Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?
Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.
U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto…
Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.
Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.
Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.
To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.
W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.
Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.
Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.
Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…
Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.
Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…
Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.
Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda?
Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.
Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.
Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.
Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.
Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?
Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.
Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.
Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.
One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.
Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…
Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.
Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.
Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.
Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.
Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.
Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.
Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją?
Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.
To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.
Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.
Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…
Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.
Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.
To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.
Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.
Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…
Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.
Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.
Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.
Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.
Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.
Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.
Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych. W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.
Autorka grafik: Olga Łabendowicz
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl
