Zewsząd słychać labiedzenie, że wszystko się w Polsce pogarsza. O tym, że się polepsza, czy w krótszej, paroletniej perspektywie, czy w perspektywie ćwierćwiecza zmian ustrojowych, najczęściej słyszę za granicą, lub od cudzoziemców, którzy zawitali z jakichś powodów do Polski. Warto może zastanowić się, po co przyjeżdżają do kraju, w którym jest coraz gorzej. A także zastanowić się czy naprawdę jedynym powodem jest to, iż jesteśmy z natury malkontentami. Odpowiedź jest prosta: NIE. Istnieje wiele innych powodów takiego (niekompetentnego i/lub tendencyjnego) labiedzenia.
Odpowiedzią najprostszą – i niewątpliwie słuszną – jest wskazanie naszej nasyconej nienawistnikami polityki, w której wariatkowo smoleńskie stara się przekonać 70-75% społeczeństwa, że w Polsce ma miejsce katastrofa, wewnętrzna i zewnętrzna, a wszystko to wina Donalda Tuska. Oczywiście, jakość rządzenia u nas pogarsza się w ostatnich 2-3 latach, ale z przyczyn zupełnie innych niż to sobie wyobrażają ćwierćinteligenci spod znaku dyktatury „pisuariatu”. Po prostu rząd (czytaj: koalicja) staje się bardziej oportunistyczny, etatystyczny i skłonny do majstrowania przy gospodarce, czy przy czymkolwiek innym. Czyli robi to, co właśnie prostaczkowie wszystkich orientacji, nie tylko „pisuariatu”, lubią najbardziej!
Myślę jednak, iż ważnym powodem negatywnej percepcji rozmaitych tendencji i zjawisk, jest zanik sensownej debaty publicznej. Otóż w Polsce nie ma dzienników opinii, w których toczyć by się mogła – jak choćby jeszcze lat temu 10-15, jakaś poważna dyskusja, przedstawiając szeroką gamę poglądów. Gazety niegdyś pretendujące do dumnego miana dziennika opinii stały się sekciarskie. Mamy, więc, dziennik opinii politycznie poprawnych i lewackich oraz dziennik opinii bigoteryjnych i prawackich (ekwiwalent dla lewackich, bowiem nazywanie pisuariatu prawicą woła o pomstę!). Wreszcie mamy także dziennik oskarżycielskich tytułów i głupawych, nie potwierdzających oskarżeń tekstów. Pomijam pozostałą egzotykę, która do miana dziennika opinii nie ma szans pretendować nigdy.
Wezmę przykład z tej trzeciej sekty, krzykliwych i głupawych oskarżycieli. Ile trzeba mieć złej woli (i/lub głupoty), żeby w kraju, w którym w ciągu ćwierćwiecza udział studiujących wzrósł z 10% do prawie 60% młodych ludzi w danej kategorii wiekowej nazwać „społeczeństwem głupich Jasiów” i feudalnym społeczeństwem? Oraz twierdzić, że „obecnie na wykształcenie mają szansę najstarsze dzieci i jedynacy”. Pańcia pisząca te (szkodliwe) dyrdymały powinna sobie odpowiedzieć na proste pytanie, czy – skoro teraz jest gorzej – to lepiej było, gdy na studia dostawało się 10% młodych, czy obecnie, gdy jest ich prawie sześciokrotnie więcej?
Oczywiście można skręcić debatę w kierunku niższej jakości studiów, ale to też nie uzasadnia takich bzdur! Z czystej matematyki na poziomie szkoły podstawowej wynika, że jakość studentów ćwierć wieku temu była średnio na poziomie 95% poziomu tej grupy wiekowej. Dzisiaj jest na poziomie 70% średniej. Inaczej niż u Marksa, ilość zawsze przechodzi w jakość – tyle, że niższą. To samo zresztą dotyczy i kadry dydaktycznej.
Pańcia w swoim tekście „ekonomizuje” (bo wstydziłbym nazwać to co pisze analizą ekonomiczną), twierdząc, że dla tych dzieci, które nie idą na studia brakuje pieniędzy. Chociaż w mętnych rozważaniach o jakimś raporcie z badań pojawia się u innej pańci stwierdzenie, że o poziomie edukacji dzieci w rodzinach decyduje też (faktycznie przede wszystkim!) poziom edukacyjny rodziców, ich przekaz kulturowy i ambicje. Tam, gdzie tego brakuje, brak też czasem młodszej generacji chęci do studiowania. I wtedy nawet środki finansowe nie pomogą.
A że środki finansowe rozłożone są nierówno wiadomo od początku świata. Warto tylko sobie zadać pytanie, czy tych środków mamy średnio więcej, czy mniej niż np. ćwierć wieku temu. Oczywiście więcej, skoro mieliśmy mniej niż 1/3 średniej unijnej w 1989r., obecnie ponad 2/3. I dlatego również studiuje owe prawie 60% młodzieży, a nie sześć razy mniej niż wówczas.
