Przenikające się kultury, jak bywało drzewiej, tworzą całość dzięki zachowaniu równowagi pomiędzy kolejnymi falami afirmacji i negacji kolejnych wątków, w różnych odmianach i formach, obecnych w Europie od jej początków.
Wyrosłam na Szekspirze, na greckiej mitologii przełożonej przez Nathaniela Hawthorna w wersję dla dzieci, na opowieści o podróżach Marco Polo, pośród albumów o sztuce, w których obok nagich dam z marmuru pląsali bohaterowie „Wojny postu z karnawałem” Pietera Bruegla, rozkwitały kwiaty Moneta, a picassowskie „Panny z Avignon” śmiały się swymi wykrzywionymi ustami. Ukryta w regale na książki późną nocą oglądałam na czarno-białym wówczas ekranie dzieje „Elżbiety, królowej Anglii”, w cudownej wersji serialu BBC. Każda z tych „rzeczy” (pośród wielu im podobnych) wiązała się dla mnie z opowieścią, z tym, co leży u podstaw kultury w jakiej się urodziłam. Dla dziecka, któremu uparcie i bez cienia znudzenia tłumaczono czym były kariatydy, po co budowano łuki triumfalne, kim był ów Klaudiusz, kręcący się po ekranie w skórze Derecka Jacobiego, dlaczego na obrazach w miejsce twarzy pojawiają się barwne trójkąty, a kwiaty zamieniły się nagle w metalowe secesyjne lampy, opowieść wydawała się kompletna. Wszystko było logiczne, przechodziło jedno w drugie, stanowiąc jeśli nie kontynuację, to zaprzeczenia, albo przynajmniej znak zapytania postawiony przez potomnych przy motywie, który widziało się kilka stron wcześniej. To, co określamy mianem kultury dla dziecka, którym wówczas byłam, stanowiło bogatą całość, wielowątkową opowieść, dającą możliwość nie tylko edukacji, w jaką dziś wierzę, ale i wychowania do rozumienia owej kultury – a dziś i Europy – jako całości. I właśnie takie jej rozumienie i nauczanie wydaje mi się jedynym rozwiązaniem na przyszłość.
Owa dynamiczna, wciąż na nowo stająca się całość stanowi jednak nieustanny przedmiot zapytywania. Jest przy tym tworem jako żywo przypominającym cortazarowską „Grę w klasy”, możliwą do odczytania stronica po stronicy, wedle ustalonego przez autora schematu, albo według indywidualnie stworzonego klucza. Każde kolejne pytanie o przyszłość europejskiej kultury z konieczności odnosi nas do tego, co już znamy, a jednocześnie odsyła ku nowym otwarciom. Bo choć katalog wielości praktycznie codziennie zyskuje nowe stronice, to bez znajomości pierwszej z opowieści nie będziemy potrafili ich czytać. Tam bowiem znajdują się owe kody, korzenie, fundamenty – jakkolwiek chcemy je nazywać – stanowiące archimedesowy punkt naszego rozumienia. Opierając na nich stopy rozpoczynamy kulturową grę językową, której na imię Europa.
Wszelkie próby opisywania europejskiej kultury sprowadzane są do grzebania w fundamentach. Dzieje się tak z konieczności, trudno bowiem wyobrazić sobie adekwatny opis oderwany od tego, co od wieków stanowi nie tylko podstawy naszej narracji, ale także zrąb, na którym przez stulecia pokolenia budowały komunikację, zarówno kulturową, jak i polityczną. Gdy jednak w podręcznikach i debatach jednym tchem wymienia się w tym miejscu dziedzictwo greckiego i rzymskiego antyku oraz późniejsze europejskie monoteizmy, to pozostawiając je samym sobie, odrywając od kontekstu historycznego, kulturowego, a nawet geograficznego można zatracić ową wspólność, która od wieków jest przewodnim motywem europejskiego myślenia, a również i tego, co przywykliśmy określać mianem cywilizacji zachodniej.
Głupstwem byłoby spierać się o znaczenie dziedzictwa greckiego antyku. Mówimy rzecz jasna o filozofii, teorii państwa (wraz z umiłowaną przez cywilizację zachodnią demokracją), o podwalinach większości nowożytnych nauk, o ideale harmonii, proporcji i liczby, a także o (ulubionej przeze mnie, a po wielokroć przetwarzanej przez kolejne fale kulturowych przemian) triadzie prawdy, dobra i piękna, po wielokroć dyskutowanych, gdy idzie o ich etyczną „zawartość”, a przecież przyjmowanych za absolutne podstawy kultury i organizacji życia czy relacji do świata. Inna rzecz, że to, co przywykliśmy określać mianem kolebki kultury europejskiej w sporej swej części znajduje się albo poza granicami Europy, albo na terytorium, co do którego wciąż spieramy się czy ma stać się częścią UE (mowa tu choćby o starożytnym Efezie czy Troi tłumnie odwiedzanych przez Europejczyków podczas wakacyjnych wypadów do Turcji).
Drugim z owych bezspornych fundamentów jest rzecz jasna kultura starożytnego Rzymu, wraz z jego sztuką, literaturą, retoryką, a przede wszystkim z prawem i organizacją państwa – cesarstwa, którego wpływ i znaczenie do dziś stanowi ważny element porządku Starego Kontynentu. Ba, choć samo Imperium przeminęło wieki temu, to podróżując przez Europę wciąż można powiedzieć, gdzie kończyły się długie macki antycznego Rzymu. Tu bowiem kultura rozszerzała się i wzbogacała wraz z rozwojem państwa, dokonywanym na drodze nieustannych podbojów. Te z kolei nie oznaczały unicestwienia wszystkiego co lokalne, przeciwnie, pozwalały na zachowanie fundamentów tożsamości, przy jednoczesnym wzbogaceniu kultury danego regionu. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż późne Cesarstwo Rzymskie stanowi coś na kształt zintegrowanego organizmu „przedeuropejskiego” (by nie powiedzieć „preunijnego”), gdzie w ramach ponadnarodowej struktury różne kultury funkcjonowały pod egidą jednego prawa.
Trzeci element triady europejskiego dziedzictwa kulturowego stanowią trzy wielkie monoteizmy. Trudno bowiem mówić o wyłączności jednej tylko religii, podczas gdy jej hegemonia zawsze stawała wobec innych wierzeń, bądź to czerpiąc z ich dziedzictwa (vide choćby relacje między terminami świąt starożytnych Rzymian i chrześcijan), budując wyznanie na wspólnych fundamentach (vide relacja judaizmu i chrześcijaństwa), czy w końcu stawiając świat wobec opozycji wiernych i niewiernych. Jakkolwiek bowiem chrześcijaństwo na stulecia stało się religią dominującą, wielokrotnie stanowiącą o kulturowym i politycznym rozwoju Europy, to nie da się zaprzeczyć wpływom, jakie pozostawili tu tak Żydzi, jak i muzułmanie. Nie bez znaczenia pozostaje również przemiana samego chrześcijaństwa, które w momencie rozbicia Kościoła rzymskiego, w protestantyzmie zyskuje zupełnie nowe oblicze, od spraw boskich przenosząc akcent na to, co ludzkie. Obok etosu pracy protestantom Europa zawdzięcza bowiem większe otwarcie na różnorodność, a także skierowanie malarskich pędzli i piór literatów ku motywom życia codziennego.
Owa triada faktycznie stanowi o tożsamości kulturowej kontynentu, generuje pewne kody i gry językowe, dzięki którym – choć niezmiennie podzieleni na dziedziców Cesarstwa Rzymskiego i Imperium Bizancjum, żyjąc między Atlantykiem a Uralem – jesteśmy w stanie całkiem nieźle się porozumieć. Bo choć wpływy Rzymu i Konstantynopola sprawiły, iż Europa (odpowiednio do siły oddziaływania) posługuje się różnymi alfabetami, zachowuje własne obrządki religijne oraz sposoby sprawowania władzy i urządzenia krajów, to przecież rozmawiamy, ba, dzięki pierwotnej wspólnocie kulturowej ponad owymi podziałami tworzymy wspólną narrację. Zawdzięczamy to właśnie temu, że Europa praktycznie nigdy nie była jednorodna, a wszelkie próby jej unifikowania kończyły się niepowodzeniem. Bezrefleksyjna jedność niczego nie tworzy. Tu gdzie dziś stoi katolicka świątynia, kilka wieków wcześniej składano dary starożytnym bogom. I tak – przykładowo – niegdysiejsze miejsce kultu rzymskiej bogini mądrości Minerwy, nowa religia poświęciła matce swego zbawiciela. Nie zapomniano przy tym dziedzictwa ani jednych, ani drugich wieków, już w samej nazwie jednej ze świątyń honorując obie damy (vide rzymska bazylika Santa Maria sopra Minerwa). Kultury choć odległe stopiły się w jedno, właśnie dzięki owemu rozumieniu, stanowiącemu o dynamice europejskiej kultury, o tym, że wobec ciągłych jej przemian najlepszą wizją na przyszłość będzie nieustanne jej trwanie. By jednak zachować to, co najcenniejsze koniecznym wydaje się przywracanie pamięci o rozwoju kultury, jaki miał miejsce w okresie przed powstaniem państwa narodowych. To patrzenie z ich perspektywy – jakże młodej w stosunku do kulturowej historii samej Europy – zaburzyło właściwy jej rytm, stając się polem wykluczenia, zawłaszczenia, nacjonalizacji, a tym samym czynnikiem stającym na drodze rozwoju.
Zachowanie świadomości kulturowego zakorzenienia nie przekreśla wszak pluralizmu, podobnie jak integracja nie staje na drodze rozwojowi tożsamości etnicznych, historycznych czy regionalnych, częstokroć stojących jeszcze przed tożsamościami narodowymi. Tu sztuczne granice budujemy sobie sami, albo najzwyczajniej pozwalamy się w nie wtłoczyć. Kulturotwórcze jest przekraczanie owych granic, a zatem nic innego, jak swego rodzaju powrót do stanu kultury sprzed istnienia państwa narodowych, sprzed zawłaszczenia i nacjonalizowania wątków, które dopiero jako całość stanowić mogą to, co określamy mianem kultury. Współistnienie i wielowątkowość kulturowej narracji nie oznacza bowiem negacji jakiejkolwiek tradycji, przeciwnie, może stanowić jej konieczne wzbogacenie. Zanim bowiem Europa zaczęła się dzielić i wtłoczyła poszczególne społeczności w dość młoda ideę, jaką stanowią państwa narodowe, granice zdawały się nie mieć znaczenia. Średniowieczna czy renesansowa kultura była w prawdzie na usługach politycznych, jednak jej rozwój pozostawał swobodny, głównie dzięki przemieszaniu się poszczególnych kultur dworskich. Do Europy Środkowej renesans przybył wszak z Boną Sforzą, zaś do Skandynawii zawędrował z dworu włoskiego za pośrednictwem polskiego, gdy Jagiellonka poślubiła Wazę. Kultury nie definiowano wówczas ze względu na jej narodowość, ale na idee, jaki ze sobą niosła. Model niemal idealny. Tymczasem państwa, definiujące się wyłącznie jako narodowe (w rzeczywistości stanowiące często zbitki różnych społeczności, coraz częściej podnoszących głos w kwestii swej niezależności) mogą hamować rozwój kultury, szczególnie wówczas, gdy próbują ograniczać się do własnej tradycji, nacjonalizować ogólnoeuropejskie gry językowe, a także zabierają się za tłumaczenie ich wyłącznie w kontekście własnej historii albo narracji podporządkowanej ideologii danego państwa. Wedle tego schematu znana ze średniowiecza czy renesansu, pielęgnowana w idei uniwersytetu, swoboda wymiany myśli winna zaniknąć, ustępując miejsca swego rodzaju zaściankom. Zgodnie z nią można było być filozofem niemieckim, kompozytorem włoskim, malarzem francuskim, pisarzem rosyjskim albo polskim wieszczem narodowym, a nie po prostu Da Vincim, Pascalem, Machiavellim, Kopernikiem czy Lutrem. Na szczęście taki kulturowy koszmarek mamy już chyba za sobą, a jednocząca się Europa na powrót tworzy wspólnie, stając się poniekąd kosmopolityczna.
Przenikające się kultury, jak bywało drzewiej, tworzą całość dzięki zachowaniu równowagi pomiędzy kolejnymi falami afirmacji i negacji kolejnych wątków, w różnych odmianach i formach, obecnych w Europie od jej początków. A skoro tak, to wizja kultury dzisiejszej, ale i przyszłej zasadza się na kolejnych falach reinterpretacji owych motywów, dodawaniu do nich wątków poszczególnych kultur lokalnych, a w końcu i na odniesieniu do tego, co wspólne. Dokonujemy zatem „nieinwazyjnej”, na europejskim gruncie kolejnej już syntezy, w której obok wątków kultury wysokiej znajduje swe miejsce również jej wersja pop. To, co tak chętnie określa się mianem multikulturalizmu wolę określać właśnie syntezą, w której po kolejnych etapach afirmacji i negacji (czy jak kto woli tezy i antytezy czy lokalnej kulturowej czkawki wiecznego powrotu tego samego) wielu kulturowych wątków, sama kultura staje się wspólna. Pozostaje oczywiście specyficzną dla danego regionu, rozwija się na niezależnych ścieżkach (powiałoby grozą, gdyby miało być inaczej), ale u samych podstaw na ogólnie komunikowalne, zrozumiałe i przekładające się na każdą z poszczególnych kultur dziedzictwo. Jest zatem sercem Europy, jej korzeniem, językową grą, w którą gramy każdy z osobna i wszyscy razem. Dzięki niej – mimo wszelkich konfliktów, nieporozumień, niedomówień czy obecnych na różnych płaszczyznach niedociągnięć – jesteśmy dla siebie nawzajem zrozumiali przynajmniej na pewnym najbardziej podstawowym poziomie. To jednak tylko ta bardziej świetlana i optymistyczna część wizji europejskiej kultury.
Właściwej odpowiedzi na pytanie o wizję i przyszłość europejskiej kultury należy szukać również gdzie indziej, w punkcie, który leżał u początków moich rozważań. Nie da się bowiem sensownie myśleć o jakiejkolwiek przyszłości bez pytania o to, czego chce się pewnego dnia chce się nauczyć własne dzieci. Czy wiedza, na podstawie której mają decydować o przyszłym kształcie tak polityki, jak i kultury może być wiedzą zamkniętą, opartą o zawłaszczanie motywów, pozbawienie kontekstu, a nawet o pewna nacjonalizację wątków, której w ostatecznym rozrachunku okazują się jeśli nie powszechne, to przynajmniej pozapaństwowe? Czy może wolimy by kultury europejskiej uczyć komplementarnie, jako kultury właśnie, a nie jako dodatku do lekcji ojczystego języka, religii, historii czy geografii? Wiedza musi płynąć z doświadczenia, a nie z takich czy innych cudzych opracowań, które mają przeżywać za nas świat. Przez trzymanie kultury pod narodowym kloszem, bez indywidualnego doświadczenia, bez oglądnięcia, wysłuchania, przeczytania, eksperymentu nie da się jej budować. Pozostaje pusta, a w najlepszym razie zimna i zaniedbana, a jej kody kurzą się tak, że aż kręci w nosie. A takiej, zakichanej wizji europejskiej kultury chyba byśmy nie chcieli.
