Nowy polski premier złożył swoją pierwszą oficjalną wizytę zagraniczną w stolicy Węgier. W kontekście zbliżającego się postępowania Rady Europejskiej przeciwko Polsce z art. 7 w związku z likwidacją przez rząd PiS państwa prawa nie był to wybór zaskakujący. Węgry są jedynym krajem UE, jak dotąd sygnalizującym gotowość do zablokowania obłożenia Polski sankcjami przez Radę w ramach tej procedury.
Gdy PiS był w opozycji wielokrotnie łajał ówczesny rząd PO i PSL za rzekomy brak suwerenności w polityce zagranicznej i uchybianie w ten sposób godności narodowej Polaków. Nawiązanie bliskiego partnerstwa z Niemcami, które owocowało uzyskaniem przez Polskę powiększonego wpływu na kierunki polityki europejskiej, PiS kwitował frazesem o „polityce prowadzonej na kolanach” czy hasłem o „kondominium niemiecko-rosyjskim”.
Jakże ironicznie brzmią te uwagi na początku 2018 r., kiedy polityka wychodzenia poza ramy europejskiego konsensusu wartości liberalno-demokratycznych doprowadziła do niemal całkowitej izolacji Polski na arenie międzynarodowej. Będąc w sytuacji bez wyjścia Mateusz Morawiecki pojechał uprawiać politykę na kolanach przed węgierskim premierem. Oto jeszcze niedawno dość wpływowe państwo Unii, które potrafiło narzucić całej Wspólnocie własną wizję downgradingu relacji z Rosją po jej ataku na Ukrainę (pomimo iż polityka sankcji zaszkodziła ekonomicznym interesom wielu innych również wpływowych członków UE), samo wmanewrowało się w takie położenie, w którym decyzja o zastosowaniu sankcji wobec niego zawisła od dobrej lub złej woli jednego człowieka, Victora Orbana. Aby jeszcze pogłębić tę ironię: niegdysiejsze uwagi PiS o „kondominium niemiecko-rosyjskim” znajdują pewne zastosowanie do opisu obecnego położenia Orbana i jego kraju, który jest uzależniony całkowicie od inwestycji niemieckich koncernów, a w zakresie bezpieczeństwa energetycznego jest na łaskach Kremla. PiS, chcąc prowadzić „suwerenną” i „godną” politykę, doprowadził do sytuacji, w której sankcje przeciwko Polsce są w rękach człowieka uzależnionego od Moskwy i Berlina. Czy można ponieść większą klęskę?
Ludzie polskiej prawicy nadal żyją w fałszywej iluzji ideowego braterstwa z Orbanem i jego partią. W sferze retoryki rzeczywiście taka wspólnota się rysuje: podkreślanie dumy narodowej, pragnienie budowy autonomicznej potęgi, osłabianie integracji europejskiej, pogarda dla zachodnich instytucji ustrojowych i norm politycznego funkcjonowania, wiara w omnipotencję władzy państwa nad obywatelem, centralne sterowanie gospodarką. Jednak między polskim a węgierskim ośrodkiem tego myślenia jest jedna, zasadnicza różnica. Polska prawica te cele i wartości bierze na serio i uczyniła z nich główny cel swojego istnienia. Fidesz jest natomiast grupą pragmatyków, którzy 15 lat temu byli liberałami, bo wtedy to się bardziej opłacało. Dziś opłaca się być narodowym konserwatystą, więc nimi są. Ich cele nadrzędne są jednak do bólu pragmatyczne. Są w polityce, aby samemu zarobić, a w drugiej kolejności dać zarobić swoim obywatelom, o ile będą posłuszni. Stąd biorą garściami i od Niemców, i od Rosjan, nie oglądając się na ideologie. Gdyby to Węgrom groziły sankcje z art. 7, to zablokowanie ich przez rząd PiS byłoby pewne. Gdy jednak na agendzie stanie sprawa sankcji wobec Polski, to Orban zrobi to, co będzie mu się bardziej opłacało. A w tej grze Polska PiS nie ma prawie żadnych atutów. Może poza jej psią wiernością wobec węgierskiego sojusznika.