Krzyki, zarzuty, osobiste wycieczki, ręce machające w powietrzu. Tak wyglądała poniedziałkowa debata Gazety Wyborczej „Iść czy nie iść?” w Barze Studio w Pałacu Kultury. Chodziło o referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz Waltz. Szybko włączyli się widzowie z sali i dyskusja przerodziła się w jatkę. Ryszard Kalisz przerwał wystąpienie panelistów, wstał i krzyczał kłócąc się z prof. Januszem Czapińskim. „No i co z tego, no i co z tego?!” „człowieku czy ty nie rozumiesz?!” to tylko próbka dyskusji, dopingowanej z sali okrzykami „siedź cicho!” Kinga Dunin z Krytyki Politycznej obraziła się i powiedziała, że nie będzie rozmawiać z panem Czapińskim, który zarzucił interlokutorom demagogię, do niej dołączyła Joanna Załuska z Fundacji Batorego i powiedziała, że w takim razie rezygnuje z zabierania głosu. Działaczka Kongresu Ruchów Miejskich krzyczała „skandal! to jest skandal! skandal! chcą nas pozbawić praw obywatelskich!”, na co Seweryn Blumsztajn z Gazety Wyborczej wstał, nawet nie zauważył, że nie ma mikrofonu i zaczął krzyczeć na nią, wówczas do mikrofonu podeszła lewicowa socjolożka Joanna Erbel i skomentowała, że to mężczyźni prześladują kobiety.
Taki poziom emocji wzbudza wśród warszawskich elit sprawa referendum. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu kłótnie to w Polsce normalka, gdyby nie to, że jest to kłótnia w rodzinie. Środowisko, które tak się ze sobą starło do tej pory uchodziło za niemal monolit, a przynajmniej za towarzystwo wzajemnej adoracji zwane przez prawicowych publicystów „salonem.” Teraz salon jest pęknięty i wygląda na to, że głęboko, skoro niektórzy paneliści opuszczali salę czym prędzej, aby nie musieć podać ręki przeciwnikowi i to w dodatku mieląc pod nosem „po co przyszedł na debatę? niech sobie wykłady robi, skoro nie potrafi dyskutować”. Co tak rozjuszyło dawnych sojuszników?
Nigdy nie mów „nigdy”
„Gazeta Stołeczna” która przez siedem lat młotkowała Hannę Gronkiewicz Waltz i promowała obecnych zwolenników referendum teraz ustami Seweryna Blumsztajna dowodzi, że to było „siedem najlepszych lat w historii Warszawy”. Za to stołeczny radny, a dawniej właściciel klubu Le Madame Krystian Legierski – czarnoskóry gej – stanął w jednym szeregu z posłem Prawa i Sprawiedliwości Arturem Górskim (tym od „cywilizacji białego człowieka”), który w lipcu przynosił do Państwowej Komisji Wyborczej naręcza podpisów pod wnioskiem o referendum.
Jeszcze parę miesięcy temu takie przegrupowania wydawały się nie do pomyślenia, a teraz nauczkę dostali wszyscy, którym wydawało się, że środowiskowe sojusze i ideologiczne animozje są trwałe jak beton.
Wydaje się, że niemożliwe stało się możliwe, bo wielu działaczy poczuło się osobiście dotkniętych ignorowaniem ich przez HGW. Jej nieobecność na debatach w sprawach miejskich, nieodpowiadanie na listy i odezwy, milczenie mimo wezwań w sprawach społecznie ważnych, bierne sabotowanie partycypacji społecznej początkowo zastanawiały, potem drażniły, w końcu zaczęły wywoływać niechęć i agresję. I to taką, że w kąt poszła dawna wrogość w stosunku do PiS. Działacze jeden po drugim wstawali i narzekali, że od lat nie są słuchani przez panią prezydent i że mają tego dość. Swoją drogą to spora sztuka tak rozsierdzić lewicowych aktywistów, którzy przecież wcale nie są odlegli ideowo od tego co HGW dokonała: chociażby rozwój sieci przedszkoli, wypożyczalni rowerów albo komunikacji miejskiej, to właśnie ich postulaty. Mimo to, obecnie są przekonani, że HGW jest ich największym wrogiem. Antytalent pani prezydent w zdobywaniu zwolenników pewnie przejdzie do podręczników PRu jako przykład nieumiejętności sprzedania swoich dokonań.
Obowiązek czy nadużycie?
W tej serii osobistych żalów odosobniony wydaje się głos Joanny Załuskiej z Fundacji Batorego, która po prostu twierdzi, że udział w referendum jest obywatelską powinnością, bo każde referendum to zdobycz demokracji.
Jej argument wypada słabo w konfrontacji ze słowami Olgierda Dziekońskiego, ministra w Kancelarii Prezydenta RP, który podnosił, że powinnością obywatelską jest udział w wyborach, ale nie w referendum, bo referendum jest z założenia sprawą grupy inicjatywnej, która do niego doprowadziła i nikt nie ma obowiązku biec do urn, jeśli ma w nosie problemy tej grupy. Jeśli owa grupa interesu zdoła namówić resztę społeczeństwa do zainteresowania swoimi sprawami to oczywiście może (ale nie musi) ono głosować, ale moralne szantażowanie wszystkich górnolotnymi stwierdzeniami o demokracji i o obowiązku obywatelskim to w tym przypadku przesada.
W dodatku poseł PO i były prezydent Warszawy Marcin Święcicki przypomniał, że tworząc przepisy wprowadzające referendum w sprawie odwołania prezydentów miast i burmistrzów ustawodawca miał na myśli konkretne przypadki z USA, gdzie zdarzało się, że burmistrzowie urzędowali z więzienia albo aresztu, bo nawet jeśli trafiali za kratki w środku kadencji to nie przestawali być burmistrzami. Żeby więc nie doprowadzić do takich gorszących sytuacji, a jednocześnie nie pozostawiać w rękach prokuratury decyzji o odwołaniu prezydenta miasta, stworzono przepisy o możliwości odwołania go przed upływem kadencji w drodze referendum. A w przypadku Hanny Gronkiewicz – Waltz skandal poruszający mieszkańców nie miał miejsca, więc organizowanie referendum w stosunku do niej to nadużycie.
A społeczeństwo wie swoje.
I to jest chyba sedno sprawy. Wewnątrz elit wrze, a tymczasem społeczeństwo ziewa, kiedy słyszy o referendum. Jak mówił Grzegorz Lewandowski prowadzący Bar Studio, poniedziałkowa debata była pierwszą, która nie zapełniła sali mieszkańcami. A poprzednio nie było gdzie szpilki włożyć, gdy rozmowy toczyły się wokół estetyki przestrzeni publicznej albo wokół spraw kultury. Potwierdzają to wyniki badania opinii społecznej. Kiedy latem zbierano podpisy pod wnioskiem o referendum ponad 60% warszawiaków deklarowało udział w nim. We wrześniu ruszyła kampania referendalna i ilość zainteresowanych spadła do ok. 40 %, a na tydzień przed referendum wyniosła już trzydzieści sześć procent (badania TNS OBOP). Referendum będzie miało moc decydującą, kiedy pójdzie na nie 29% uprawnionych. Wiedząc że Polacy lubią zbyt wiele obiecywać w sondażach (zazwyczaj do urn idzie tylko 2/3 tych, którzy obiecują, że pójdą) sprawa pozostanie niepewna do ostatniej chwili.
Zgromadzenie przy urnach tych 389 430 osób, (to 3/5 wyborców, którzy uczestniczyli w wyborach prezydenta w 2010 r.) początkowo wydawało się dość łatwe, jednak teraz liczy się każdy głos. Inicjatorom referendum po prostu nie udało się wyjaśnić mieszkańcom co takiego nadzwyczajnego wydarzyło się, że nie można poczekać jednego roku i trzeba Hannę Gronkiewicz – Waltz odwoływać natychmiast. Rażą przesadą stwierdzenia Jarosława Kaczyńskiego o konieczności ratowania Warszawy, która stoi na krawędzi przepaści. Wystarczy się rozejrzeć po mieście, żeby zobaczyć, że przepaści nie ma, rozwój infrastruktury jest widoczny na każdym kroku. To pewnie dlatego ilość chętnych do pójścia do urn spada w rytmie kolejnych wynurzeń Prezesa.
Parostatkiem piękny rejs
Większe szanse zwolennicy referendum mieliby gdyby postawili na dziesiątki drobniejszych zaniechań i błędów, których pani prezydent nie zauważyła skupiona na realizacji wystrzałowych, medialnych megainwestycji w Centrum. Pisowskie zawołanie „oni chcieli aby Warszawa była Wielka” jest samobójczym strzałem, bo najlepiej opisuje właśnie koncepcję Hanny Gronkiewicz. Wielkość Warszawy jest widoczna z daleka i to nieraz dosłownie. Drapacze chmur pną się do góry, rosną supernowoczesne gmaszyska muzeów, kłują w oczy marmurami dizajnerskie stacje pierwszej linii metra, a gigantyczne, kłębiące się estakady Trasy Mostu Północnego porażają ogromem niczym średniowieczne katedry.
Tymczasem ludziom brakuje zwykłego przejścia dla pieszych, miejsc w żłobkach, kawałka parkingu przed szkołą, albo lewoskrętu, którego brak od lat doskwiera na przydomowej uliczce. Najchętniej głosowaliby przeciw HGW ci, którzy codziennie rano stoją w korkach na dzielnicowych albo osiedlowych ulicach dojazdowych i mając dużo czasu w stojącym samochodzie lub autobusie spoglądają na niewielki kawałek tzw. rezerwy terenowej od lat wołający o to, by zalać go asfaltem, bo to natychmiast rozładowałoby ów korek. Ale tego pani prezydent nie widzi, bo na osiedlu jej nie ma. Jest z gospodarską wizytą na budowie drugiej linii metra, która estetycznie przyćmi tę pierwszą i wszystkie inne w Europie.
Tego Jarosław Kaczyński i jego medialny adiutant prof. Gliński nie zauważają, bo są pod tym względem dokładnie tacy sami jak HGW. Podobnie jak np. w sprawie porządkowania chaosu reklamowego w przestrzeni publicznej, albo w elektryzującej tysiące zwykłych ludzi sprawie brakujących ścieżek rowerowych. Starsi panowie dwaj o nich po prostu nie wiedzą. I dlatego zamiast zajmować się tym, czego brakuje mieszkańcom odpływają. Wypowiedź pana Glińskiego o tym, że Warszawie brakuje rejsów statkami płaskodennymi do Kazimierza i do Płocka byłaby śmieszna, gdyby nie była żałosna. Wygląda to tak jakby PiS uparł się, aby przekonać mieszkańców, że jego pomysły są płaskie i denne.
Pewnie pani prezydent odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała jakich ma przeciwników. W każdym razie upiekło jej się rozliczenie z błędów i zaniechań oraz z niedotrzymanych obietnic. Teraz została nerwówka w niedzielę, kiedy z lokali referendalnych będą spływały dane o frekwencji.