzowanej gospodarce. Rozwarstwienie pomiędzy właścicielami środków automatycznej produkcji oraz niskowykwalifikowana kadra może okazać się niemożliwe do utrzymania w demokracji. Jednym z rozwiązań ma tu być stary liberalny pomysł dochodu podstawowego, który budzi jednak spore kontrowersje natury moralnej.
Inną kwestia jest to, że środki produkcji potrzebne do prowadzenia działalności są na chwilę obecną dość znaczne. To jednak dzięki technologii także się zmienia. Drukarki 3D kosztujące ledwie kilka tysięcy mogą pozwolić otworzyć mini-fabryki właściwie każdemu. Efekt sakli w zasadzie przestaje obowiązywać w produkcji krótkoseryjnej i właściwie każdy będzie mógł się stać fabrykantem na swoją niewielką skalę. Wszystko będzie zależało od pomysłu i przedsiębiorczości, a nie dostępu do znacznego kapitału. Drukarki 3D wraz z globalną siecią dystrybucji dzięki Internetowi może się okazać skuteczniejsza kontrą wobec korporacji niż jakiekolwiek regulacje proponowane prze lewicę.
