Szerokim echem odbił się w Polsce wyrok Sądu Najwyższego w sprawie właściciela prywatnej drukarni, który usiłował powołać się na swoistą „klauzulę sumienia” i odmówił przyjęcia zlecenia druku baneru od organizacji zrzeszającej osoby LGBT. Sąd uznał, że działania drukarza były niezgodne z przepisami, a sprzedawca towaru i usługi nie ma prawa dyskryminować swoich klientów z powodu m.in. orientacji seksualnej.
Na temat tego wyroku rozgorzała ciekawa dyskusja. Ramię w ramię ze Zbigniewem Ziobro i religijnymi zelotami stanęli nie tylko lewicowiec Grzegorz Sroczyński, ale także część bliskich mi felietonistów i komentatorów liberalnych. Pozwalam sobie zająć stanowisko przeciwne. W mojej ocenie SN nie tylko stanął w obronie indywidualnych wolności obywateli i konsumentów, ale w gruncie rzeczy także w obronie wolnego rynku. W związku z tym jego wyrok zasługuje na słowa uznania na gruncie liberalnym.
Sprawa naturalnie nie jest czarno-biała, ani łatwa w ocenie.
Liberalni krytycy wyroku SN mają wiele racji. Wskazują, że istnienie różnych obywateli/konsumentów generuje dla producentów i sprzedawców towarów i usług niekiedy sytuację przymusową. Polega ona na konieczności zawarcia „umowy” w postaci sprzedania towaru lub usługi za ustaloną cenę każdemu klientowi, który przyjdzie do sklepu lub kliknie na stronie internetowej, o ile ma on wystarczające środki finansowe. W istocie można tutaj argumentować, że nie jest w pełni wolnym rynkiem taki, na którym oferent towaru nie może dowolnie selekcjonować kupujących, odmawiając niektórym realizacji transakcji, jeśli taka jest jego wola.
Przeczytaj również: Katarzyna Knapik „Sprawa drukarza: ideologia krótkowzroczności”
Problem w tym, że w przypadku analizowanego dylematu zachowanie rynku wolnego w pełni po prostu jest niemożliwe. Co bowiem z tego, że damy prywatnym przedsiębiorcom pełną swobodę zachowań rynkowych, jeśli w rezultacie ich zachowania spowodują, że ograniczeniu ulegnie wolny rynek z punktu widzenia konsumenta? Korzystanie w pełni z wolnego rynku w jego przypadku oznacza możliwość korzystania z pełnej palety ofert, jaka na rynku istnieje i powszechnie ogłasza swoje produkty. Jeżeli jakikolwiek konsument nie może skorzystać z pełnej oferty, pomimo iż go na nią stać, to nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem, gdzie o transakcji winny decydować wyłącznie popyt, podaż, cena i dostępność towaru/pieniądza. Oznacza to, że w przypadku dylematu badanego przez SN nie istnieje możliwość uniknięcia naruszenia praw obywateli związanych z wolnym rynkiem. Z mojego punktu widzenia jest wątpliwe, aby akurat prywatni przedsiębiorcy mieli uzyskać pierwszeństwo przed konsumentami w tym zakresie.
Cios w prawa obywatela/konsumenta związany z ograniczeniem jego dostępu do wolnego rynku wydaje się bowiem bardziej doniosły na gruncie liberalnie ujętych praw i wolności indywidualnych.
Większym uszczerbkiem w liberalnej wizji relacji społecznych wydaje się sytuacja, w której człowiek z powodu koloru skóry, pochodzenia kulturowo-etnicznego, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, niepełnosprawności, poglądów filozoficzno-politycznych oraz innych podobnych czynników zostaje pozbawiony części dostępu do, w założeniu, powszechnie oferowanych dóbr rynkowych. Instancje konkurencji rynkowej czy bojkotu konsumenckiego nie zawsze stanowić będą wystarczające narzędzie przeciwdziałania takiej dyskryminacji.
Załóżmy, że w danym mieście jest 12 zakładów fryzjerskich, a osobie ciemnoskórej 10 z nich odmawia usługi. Pozostałe dwa są zakładami wyraźnie droższymi. Wówczas sytuacja dyskryminacji robi się poważna. Jeszcze poważniejsza jest w rzeczywistości upowszechniania się w społeczeństwie szeroko zakrojonej niechęci wobec konkretnej grupy mniejszościowej. Bojkot może wówczas objąć raczej tych, którzy w swoich biznesach dyskryminacji nie stosują, a nie odwrotnie. Ponieważ żyjemy obecnie w świecie, w którym nastroje niechęci wobec Innego raczej przybierają na sile niż słabną, tego rodzaju uwagi nie mogą być lekceważone. Powrót do czasów, gdy tramwaje były „nur für Deutsche”, restauracje tylko dla białych, na witrynach sklepów wisiały kartki „zakaz wstępu Żydom”, a barierami dla osób niepełnosprawnych nikt się nie przejmował, wydają się zamierzchłe. Jednak ja byłbym tutaj zwolennikiem dmuchania na zimne i mocnego stania na fundamencie antydyskryminacyjnych pryncypiów.
Gdy ktoś zostaje arbitralnie wykluczony przez oferenta rynkowych dóbr z grona jego potencjalnych klientów z któregokolwiek z wymienionych w poprzednim akapicie powodów (za wyjątkiem poglądów filozoficzno-politycznych), to jego pozbawienie wolności rynkowej ma charakter immanentny jego osobie. Ponosi niezawinione przez siebie konsekwencje nienawistnych postaw innych ludzi i nie może na to nic poradzić.
Zadaniem wspólnoty społecznej i państwa jest takim sytuacjom zapobiegać.
Liberałowie muszą pamiętać, że nie tylko państwo i administracja publiczna mogą być (choć to one najczęściej są) agentami ograniczania wolności obywateli. Tę wolność ograniczają także inni ludzie i grupy ludzi. To organizacje społeczne, kościoły, nieformalne grupy lokalnej presji, a także – jak widać – prywatni przedsiębiorcy. Liberałowie nie mogą tego przyjąć do wiadomości i niczego z tym nie robić.
Ograniczenie wolności rynkowej prywatnego przedsiębiorcy ma zaś inny kaliber. Nie jest ono immanentne jego osobie. Inaczej niż w przypadku koloru skóry, orientacji seksualnej, etniczno-kulturowego pochodzenia czy – w wielu przypadkach – niepełnosprawności, prywatnym przedsiębiorcą nikt się nie rodzi, ani nie zostaje z przymusu. Prywatni przedsiębiorcy zostają nimi z wyboru. To ogniwo ich wolności wyboru zawodu. Cieszą się oni przez cały czas także wolnością zmiany zawodu i wolnością zamknięcia swojego biznesu, a w międzyczasie za swoją pracę są opłacani pieniądzem.
To wszystko zjawiska, które pozwalają jasno rzec, że konieczność sprzedaży przez nich rynkowego dobra, które oferują w powszechnej sprzedaży, każdemu klientowi, który potrafi za nie zapłacić, nie stanowi dla nich uciążliwego ograniczenia wolności, a już na pewno nie jest „niewolnictwem” (który niewolnik może porzucić swoją pracę i dostaje za nią pieniądze?). Jest to raczej pokłosie ich wolnych decyzji, które podjęli wybierając zawód, branżę i otwierając własne przedsiębiorstwo. Skoro to uczynili, to – ponieważ wolność oznacza odpowiedzialność – mają teraz nie tylko prawa i swobody, ale także obowiązki. Jednym z nich jest rzetelne wykonywanie zawodu sprzedawcy, w tym kraju, mieście i społeczeństwie, w których zdecydowali się działalność otworzyć.
Prywatni przedsiębiorcy , zanim rozpoczną działalność i ogłoszą swoją ofertę w powszechnej sprzedaży, powinni rozważyć, z jakimi obowiązkami będzie się dla nich wiązać dany projekt biznesowy.
Gdybym miał zostać właścicielem drukarni, to zastanowiłbym się, czy chcę drukować materiały propagandowe nie tylko dla ONR, ale nawet dla PiS i Partii Razem, których nie popieram. Co więcej, rozważyłbym, czy chcę drukować reklamy papierosów. Uważam je bowiem za szkodliwe i życzyłbym sobie, aby popyt na nie spadał dalej, najlepiej w okolice zera. Albo reklamy płyt i koncertów disco-polo! Albo niezdrowe jedzenie, którego reklamy wiodą na pokuszenie moje dzieci?! Może zamiast drukarni wolałbym więc otworzyć sklep z herbatą? Pracownicy najemni są przyzwyczajeni do tego, że wykonywanie pracy czasem wiąże się z realizacją zadań nieprzyjemnych. Nie widzę powodu, aby prywatny przedsiębiorca miał szczególny przywilej w postaci prawa do pełnego komfortu w swojej pracy i uwolnienia od nieprzyjemnych zadań. A już na pewno nie, jeśli jego komfort oznacza ograniczenie wolności rynkowej innych obywateli.
Jaka jest alternatywa dla zasady powszechnej dostępności dóbr rynkowych oferowanych w otwartej sprzedaży?
Jest ich kilka. Pierwszą jest oparcie się na wierze w światłość społeczeństwa, które dyskryminujących klienta przedsiębiorców ukaże, idąc do konkurencji. W dzisiejszych czasach rosnących w siłę radykalizmów i głębokiej polaryzacji nie tylko polskiego społeczeństwa to strategia bardzo ryzykowna.
Drugą alternatywą jest zakładanie przez przedsiębiorców chcących selekcjonować klientów swoistych „klubów klienta”. Czyli rezygnacja z otwartej sprzedaży i powszechnej oferty ich dóbr. Jeśli chcę, aby w mojej restauracji byli tylko heteroseksualni Polacy-katolicy, to zakładam klub (stowarzyszenie). W jego statucie określane są warunki członkostwa. Moja restauracja jest wówczas restauracją klubową, tylko dla posiadaczy karty członkowskiej w stowarzyszeniu. To legalna droga, która nie budzi podobnych niepokojów, jak postawa słynnego drukarza, dopóki zjawisko funkcjonowania „klubowych” ofert pozostanie marginesem.
Trzecią alternatywą w końcu jest przekształcenie społeczeństwa polskiego w układ „pilaryzowany”. Obywatele dzielą się na odrębne społeczności i członkowie każdej z nich sprzedają dobra tylko w ich obrębie. A więc powstają liberalne piekarnie, katolickie butiki, narodowe drukarnie i lewicowe biura projektów budowlanych. To możliwe, Holandia i Belgia praktykowały coś takiego w XIX, a nawet w pierwszej połowie XX w.
Byłoby to przypieczętowanie rozpadu społeczeństwa i jego anomia.
Przeciwnicy wyroku przeciwko drukarzowi wydają się bagatelizować scenariusz tak poważnych i głębokich procesów społecznych. Z drugiej strony wielu intelektualistów twierdzi, że znajdujemy się obecnie w punkcie przełomowym pomiędzy starym porządkiem a nowym kształtem społeczeństwa. Ja byłbym akurat w tych czasach ostrożny z testowaniem rozwiązań, które mogą popchnąć nasze społeczeństwa w kierunku bardzo niepożądanym.
W końcu też, opierając się na czysto humanistycznym podejściu do tego dylematu, wolałbym, aby idea wolności i filozofia liberalizmu – jak u swego zarania – nadal były impulsem na rzecz przeżywania własnej wolności jednak w duchu etosu pracy, solidności, rzetelności, dobrej reputacji, a nadto tolerancji na inność i otwartości na drugiego człowieka. To lepsza wizja niż wolność rozumiana jako gwarantowanie przestrzeni na przeżywanie nienawiści i stosowanie perfidii wobec bliźniego.
Zdjęcie tytułowe: Flickr Elliott Brown (CC BY-SA 2.0)