Po dziesięcioleciach ekspansji państwa opiekuńczego w Europie system ten obrósł w wielu krajach całym gąszczem zasiłków, dodatków, dopłat czy subwencji udzielanych obywatelom z różnych przyczyn i na podstawie różnych kryteriów. Rosła zatem liczba urzędów i pracowników administracyjnych tworzących siłę biurokratyczną powołaną do zmagania się z tą coraz bardziej skomplikowaną problematyką. Konieczna była druga armia urzędników, która w strukturach urzędów skarbowych ma pieczę nad kontrolą zasadności wnoszenia przez obywateli o zwolnienia i ulgi podatkowe oraz rozlicza salda ich zobowiązań wobec państwa.
W tej sytuacji zwolennicy państwa oszczędnego i wolnego od nadmiernie rozbudowanej biurokracji, poniekąd zgadzając się (nawet jeśli zwykle bez entuzjazmu) z socjalnymi zadaniami państwa w postaci udzielania finansowego wsparcia najuboższym obywatelom, postulowali połączenie wszystkich transferów finansowych na linii państwo–obywatel w jeden strumień. Oznaczałoby to likwidację poszczególnych zasiłków, dodatków itp. poprzez zsumowanie ich w jedno świadczenie, a następnie porównanie rocznej wysokości tego świadczenia z podatkową należnością wobec fiskusa (w tym także na drodze wliczenia w jedno świadczenie wcześniejszych ulg podatkowych redukujących należność fiskalną) i w efekcie umożliwiało regulację wszystkich wzajemnych należności za pomocą pojedynczego transferu pieniężnego: albo w formie zapłaty przez obywatela podatku pomniejszonego o sumę wszystkich zobowiązań państwa wobec niego (gdyby suma ta była niższa od jego zobowiązań fiskalnych), albo w formie de facto swoistego podatku negatywnego w postaci transferu środków od państwa do obywatela (gdyby należność podatkowa była niższa od sumy zobowiązań państwa).
Przepis na UBI
Efektem zastosowania tego modelu byłaby w wielu państwach znacząca redukcja etatów urzędniczych, a więc także zmniejszenie potrzeb finansowych państwa (co mogłoby przynieść korzyści dla obywateli w tychże samych rozliczeniach z państwem lub na inne cele). Po okresie implementacji obywatele łatwiej rozumieliby mechanizmy polityki społecznej i podatkowej, można by mówić o większej transparentności, ponieważ wszelkie posunięcia kolejnych ekip rządowych w tych dziedzinach miałyby widoczny czarno na białym efekt w postaci zmiany cyfr salda rozliczeń każdego obywatela z państwem. Wśród zwolenników tego rozwiązania (różniących się na poziomie szczegółów) znaleźli się w efekcie słynni neoliberalni ekonomiści, a także m.in. Freie Demokratische Partei (niemiecka partia liberalna FDP). Jednak takie postawienie sprawy regulacji polityki społecznej wygenerowało być może niespodziewany rezultat. W świadomości uczestników debaty umocniło się przekonanie, że istnieje pewna suma dochodu obywatela, której otrzymywanie przez niego winno być gwarantowane przez państwo i jest to suma równa sumie obciążenia fiskalnego, przy którym w powyższym modelu nie następują między państwem a obywatelem żadne transfery pieniężne (zerowe saldo). Wykonanie w toku rozumowania kolejnych dwóch kroków: uwolnienia wysokości gwarantowanej sumy od kryterium wysokości dochodów obywatela poprzez zastosowanie ryczałtu oraz ponowne rozłączenie polityki społecznej od podatkowej zaowocowało powstaniem lewicowej idei tzw. podstawowego dochodu gwarantowanego (UBI – Universal Basic Income), który państwo wypłacałoby każdemu obywatelowi niezależnie od poziomu zamożności, miesięcznych dochodów z pracy, wielkości rodziny, ewentualnej niepełnosprawności oraz wysokości zobowiązań podatkowych (które byłyby uiszczane niezależnie od transferów UBI).
Zwolennicy UBI jako argument za swoim modelem przytaczają oszczędność kosztów administracyjnych. Co prawda aparat fiskusa nie uległby w ich propozycji redukcji, ale większe ograniczenie etatów urzędniczych w instytucjach powołanych do realizacji polityki społecznej zagwarantowałaby całkowita rezygnacja z korzystania z kryterium dochodowego. Słusznie podnoszą oni całkowitą przejrzystość i radykalną prostotę UBI. Całkiem prawdopodobne są też ich sugestie co do redukcji wydatków na walkę z przestępczością oraz leczenie chorób związanych z ubóstwem, złym odżywianiem się czy przepracowaniem. Ponadto stoją na stanowisku, że jednym posunięciem można by zlikwidować problem biedy, ponieważ UBI byłby wystarczający do pokrycia kosztów życia na poziomie podstawowym. Kolejne podnoszone argumenty natrafiają już jednak na bariery logiczne. Jeśli UBI miałby wystarczyć tylko na podstawowe potrzeby, to trudno przyjąć, by był także impulsem do wzrostu gospodarczego dzięki inwestowaniu w rozwój własnych kwalifikacji, kompetencji i wiedzy przez obywateli. Jeśli miałby być na tak niskim poziomie, aby nie stanowić impulsu zniechęcającego do podjęcia pracy zawodowej, to trudno, aby mógł być czynnikiem „uwalniającym” od konieczności świadczenia pracy najemnej na rzecz inwestowania czasu w działania z natury nieprzynoszące dochodów, takie jak praca artystyczna czy „rozwój własnej osobowości” (co w niejednym przypadku nabierałoby charakteru „sponsorowanego lenistwa”, a w każdym było swoistą „wolnością do bycia niepotrzebnym”). Tego rodzaju „wolność gospodarcza” stałaby się klasyczną „wolnością” pozytywną, która – jak przestrzegał Isaiah Berlin – byłaby całkowicie uzależniona od zasiłku udzielanego przez państwo, a więc wiązałaby obywatela z państwem poprzez bezpośrednie uzależnienie i faktycznie zniewalała, pozbawiając autonomii.
Ze względu na separację otrzymywania dochodu od świadczenia pracy najemnej, a także (i tylko pod tym warunkiem) przez spadek podaży pracowników, z których część – zadowalając się dochodem z UBI – odeszłaby z rynku pracy, UBI być może wzmocniłby stronę pracowniczą w sporach z pracodawcami o podniesienie pensji. Jednak wygenerowany tak wzrost poziomu płac wkrótce przełożyłby się na impuls inflacyjny (w tym na ceny najmu mieszkań!), generując zarówno spadek realnej wartości UBI i uderzając rykoszetem w niepracujących dodatkowo beneficjentów świadczenia, jak i presję na rewaloryzację UBI ze wszystkimi tego konsekwencjami dla finansów państwa i wysokości podatków. Ponadto w wielu zawodach spadek podaży pracowników okazałby się bez znaczenia, tak że pracodawcy używaliby UBI jako argumentu wręcz za obniżeniem pensji („przecież dostajesz teraz UBI, więc pensja może być niższa”), traktując swoje oferty dla niżej wykwalifikowanych pracowników jako take it or leave it. Zwłaszcza że wprowadzenie UBI byłoby niechybnie związane ze wzrostem obciążeń fiskalnych dla firm, być może także kosztów pracy.
Niesprawiedliwy, niemoralny, nieunikniony?
UBI w takim modelu stanowiłby naruszenie podstawowej zasady liberalnej polityki społecznej, a więc polityki oszczędnej, w której ramach żadne transfery socjalne nie mogą być kierowane do osób samodzielnie uzyskujących dochody wystarczające na utrzymanie ich rodzin na średnim lub wyższym poziomie. W żaden sposób nie przyczyniłby się też do redukcji nierówności płacowych w społeczeństwie, skoro każdy obywatel otrzymałby taką samą sumę (to już polskie 500 plus, które także jest formą UBI, ale ograniczoną tylko do rodziców co najmniej dwójki dzieci – bezdzietni są wyłączeni, a rodzice jednego dziecka objęci kryterium dochodowym – stanowi pewien niedoskonały mechanizm wyrównujący, przynajmniej w kontekście zwiększonych wydatków na życie osób utrzymujących większe rodziny). Najgorszym aspektem UBI jest jednak to, że jest niemoralny, niefinansowalny i niesprawiedliwy. Niemoralne jest odbieranie pieniędzy osobom o dość niskich dochodach, ale na tyle wysokich, że płacą podatki (zresztą VAT płaci każdy siłą rzeczy) i transferowanie ich pieniędzy do ludzi bogatszych od nich w formie UBI. Z zasady niemoralne jest także utrzymywanie ludzi zdrowych, zdolnych i umiejętnych, którzy samodzielnie mogą się zatroszczyć o własny byt, ponieważ w ten sposób degeneruje się ludzkie charaktery, zmienia wielu w krętaczy, leni i entuzjastów bylejakości. Zwłaszcza w Polsce, po doświadczeniach PRL-u, jest to problem bardzo czytelny. UBI jest niefinansowalny, ponieważ ustanowienie jego ryczałtowej wysokości na poziomie sumy świadczeń socjalnych otrzymywanych dziś w wielu krajach przez odbiorców najwyższych zapomóg oznaczałoby, że średnia wysokość podatku PIT musiałaby znacznie przekroczyć 45 proc. wyliczone w Irlandii w 2012 r. przy założeniu wypłat UBI na relatywnie skromnym poziomie. Taki system kosztowałby o wiele więcej aniżeli obecne systemy pomocy socjalnej w krajach europejskich tylko po to, aby świadczenie było także wypłacane obywatelom utrzymującym się samodzielnie. Gdyby zaś ryczałtową wysokość UBI ustawić na poziomie zaspokojenia tylko najbardziej podstawowych potrzeb, to wielu obywateli znajdujących się dziś w najtrudniejszej sytuacji (wielodzietność, bezrobocie, niezdolność do pracy itd.) otrzymywałoby wsparcie o wiele niższe niż obecnie, a więc niewystarczające w ich wypadku do przeżycia. Wówczas UBI byłby niesprawiedliwy, gdyż jego wprowadzenie oznaczałoby odebranie wsparcia najuboższym i rozdanie go dysponentom dochodów średnich i wysokich. Jeśli zaś odejść, w reakcji na to, od idei jednego ryczałtu UBI dla wszystkich i zacząć różnicować jego wysokość, to wracamy do obecnego systemu z kryteriami dotyczącymi dochodu czy wypadków losowych. UBI traci więc sens.
Skoro UBI jest bez sensu, to dlaczego idea ta znajduje coraz więcej zwolenników, nie tylko wśród lubiących utopie aktywistów młodej lewicy, lecz także pośród twardo stąpających po ziemi przedsiębiorców? Mocnym argumentem za rozważaniem wprowadzenia UBI w perspektywie niezbyt odległej przyszłości nie jest w ich wypadku analiza efektywności różnych modeli polityki socjalnej państwa, zorientowanie na znalezienie mechanizmu maksymalizacji dochodów osób najuboższych przez intensywną redystrybucję i wysokie obciążenia fiskalne ani nawet troska o redukcję nierówności społecznych. W ich analizie punktem wyjścia jest spojrzenie na przyszłość rynku pracy, której towarzyszyć będą kolejne etapy rozwoju technologicznego i przemian organizacyjnych. Mają one według licznych prognoz spowodować radykalny spadek popytu na pracę w wielu branżach i zawodach, w których obecnie zatrudnienie znajduje bardzo duża liczba pracowników. Wymienia się kierowców, których zastąpią samochody jeżdżące samodzielnie, nauczycieli i lekarzy (diagnostyka oraz leczenie chorób przewlekłych), których pracę z lepszymi wynikami mają wykonywać urządzenia. O urzędnikach administracji czy pracownikach wielu rodzajów usług (w pierwszej kolejności call center) nie wspominając. Do tego dochodzą nowe możliwości pozyskiwania pracowników w dowolnych częściach świata, którzy nawet prace wymagające kontaktu z klientem mogą wykonywać za pomocą technologii komunikacyjnej. Pojedyncze zadania mogą być zlecane freelancerom z wielkich baz w internecie, którzy konkurują o nie poprzez udział w odwróconych aukcjach. To spowoduje zanikanie tradycyjnych miejsc pracy w zawodach takich jak architekt, tłumacz, radca prawny, księgowy.
Los zbędnych
W efekcie praca znacznej części populacji najzwyczajniej ma przestać być komukolwiek do czegokolwiek potrzebna. Problematyczne wydaje się przy tym wyzwanie wykreowania dla tych rzesz ludzi nowych przedziałów aktywności zawodowej, które w minionym stuleciu całkiem pomyślnie powiodło się w procesie redukcji zatrudnienia w przemyśle na rzecz usług. W końcu rozwój technologii, nie tylko w wizjach autorów science fiction, miał zapewnić ludziom coraz lżejszą pracę, coraz mniej obowiązków i coraz więcej czasu wolnego. W kolejnych dekadach to ma się ziścić, pozostanie jednak poważny problem społeczno-polityczny: jak mają się utrzymywać ludzie, których praca przestanie być potrzebna? Zwolennicy rozwiązania tego problemu za pomocą UBI są optymistami, ponieważ stoją na stanowisku, że przez przyszły postęp technologiczny wygeneruje skokowe zwiększenie PKB krajów biorących udział w technologicznej rewolucji. Praca relatywnie nielicznych, wysoko kwalifikowanych i kreatywnych jednostek miałaby wystarczyć do sfinansowania życia niepracujących pozostałych.
Jak pokazują dzieje wynalazku o nazwie Uber, wszelkie innowacje technologiczne prowadzące do utraty miejsc pracy będą też budzić silny opór. Dotyczy to zarówno postaw dobrze zorganizowanych grup zawodowych o dużej sile protestu, jak i prestiżowych zawodów, które posiadają znaczne wpływy w kręgach politycznych. Prognozy mówiące o tym, że grupy te mogłyby podjąć znaczący wysiłek w celu zatrzymania lub przynajmniej odwleczenia implementacji zdobyczy postępu naukowego i technicznego zapewne nie są nietrafione (pytanie, czy rzeczywiście miałyby siłę, aby go powstrzymać; jednak na pewno udałoby im się wygenerować bardzo silny konflikt społeczny). W tym kontekście zaoferowanie im UBI na poziomie oscylującym wokół ich dotychczasowych dochodów z pracy ma dwoisty cel. Po pierwsze, ma służyć zachowaniu spokoju społecznego, pomimo frustracji znacznych grup społecznych związanych z utratą pracy. Po drugie, ma stanowić swoisty „okup” za powstrzymanie się od udziału w inicjatywach zmierzających do torpedowania lub utrudniania postępu technicznego i naukowego. Autorzy innowacji, których praktyczne wykorzystanie powoduje likwidację miejsc pracy, jako nadal pracujący i osiągający w swoich firmach wysokie zyski, mieliby zatem – poprzez podatki – opłacić możliwość kontynuowania swojej pracy i wprowadzania jej efektów na rynek, co w przeciwnym razie mogłaby udaremnić fala frustracji społecznej przeradzająca się w polityczną rewolucję.
Oczekiwanie zadośćuczynienia za ponoszenie kosztów postępu w polityce istnieje już od kilku lat. Na razie nosi ono przede wszystkim znamiona sprzeciwu wobec globalizacji, wolnego przepływu ludzi i dóbr, a więc przeciwko imigracji, outsourcingowi, wolnemu handlowi. Rząd dusz w tych grupach straciła socjaldemokracja i jej recepty zorientowane na drobne korekty trudnej sytuacji w postaci zwiększenia zasiłków, płacy minimalnej, nowej rundy negocjacji taryfowych czy wzmocnienia związków zawodowych. W to miejsce wchodzi skrajna „prawica” nacjonalistyczna, która głosi program zmiany paradygmatu. Nieprzepuszczalne granice zamiast otwartości, więcej autarkii zamiast handlu i kooperacji, twarda polityka migracyjna i narodowe kryteria we wszelkich decyzjach ekonomicznych zamiast poszukiwania najlepszych talentów. Ta próba cofnięcia procesów globalizacji jest podyktowana właśnie strachem przed osobistą katastrofą finansową wielkich mas ludzi w związku z przemianami na rynku pracy. A nowe technologie obawy te będą radykalnie pogłębiać.
Być może więc w istocie jedyna droga do uratowania równocześnie państwa prawa przed dyktaturą, demokracji przez autorytaryzmem, pokojowej współpracy krajów przed wzrostem napięć i wojnami, współżycia ludzi różnych narodów, kolorów skóry i wyznań religijnych przed „naszyzmem”, postępu technologicznego przed konserwowaniem świata wczorajszego oraz perspektyw rozwoju intelektualnego społeczeństw, a zawodowego najbardziej kreatywnych jednostek przed równaniem do najniższego mianownika za pomocą prawnych zakazów czy rozmaitej dywersji prowadzi właśnie przez UBI. A pytanie kluczowe dotyczy sposobu finansowania tego zupełnie nowego modelu społeczeństwa.