Licznie wysuwane postulaty w sprawie wprowadzenia jednomandatowych Okręgów Wyborczych słychać w Polsce nie od dzisiaj. Nie tak dawno rozmach tej inicjatywie nadał Paweł Kukiz ze swoją stroną zmieleni.pl, obecnie jednak znów o sprawie przycichło. I bardzo dobrze.
Ponieważ JOW-y wcale Polsce by nie pomogły. Na stronie Kukiza można przeczytać o rzekomych zaletach takiej ordynacji wyborczej – przyjrzyjmy się im po kolei. System JOW-ów „prowadzi do powstania silnego rządu, mającego autentyczne poparcie obywateli„. To pierwsze jest akurat prawdą – okręgi jednomandatowe faworyzują bowiem silnych i z pewnością zwiększają szanse na powołanie stabilnego rządu mającego oparcie w większości parlamentarnej. Czy jednak w Polsce mamy z tym tak naprawdę jakieś szczególne problemy? Od wprowadzenia progu 5% w wyborach w 1993 roku tylko jedna kadencja Sejmu została skrócona. Zdarzało się, że koalicje się rozpadały i rządy miały charakter mniejszościowy, ale były one w stanie dociągnąć do końca kadencji. Od 5 lat większość ma sojusz PO-PSL i nie zanosi się w chwili obecnej na jego rozpad. Co do drugiej części zdania, o „autentycznym poparciu obywateli” – czy aby na pewno? W wyborach do Izby Lordów w Wielkiej Brytanii w 2005 roku Partia Pracy dostała 35.2% głosów, a mimo to miała ona większość w owej izbie i mogła utworzyć samodzielny rząd. Co z pozostałymi 65% głosujących? Podobnie było w latach poprzednich. Ostatnie wybory w Wielkiej Brytanii, w których partia zwycięska otrzymała ponad połowę głosów, miały miejsce w 1931 roku – a pomimo tego wyjątkiem jest tam sytuacja, w której jedna z formacji nie ma w Izbie Lordów większości. Gdzie zatem owo „autentyczne poparcie obywateli”?
Weźmy następne stwierdzenie: „wyborcy kontrolują rząd, a rząd musi prowadzić politykę, która odpowiada ich oczekiwaniom„. Tutaj posłużę się przykładem Stanów Zjednoczonych. Od 150 lat dominują tam dwie te same partie: Demokraci i Republikanie. Czy jednak ich pozycja nie jest silniejsza niż partii polskich? Czy przyczyną tak długich ich rządów jest to, że dokładnie realizują one oczekiwania obywateli czy też to, że system jest skonstruowany tak, że ich upadek jest na chwilę obecną praktycznie niemożliwy? W moim przekonaniu drugie wyjaśnienie jest trafniejsze – a skoro tak, to czy świadomość owej „niemożliwości upadku” nie daje im więcej siły, nie pozwala im czynić rzeczy nieraz sprzecznych z dążeniami obywateli – których partie polityczne w kontynentalnej Europie nigdy nie odważyłyby się zrobić w obawie przed drastycznym spadkiem poparcia i całkowitym upadkiem?
Idźmy zatem dalej: u kandydatów i posłów „lojalność wobec wodza znika a pojawia się wobec Nas obywateli”. Faktem jest, że sytuacja w Stanach i Wielkiej Brytanii jest pod tym względem lepsza, czy to jednak aby na pewno zasługa JOW-ów – czy też raczej wieloletniej tradycji tamtejszych partii? W Polsce liderzy tacy jak Tusk i Kaczyński dążą do całkowitej eliminacji wewnątrzpartyjnego zagrożenia. Załóżmy hipotetycznie, że JOWy w Polsce wprowadzono – czy rzeczywiście dałoby to taki efekt, jak twierdzi Kukiz? Pomocne w odpowiedzi na to pytanie może być zapoznanie się z wynikami Leszka Millera w dwóch kolejnych wyborach: w 2007 roku kandydując z list Samoobrony w swojej macierzystej Łodzi otrzymał zaledwie 4142 głosów (w 2001 roku 145 tysięcy) – w roku 2011 gdy wystartował już z list SLD otrzymał głosów 18 tysięcy i to pomimo tego, że był „spadochroniarzem” w Gdyni. Stanowi to przykład faktu, iż Polacy w wyborach parlamentarnych głosują na partie polityczne, a nie na kandydatów. Gdyby jakiś członek Platformy (przyjmijmy, że nawet z wysokim lokalnym poparciem) zostałby „wycięty” i PO wystawiłaby w jego okręgu kogoś zupełnie innego – wygrałby niewątpliwie ów kandydat „partyjny”. Innym argumentem za tą tezą są wyniki w ostatnich wyborach do Senatu w Gdyni. Jest to miasto, gdzie ogromne poparcie ma niezależny prezydent, Wojciech Szczurek – w 2010 roku z poparciem 87,39% został wybrany na czwartą kadencję. Daleko w tyle zostawił nawet kandydata PO, który otrzymał tylko 6.51% – wynik wręcz kompromitujący jak na tę partię. Przed wyborami parlamentarnymi Szczurek zdecydował się przystąpić do komitetu „Obywatele do Senatu” i z jego list startował Roman Nowosielski – szanowany adwokat, były członek Trybunału Stanu, kandydat – wydawałoby się – idealny. Jego plakaty miały ten sam motyw graficzny, co Szczurka i jego komitetu w wyborach samorządowych – nie było możliwości, aby ktoś tego nie zauważył. Efekt? Pomimo tak ogromnego poparcia lokalnego komitetu z którym był kojarzony, Nowosielski otrzymał zaledwie 20% poparcia – mandat wygrał bez problemów zdobywszy niemal 50% głosów kandydat Platformy.
Nie ulega wątpliwości, że pozycja partyjnych przywódców w Polsce jest wyjątkowo silna. Obecnie pozostaje jednak jeszcze pewna furtka – mianowicie można założyć nowe ugrupowanie (Palikot, Ziobro) lub też uciekać do partii mniejszych, jak SLD, PSL lub w chwili obecnej dwie wcześniej wymienione nowe formacje. Nie byłoby natomiast takiej możliwości w systemie okręgów jednomandatowych, który, jak zostało wspomniane wyżej, faworyzuje silniejszych. Wybory do Senatu pokazują, że jedynymi liczącymi się ugrupowaniami zostałyby PO i PiS, a możliwości transferów pomiędzy nimi są raczej ograniczone. Czy pozycja Tuska lub Kaczyńskiego uległyby osłabieniu w sytuacji, w której jednym kiwnięciem palca mogliby oni dowolnego członka swojej partii odesłać na polityczną emeryturę? W mojej opinii byłoby na odwrót. Można zatem powiedzieć, iż wprowadzenie JOW-ów w warunkach polskich tylko by pozycję wodzów partyjnych wzmocniło.
Wróćmy jeszcze do argumentów zmielonych.pl – „JOW oznacza wybory w małych okręgach, a więc daje szanse ludziom, którzy sprawdzili się lokalnie.” Ta kwestia została już wyjaśniona na przykładzie Gdyni, nie ma potrzeby powtarzania się.
Na koniec spójrzmy na przykłady z innych państw. Na Węgrzech od ostatnich wyborów obowiązuje ordynacja mieszana, 175 deputowanych wybieranych jest właśnie w okręgach jednomandatowych. Partią zwycięską był Fidesz – otrzymał on trochę ponad połowę głosów, drudzy byli socjaliści z poparciem niecałych 20%, 30% przypadło na inne partie. Fidesz wygrał w… 173 (sic!) okręgach, socjaliści w pozostałych dwóch, cała reszta głosujących została bez ani jednego deputowanego z okręgu jednomandatowego. We Francji co prawda do Zgromadzenia Narodowego (wybieranego na zasadzie większościowej) dostaje się wiele formacji, są one jednak w zdecydowanej większości skupione w dwóch blokach – deputowanych spoza nich jest 17 na… 577. Inny argument przeciwko JOW-om można wziąć z Ukrainy – granicami okręgów prosto jest manipulować i ustawiajć je tak, aby było to na rękę partii rządzącej. Częściowym wyjątkiem od sytuacji w których JOW-y minimalizują szanse wszystkich formacji poza 2-3 najsilniejszymimi jest Litwa, gdzie – tak jak na Węgrzech – obowiązuje ordynacja mieszana: tam akurat nawet z JOW-ów dostają się do Sejmu przedstawiciele różnych partii. Można jednak powiedzieć, że jest to tylko i wyłącznie wyjątek potwierdzający regułę. Regułę, którą potwierdzają także nasze wybory do Senatu, zdominowanego całkowicie przez PO i PiS. Argument o różnej wielkości okręgów wyborczych jest nietrafiony – jako przykład może służyć znowu Gdynia: ma ona 250 tysięcy mieszkańców, okręg w wyborach do Senatu niewiele więcej – 315 tysięcy (256 tysięcy wyborców). Na Nowosielskiego oddano 30 tysięcy głosów – nie wygrałby zatem nawet wtedy, gdyby ów okręg ograniczał się do samego miasta Gdyni… a przecież zgodnie z argumentacją zwolenników JOW-ów powinien to być kandydat absolutnie pewny. Jego kampania była też dobrze opłacona i wyraźna, co obala kolejny argument podany na stronie zmieleni.pl – jakoby do Senatu dostało się tak mało ludzi niezależnych przez słabsze pozycję finansową.
Przytoczone wyżej fakty pokazują, iż argumentacja obecna na stronie zmieleni.pl jest nietrafiona. Wprowadzenie w wyborach do Sejmu ordynacji większościowej nie zwiększyłoby szans kandydatów niezależnych, nie osłabiłoby pozycji partyjnych przywódców, nie sprawiłoby, że kandydaci byliby w większym stopniu niż obecnie odpowiedzialni przed wyborcami. Przeważnie byłoby dokładnie na odwrót. I dlatego JOW-ów w Polsce wprowadzać nie należy. To, że Platforma porzuciła plany z tym związane (a reszta głównych partii w ogóle ich nie miała) jest czymś dobrym, za co należy się pochwała. Oby nikt w Sejmie nagle nie zmienił zdania.