Według wstępnego szacunku opublikowanego w tym tygodniu przez GUS polska gospodarka urosła w pierwszym kwartale 2017 r. o 4% wobec analogicznego okresu ubiegłego roku. Jest to imponujący wynik, który może utrzymać się także w ciągu roku. Czy miał rację rząd, snując wizje wielkiego skoku naprzód, a mylili się ci, którzy przestrzegali przed jego gospodarczą niefrasobliwością?
Obecny wzrost jest napędzany w dużej mierze przez konsumpcję, czyli kupione telewizory, ubrania, obiady, dywany oraz wszystkie inne dobra i usługi. Rada ministrów chwali się, że wkład wnosi w to program „Rodzina 500+”. Ma rację. Pieniądze z programu istotnie podnoszą tzw. dochód rozporządzalny wielu polskich gospodarstw, pozwalając na większe zakupy. Gdyby jednak rozwój gospodarczy był prostym wynikiem rozdawania pieniędzy, wydrukowanych lub pożyczonych, robiłby to bezkarnie każdy rząd. PRL byłaby dzisiaj gospodarczą potęgą, a władze Wenezueli nie musiałyby strzelać do własnych obywateli, którym po latach rządów Hugo Cháveza brakuje nawet na chleb. Z kolei Niemcy, pewnie ku uciesze wielu, musiałyby wreszcie odpokutować swą bezwstydną roztropność i stać się pariasem Europy.
To jednak alternatywna rzeczywistość, a ta, w której żyjemy, nie sprzyja życiu na kredyt. Przekonała się o tym Grecja, która faktyczne rozdawnictwo pieniędzy przypłaciła utratą suwerenności finansowej. W Polsce spożycie prywatne jest od lat skutecznym kołem zamachowym gospodarki i nie należy rozpędzać go ponad miarę, bo cała maszyna się wywróci. Wydając pieniądze, których jeszcze nie zarobiliśmy, dostarczamy szczególnego pobudzenia naszej gospodarce (i gospodarkom innych krajów poprzez import), psując jednocześnie finanse publiczne i rozstrajając rynek pracy. Hodujemy gospodarkę na sterydach, przedkładając szybkie efekty nad odpowiedzialny rozwój.
Oprócz konsumpcji istotnym składnikiem produktu krajowego są inwestycje, podstawowy motor wzrostu w perspektywie długoterminowej. Firmy inwestują, gdy mają do tego odpowiednie warunki, przede wszystkim stabilność i wydolność instytucji państwa. Firmy nie inwestują, gdy prawo zmienia się z dnia na dzień, urzędy mają petentów za oszustów, a sądy pytają o zdanie polityków. Gwałtowny spadek inwestycji prywatnych w 2016 r. wskazuje, że otoczenie biznesowe w Polsce znacząco się pogorszyło. Dewastacja instytucji państwa przez rząd osłabia pewność prawa, zniechęcając inwestorów do lokowania środków w tak kapryśne środowisko.
Smutne konsekwencje niemądrych polityk przychodzą nieuchronnie, choć często poniewczasie. Tymczasem dobra koniunktura pozwala Polsce powrócić na ścieżkę przyspieszonego wzrostu gospodarczego, będącego skądinąd efektem pracy społeczeństwa i przejawem konwergencji gospodarki z krajami Zachodu. Pomaga ożywienie u partnerów handlowych, które napędza eksport, oraz historycznie niskie bezrobocie, które maleje stale od 2014 r. Z kolei niektóre szkodliwe reformy, jak na przykład obniżenie wieku emerytalnego, dopiero zaczną obowiązywać i nie oddziałują jeszcze na gospodarkę. Dopisują inwestycje samorządowe, które po zeszłorocznym przestoju wywołanym specyfiką unijnego kalendarza budżetowego ponownie nabierają tempa. Również przedsiębiorstwa, choć z niepokojem przypatrują się działaniom rządu, coraz częściej ulegają pokusom szans generowanych przez gospodarkę. Znajduje to odzwierciedlenie w danych GUS, według których inwestycje prywatne są wciąż mniejsze niż rok temu, ale powoli odrabiają straty po załamaniu w 2016 r.
Obecne dobre tempo wzrostu gospodarczego nie jest zjawiskiem niezwykłym – tym byłby jego brak – lecz wynika wprost z potencjału kraju. A rachunek za wyrządzone szkody przyjdzie dopiero za jakiś czas.