Pamiętacie francuską komedię „ Goście, goście” (Les Viseteurs)? Rycerz z XII wieku grany przez Jean’a Reno wraz ze swoim nieco przygłupim giermkiem (Christian Clavier) trafia do XX w. Postrzeganie współczesnego świata przy pomocy średniowiecznego aparatu poznawczego jest podstawą gagów tworzących oś filmu. Dodajmy do tego głębokie przeświadczenie gości z czasów niedomytych rycerzy o własnej nieomylności, znajomości zasad funkcjonowania świata – mamy świetną zabawę przez 90 minut, sukces kasowy i możliwość remake’u.
Rocznica Bitwy Warszawskiej , będąca zarazem Świętem Wojska Polskiego, a na dodatek katolickim świętem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, to okazja dla oficjeli różnego autoramentu do wypowiadania się w duchu hurrapatriotycznym i podniosłym. To także niekończąca się dyskusja o autorach zwycięstwa nad bolszewikami.
Wśród mówców pojawili się także goście – w roli rycerza wystąpił arcybiskup warszawsko- praski Henryk Hoser, w roli giermka widzę biskupa diecezji Doume Abong-Mbang (Kamerun) Jana Ozgę. Goście z innej epoki (że o innym kontynencie nie wspomnę – „afrykański zaciąg” zaczyna jakoś dominować w polskim kościele).
Biskup Hoser zobaczył w 1920 roku trzy cuda – jedności Polaków, sztuki militarnej i ten przesądzający Opatrzności Bożej. Pierwszy jest prawie prawdą (bo co ten ulubiony przez hierarchów Dmowski robił w czasie bitwy w Poznaniu? Nie uciekał i nie knuł przeciw Naczelnikowi i rządowi Rzeczpospolitej?), drugi nie jest cudem – bo armia polska dowodzona była przez doświadczonych oficerów Wielkiej Wojny, legionowych i tych z armii zaborczych, trzeci zaś ma podkreślić katolicki wymiar zwycięstwa nad bezbożnym bolszewizmem – pomijając wątek metafizyczno-objawieniowy, w który nie wchodzę, bo każdy może widzieć co chce i wierzyć w to co widzi – jest po prostu nieprawdą.
Wojna 1920 roku była przede wszystkim wojną polsko –rosyjską o naszą niepodległość , kształt wschodniej granicy i porządek terytorialny tworzący się na gruzach imperium carów. Fakt – w Rosji był rząd bolszewicki – ale to było wtórne. Gdyby armia Tuchaczewskiego była podporządkowana jakiemuś „białemu” rządowi – walczyć należałoby tak samo, z tym samym poświęceniem.
Armia, która pokonała Rosjan na przedpolach Warszawy nie była katolickim zaciągiem krzyżowców, była polską armią, w której równo ginęli Polacy – katolicy, protestanci, wyznania mojżeszowego, prawosławni – wszelkich wyznań, ba, ateistów mnóstwo. Fakt, że bitwa warszawska prawdopodobnie zapobiegła bolszewizacji dużej części Europy, ale walczyliśmy o własną niepodległość – a nie przeciw rewolucjom w Niemczech czy na Węgrzech.
I armią tą, realną a nie metafizyczną, dowodził człowiek, który umiał podjąć ryzyko manewru wieprzańskiego, Józef Piłsudski. To ten eks-socjalista, którym ortodoksyjni katolicy straszyli dzieci, żyjący w nieformalnym związku, który za chwilę zadeklaruje się jako ewangelik, by ożenić się z matką swojej córki, to był prawdziwy Polak, który zatrzymał bolszewicką nawałę. Nie potrzebował do tego wsparcia Matki Boskiej – dostał wsparcie setek tysięcy spragnionych wolności, odważnych Polaków w mundurach.
Biskup Hoser dostał w swoich teoriach dostał wsparcie giermka. Biskup Ozga inaugurując centralne obchody 93 rocznicy bitwy, powołał się na przekazywane w zapiskach kard. Kakowskiego świadectwa rosyjskich jeńców, którzy przyznawali, że przegrali z Matką Boską. I żeby zwycięstwo było pełne, dorzuca „Drugi Cud nad Wisłą” – jakim miało być spotkanie 60 tys. Polaków z ks. Boshoborą na Stadionie Narodowym. Tu zaczynam mieć przesyt komedii. Mam wrażenie, że mnie, Polaka, biskup Ozga nieco obraża, porównując zwycięską bitwę do spotkania religijnego z ugandyjskim kapłanem.
Bitwa Warszawska dała nam faktyczną niepodległość, wywalczoną wysiłkiem Polaków, kunsztem dowódców tak kształconych w armiach zaborczych jak i samokształcących się w Związku Strzeleckim, Strzelcu i innych organizacjach konspiracyjnych. Zdecydowała determinacja Naczelnego Wodza i umiejętności jego szefa sztabu gen. Rozwadowskiego. Wystarczy podstawowa znajomość historii, by to wiedzieć. Mieszanie do tego Opatrzności jest umniejszaniem ofiary, jaką dali z siebie nasi przodkowie. Nic tego nie usprawiedliwia, nawet to, że mówią to przybysze z epoki, w której Opatrzność mieszano do wszystkiego.